28 kwietnia
Od czego zacząć...? Pewnie tradycyjnie: od początku

Pogoda - u mnie -fatalna...: deszcz, mocno wiejący wiatr...

Nastrój od razu nienajlepszy - niedobrze... Od 3-ej praktycznie nie spałem, a mózg przesyłał, a raczej zasypywał pytaniami: czy kolano wytrzyma? czy łydka się nie odezwie? czy ból pleców nie odbierze mi tego, co będzie w zasięgu ręki (a raczej nóg

)? Kawa i na przystanek, odjazd autobusu 7:24... 7.30 - nic, 7.40 - nic. Spowiedź gwarantowana, bo myśli wybitnie nie katolickie: pod adresem PKS-u, kierowców i całego świata. 7.45 - jest!!! Siedzenia co prawda w połowie zalane (kierowca zapomniał na noc pozamykać okienek), ale jadę. W słuchawkach muzyka motywacyjna, ta sama, która towarzyszyła mi przez ostatnie kilkanaście dni... Momentami włosy się jeżą, kolana drżą - ot, typowe odruchy debiutanta

9.15 jest Toruń!!! Przypominam sobie czasy studiów w tym mieście, ale tylko przez chwilę, jadę na miejsce startu i odbieram pakiet startowy, siadam wśród innych biegaczy. Starszy pan siedzący obok pyta: "Pierwszy raz?" Z nerwowym uśmiechem kiwam potakująco głową. Podaje mi rękę życząc powodzenia..., czuje się włączony do biegowej społeczności

. Podczas przebierania (w kibelku

) odbieram telefon od Tomka i po trzech minutach mam przyjemność poznać jego i Jolę osobiście. Gadamy o różnych rzeczach, próbujemy odstresować się przed startem (przynajmniej ja, bo Tomek chyba bierze to na "miękko" i mówi mi, że wszystko będzie ok.). Jola z naszym bagażem odjeżdża na miejsce mety, a my robimy dwie rundki wokół Plazy rozgrzewając się. Potem jeszcze krótkie rozciąganie (ja kibelek

) i stajemy na starcie. Słuchawki w uszach, ale niezbyt skupiam się na muzyce... Odliczamy od 10 do 1 i .... ruszamy... Spokojnie, ale już mijamy kilka osób... Pierwszy km szybciej niż planowaliśmy (5:13), ale następny już ok. (5:35) Runda honorowa po Motoarenie, pierwsza mdlejąca dziewczyna i dalej. Tomek cały czas kontroluje tempo (na szczęście). Gdzieś między 4 a 5 km bieg po kamienistym bruku, buty się ślizgają zbiegamy na chodnik jak większość biegnących

. Na półmetku łyk wody (reszta na głowę) i próba (nieudana

) złapania ze stolika banana... 7 km - 4:47! (Było lekko z górki

). Słyszę głos Tomka, mówiący żebyśmy oszczędzali siły, bo pewnie czeka nas jeszcze podