Amsterdam Marathon 2015
To był bieg który dał mi lekcję w kwestii planowania, organizacji, taktyki i pokonywania własnych barier. Popełniłem wiele błędów ale na szczęście żaden z nich nie zniszczył mi do końca wyścigu

Ale po kolei.
Sobota
Wyjazd czteroosobowej rodziny nawet na krótki wypad jest sporym wyzwaniem logistycznym. Ubrania dla siebie, zestawy A i B dla dzieci, jedzenie etc. Na szczęście żonka w większości to ogarnęła dzień wcześniej i mogliśmy wyjechać zgodnie z planem o 11 godzinie. Do Amsterdamu mieliśmy równo 2 godziny jazdy.
Hotel wybraliśmy blisko stacji metra skąd w miarę łatwo mogliśmy dojechać na Stadion Olimpijski, gdzie miał być start i meta biegu. Po 14 byliśmy na miejscu. Szybko wypakowaliśmy się, zjedliśmy jakieś przekąski i o 15 czekaliśmy już na metro do centrum.
Lekcja numer 1 - obczaić sposób działania komunikacji miejskiej w miejscu startu. Kupiłem dzisięcioprzejazdowy bilet który okazało się można było skasować tylko dla jednej osoby. Wiec jedno z nas pojechało na gapę. Ze stacji do stadionu było 20 minut marszu. Pierwotnie chcieliśmy szukać nowego autobusu lub tramwaju który by nas podrzucił na miejsce, ale jak zobaczyliśmy kilkunastu biegaczy idących z buta postanowiliśmy iść za nimi.
Na miejscu chmara ludzi. Bylo zimno i zaczęło padać wiec każdy kto mógł pchał się do namiotu expo. Kolejka do odbioru numeru startowego była krótka i już po kilku minutach byłem w posiadaniu najbardziej lichego zestawu startowego jaki widziałem: numer z czujnikiem i kuponem na koszulkę oraz jakiś token z kodem paskowym do przyczepienia na but który był powiązany z danymi medycznymi (nie widziałem go później u żadnego ze startujących). Kolejka po koszulki miała z 50 metrów ale szła dość sprawnie. W sumie mogłem sobie ją darować bo i tak w niej nie miałem zamiaru startować a wielki napis "TATA Consulting Services" na plecach nie jest czymś co można nosić z dumą
O 16:30 byliśmy wolni. Plan był, żeby przejść się po centrum Amsterdamu, zjeść jakiś makaron i wcześnie wrócić do domu. Kupiliśmy nowe bilety i czekaliśmy na autobus. 20 minut w deszczu. Gdy już weszliśmy okazało się, że lekcja numer 1 trwa dalej - bilety które kupilismy działają w tramwajach, metrze ale nie w autobusach. No masakra.
Zrobiliśmy szybką rundę po centrum, pstryknęliśmy trochę zdjęć i zaczęliśmy szukać restauracji. W sobotni wieczór było naprawdę ciężko coś znaleźć. Do tego deszcz i przeziębienie które zaczęło męczyć żonkę. W końcu trafiliśmy na coś sensownego, zjedliśmy porcje cannelloni i po prawie godzinnej jeździe tramwajami i metrem wróciliśmy do hotelu.
Byliśmy zmęczeni wiec lekcja numer 2 - jeżeli bieg jest w niedziele i chcemy coś zobaczyć to przyjeżdżamy w piątek a nie w sobotę. Przed snem zjadłem jeszcze porcję ryżu z jabłkami którą przywiozłem z Brukseli i poszliśmy spać ok 23
Niedziela
Budzik zadzwonił o 6:15. Zaczęliśmy się pakować, jeść śniadanie i zanosić rzeczy do auta. Było ok 3 stopni i kropił deszcz więc na strój biegowy ubrałem grube spodnie i kurtkę. Szybki check-out z hotelu i o 8:00 byliśmy na stacji. W metrze 80% pasażerów to byli biegacze i oczywiście postanowiliśmy się ich trzymać - na pewno wiedzieli jak najkrótszą droga dotrzeć na miejsce - lekcja numer 2: Niekoniecznie

Pojechaliśmy przystanek dalej i wysiedliśmy na przesiadkowym przystanku. Cała stacja była pełna biegaczy. Podjechała nowa kolejka ale gdy tylko zobaczyliśmy, że jest totalnie załadowana cała ta kilkusetosobowa grupa jak na komendę zawróciła i postanowiła iść na piechotę. Do startu została godzina a my byliśmy 2,5 kilometra od stadionu w tłumie, z dziećmi, wózkiem - dobrze, że przestało padać.
Szliśmy dość żwawym tempem i w ciągu 20 minut dotarliśmy do wjazdu przed stadionem. Morze ludzi. Zaczęliśmy sie przeciskać w stronę depozytów. Do startu zostało 30 minut ale tylko 15 do zamknięcia wejścia na stadion. Rodzinie zostawiłem pod jakimś banerem a sam stanąłem w kolejce do depozytu. No i znów zonk. Każde stanowisko miało oznaczenia które kompletnie nie korespondowało z numerem startowym ani z kategorią, z niczym. Zastanawiałem się co to znaczy ale już po chwili okazało się, że nie tylko ja mam zagadkę. Każdy w około dyskutował o oznaczeniach i nikt nie łapał o co tutaj chodzi. Po nerwowych kilku minutach w kolejce usłyszałem, że nie ma już miejsca i wszyscy mamy iść do innych kolejek. Po prostu genialnie. 9:05, za 10 minut zamykają stadion a ja i na oko 2000 ludzi dookoła jesteśmy totalnie w lesie. Przecisnąłem sie przez ok 10 równoległych kolejek i stanąłem an końcu kolejnej. Gdy położyłem swoją torbe na stole usłyszałem "Sorry, we are full". I w tym momencie o mało nie doszło do linczu. Kilkadziesiąt osób zaczęło ostro protestować i gość się poddał. Powiedział, że najwyżej torby zostaną na deszczu - lepsze to niż nic.
Udało się. 9:14 - torba oddana, ostatnie zdjęcie, całusy na szczęście i zacząłem wbijać się na stadion. Kolejka jak Lidlu podczas promocji karpia. Jedyny plus, że jest wesoło

Chyba nikt poza mną sie nie stresuję całą sytuacją i wszystko wydaje sie pod kontrolą. Minuty mijały, czas zamknięcia już dawno minął a ja powoli jak pingwin szedłem na start. No i modliłem się o toitoja. I to bardzo.
Wlaliśmy się na murawę. I tutaj jedyny pozytywny element organizacji. Wszystkie sektory były czytelnie oznaczone a dodatkowo przy każdym stały wolontariuszki i ręcznie kierowały biegaczy którzy nie potrafili rozróżnić żółtego od różowego. Wskoczyłem do swojej sekcji i alleluja: toitoie. Do każdego kolejka na 20 osób ale wszystko poszło mega sprawnie. O 9:25 byłem gotowy na linii startu.
Start
Było zimno. 7 stopni i deszcz. Byłem ubrany na krótko + cieńkie rękawki wiec trząsłem się jak galareta. 9:30 - wystrzeliła armata i przy chmurze dymu ruszyła elita. My - 7 minut później. Dużo słyszałem o tym, że w Amsterdamie bardzo cięzko sie startuje, ale moja grupa zaczęła dość żwawo i już wybiegając ze stadionu mieliśmy tempo poniżej 5:00. Oczywiście w mojej grupie byli i ci którzy biegną na 3:05 jak i ci na 3:30 wiec wachlarz był pełny.
Plan zakładał spokojny start ok 4:52 dlatego byłem przygotowany ze jak zwykle po starcie grupa ruszy a ja będę tracił dystans. Ale nic takiego nie nastąpił. Oczywiście kilku wydarło w tempie poniżej 4:30, ale cały tłum biegł raczej razem. Było dość ciasno, i trochę mi to przeszkadzało. Pierwszy kilometr, 4:54, drugi 4:52. Wtedy też zobaczyłem ze Garmin zaczyna sygnalizować przebyte kilometry coraz wcześniej. I to nie był tylko mój problem, bo praktycznie cała grupa miała sygnalizację jednocześnie. Na 3-cim kilometrze dystans wynosił juz ok 50 metrów i wiedziałem, że nie mogę do końca sie sugerować tempami odcinków bo to co wskazywał zegarek było obarczone ok 5 sekundowym błedem.
Było zimno i dopiero na 3-cim kilometrze zrobiło się w miarę komfortowo. Szybka operacja zdjęcia zegarka, rękawków i założenia zegarka skończyła sie pełnym sukcesem. Pierwsze kilometry dość kręte i musiałem uważać na tory tramwajowe. Tłum bardzo utrudniał ciasne zakręty i z każdym kilometrem traciłem kolejne metry. Pierwsza piątka zamknięta w czasie
24:47 - 4:58 min/km. Wiem to dopiero teraz, bo z GPSu wynikało, że jest szybciej. HR cały czas poniżej 159.
Pierwszy punkt z wodą - dwa kubki izo i pędzimy dalej. Stwierdziłem, że rozgrzewkę można uznać, za zakończoną i trzeba się skupić na biegu.
GPS kłamał wiec trzeba było minimalnie przyśpieszyć. 4:44 min/km, kilka lekkich podbiegów i HR ustabilizował się na 163 - 85%. Na 7 km - pierwszy żel. W końcu przyzwyczaiłem się do PowerGelów wiec nawet bez popicia było znośnie. Biegło mi się dość luźno, ekonomicznie i równo. Druga piątka:
23:53 - 4:46 min/km.
Drugi punkt z wodą i kolejny poważny błąd - z przyzwyczajenia wziąłem izotonik i przepiłem żel, którego smak jeszcze czułem. Już kilometr później poczułem ze robi mi się niedobrze z przesłodzenia. Tylko tego mi brakowało. Obiecałem sobie ze następnym razem będzie tylko woda.
Problem z GPSem się pogłębiał i z każdym kilometrem piknięcie było coraz wcześniej. Nie wiedziałem czy to ja tyle nadrabiam biegnąc "łukami" i lawirując między ludźmi czy po prostu jest tak jak zawsze i wszystkie moje biegi zawsze są obarczone tym błędem. Przyśpieszać w tym układzie czy nie? Rozkminy niedoświadczonego maratończyka. Na 12 kilometrze porównałem sobie różnicę czasu z opaską: jestem w plecy z planem ok 40 sekund - w sumie nieźle biegnąc na takim ludzie.
Fajne widoki, masa ludzi, ale też coraz więcej kluczenia i wyprzedzania ludzi. Na 14-stym kilometrze zjadłem owocowy baton i na wodopoju popiłem tylko wodą. Wszystkie dolegliwości ustały i optymizm zaczął rosnąć. Trzecia piątka była generalnie bardzo przyjemna:
23:44 - 4:44 min/km. HR stabilne jak deska, nogi niosą, nic więcej do szczęścia mi nie trzeba. Oby tak dalej
Kolejny odcinek prowadził wzdłuż długiego kanału Amstel. Mijały nas łodzie z zespołami muzycznymi, motorówki i kilku gości w wodnych jetpackach. Bardzo fajny odcinek. 4-tą piątkę skończyłem w czasie
23:54 - 4:46 min/km.
Miałem masę energii i powoli dochodziłem do wniosku, ze jeżeli chcę powalczyć z 3:20 to muszę zacząć nadrabiać stracony czas. Sygnałem miał byc 20-sty kilometr. Sznurek biegaczy powoli się rozciągał i miałem coraz więcej miejsca przed sobą. Tempo rosło. 21 km - 4:41. 22 km - 4:37. HR rósł podniósł się do 89%, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało. Wyprzedzałem ludzi po prawej i lewej, tempo było szarpane. Powoli tez pojawiały się osoby które dopadł kryzys. A ja gnałem...
23 km - 4:39, 24 - 4:34, 25 - 4:22 (!!) Całą piątka :
23:05 - 4:38 min/km
Już nie zastanawiałem się czy złamię 3:20. Pytanie było o ile je złamię.
Kolejny wodopój. Baton, przepiłem wodą i ognia! 26 - 4:35, 27 - 4:31. Kilometry leciały mi szybko a morale szybowało. Łykałem kolejne osoby i gdyby nie wielkie "90%" na wyświetlaczu nie miałbym pojęcia z jaką intensywnością biegnę. Mijając kolejne tabliczki nie wiedziałem niestety jak ta moja gonitwa ma się do planu biegu bo nie zadbałem żeby zegarek wyświetlał mi czas z sekundową dokładnością. Mijając z czasem 2:11 znacznik 28 nie wiedziałem czy mam 2:11:01 czy 2:11:58. Kolejna lekcja....
28 km - 4:24. Staram się hamować, ale ciało chce biec. 29 - 4:31. Znów wbiegamy do centrum miasta i zaczynają się zakręty. Do mety jeszcze bardzo daleko i powoli zaczynam zwalniać. Muszę zachować więcej sił
na końcówkę, żeby nie skończyć tak jak dziesiątki piechurów których mijam. Tuż przed 30 tym kilometrem kolejny punkt odżywczy. Biorę żel od organizatorów i szybko wypijam kubek z wodą. Kolejne 2 lądują na głowie. Od 2 godzin mży deszcz ale rozgrzana głowa się gotuje. Mały mostek i dalej ognia. Wiele osób nie radziło sobie z podbiegiem, ale no przecież nie ja...
30 km - 4:36 i cała piątka rekordowo
23:03 - średnio 4:36 min/km
Lekko w dół i 31 km - 4:31 min/km. Zostało 11 kilometrów.
Zbiegając z kolejnego mostku poczułem, że nogi są jakieś dziwnie sztywne. O to zaskoczenie, co jest? Eee... pewnie zaraz przejdzie. 32 km 4:38 - jeszcze nie przeczuwałem co się dzieje. 33 km: 4:39 - szukałem motywacji i zagrzewałem się do walki.
Ale na przestrzeni kolejnego kilometra po prostu zgasłem.
Nogi zaczęły mi się wyłączać a ja nie widziałem co zrobić, żeby uruchomić je z powrotem. Zastanawiałem się czy w ogóle mogę coś z tym zrobić Tak wygląda ściana i kara za hurra optymizm? Do mety było daleko a ja zacząłem szybko szacować starty. 34 km - 4:47, 35 - 4:52. Liczyłem sekundy ale dla mnie to już była wyższa matematyka. Oczami wyobraźni widziałem uciekające minuty i 3:20 rozpływające się w deszczu.
Biegłem coraz wolniej i z każdą chwila godziłem się z myślą, że dołączę do stada piechurów i w takim stylu dobrnę do mety. Z jakim czasem? Zaciskanie zębów nic nie pomagało. Gapiłem się na zmianę to w Garmina który już wskazywał chwilami 5:00 min/km to w asfalt metr przede mną i liczyłem na cud. Znów zaczęło mi się robić niedobrze. Wyłączyłem muzykę i zacząłem się skupiać na tym, żeby utrzymać tempo i nie paść na twarz.
Utrzymać tempo. Ale jak? Czym więcej przyciskałem tym cięższe nogi mi się wydawały. Na kolejnym punkcie odżywczym wziąłem tylko wodę. Ręce mi się trzęsły i żeby coś wypić musiałem przejść do marszu. Opróżniłem dwa kubki, wcisnąłem gąbke na głowę znów ruszyłem. 36 km - 4:51 jest ciężko i znikąd ratunku. Co dziwne, ciągle wyprzedzam ludzi. Jeżeli ja mam taki zjazd to jaki kryzys oni przeżywają?
Jest powiedzenie, że "Nawet zdechły koń się odbije jak go zrzucić z Empire State Building".
No takim odbiciem był 37 km. 4:46 min/km - odżyła we mnie nadzieja, ze jednak będzie dobrze. Jeszcze jest szansa...
No nie było. 38 - 4:59. Wzrok znów wbity w ziemie, biegnę razem z tłumem, mijamy już tylko piechurów i powoli zaczynają mnie wyprzedzać inni biegacze. Rozpoznaję osoby obok których śmignąłem kilka kilometrów temu i teraz odpływają mi w tłumie. Uda sztywne, łydki sztywne, bolą mnie plecy i szyja i ręce. Każda minuta dłuży się niemiłosiernie i wypatruję kolejnych kilometrowych znaczników które zakończą tą tragifarsę.
39 km. Garmin pokazuje 5:12 min/km. Dół dołów. HR spada już poniżej 158. Człapię.
Wbiegamy do parku który prowadzi prosto do stadionu. Mija mnie jakaś dziewczyna która ciężko oddychając powoli wyprzedza mnie z lewej. Kibice krzyczą zagrzewając opartego o barierkę biegacza, przy którym mój kryzys wydaje się bajką.
Byłem wykończony i wściekły na siebie. Wściekły i rozczarowany...
I wtedy organizm otworzył kolejny zbiornik z rezerwowym glikogenem. Nie wiem gdzie go znalazł ale nagle nastąpił przełom. Nieduży, niezbyt spektakularny ale przełom. Zacząłem przyśpieszać i z 5:12 39 kilometr zamknąłem z czasem 5:04. Średnia słaba, ale w końcu zacząłem przyśpieszać.
Prawa lewa, prawa lewa. Coraz szybciej. Podniosłem wyżej głowę i cisnąłem ile sił w nogach.
40 - 4:42 min/km. W około widzę setki osób. Doping jest niesamowity. Zaciskam zęby i wyłączam myślenie.
Jest tylko tu i teraz. Przypominam sobie wyświechtany slogan z koszulki która mi mignęła pół godziny temu: "Pain is temporary". Wiec cisnę...chociażby temporary. Mijam ostatni punkt z wodą ale już niczego nie biorę. Dla formalności dodam ze piątkę kończę w czasie
24:31 - 4:54 min/km - ale to jest już bez znaczenia.
41 - 4:48. Teren jest mocno pofałdowany. Uda palą i skupiam się tylko na tym, żeby się nie wywrócić. Nie wiem czy bym dał radę wstać. Wybiegamy z parku na drogę która prowadzi prosto na stadion. Nie patrzę już na zegarek tylko gonię. Muzyka gra, setki ludzie kibicuje. Ktoś znów próbuje odczytać moje imię z miernym skutkiem.
42 - 4:48. Brama stadionu. Wyprzedzam jakąś grupę po zewnętrznej i wpadam na bieżnię. Cały stadion jest pełen ludzi. Krzyki, doping i wyprzedzam dalej. Wewnętrzny tor i OGNIA.
Ostatni zakręt, 100 metrów, 75 metrów, 4:25 min/km, ostatnia prosta.
META
Oparłem się o barierkę starając się opanować. Chciałem się śmiać, ale organizm chciał płakać. Kombinacja wyszła komiczna. Z tego co widziałem wiele osób było w takim stanie.
Na Garminie miałem dokładnie
3:21:30. Oficjalny czas był o sekundę gorszy.
Potem standardowo: medal, izo, banany, rodzina. Było zimno i szczękając zębami wyszedłem poza stadion. Nie wiem czy to kwestia kosztów czy po prostu niedopatrzenie, ale zamiast folii nrc rozdano nam plastikową białą folię z logiem zawodów. Dawało to jakąś ochronę przed deszczem, ale totalnie nie izolowała termicznie. Trzęsąc się z zimna wydarłem swoją torbę z depozytu i przebrałem się najszybciej jak się dało.
Godzinę później byliśmy już w aucie w drodze do Brukseli.
Mija drugi dzień po zawodach a ja ze schodów nadal schodzę tyłem. Z czasu i wyniku jestem bardzo zadowolony, ze stylu - już mniej. Kryzys zapamiętam na długo. Nie wiem czy utrzymując stałe tempo złamałbym 3:20. Może tak, może nie. Może lepsze jest 3:21 ze świadomością, że to było 100% niż 3:20:10 z niedosytem "a może jakby przyśpieszył to byłoby lepiej"?.
Cenna jest inna informacja - GPS kłamie. Przez większość dystansu starałem się biec optymalnie, najkrótsza linią ale na dystansie 42 kilometrów "nadrobiłem" 550 metrów. To daje 4 sekundy na kilometr. Z planowanego 4:44 min/km powinienem biec w tempie 4:40 - o sekundę szybciej od Danielsowego tempa.
Czyli to musiało się tak skończyć
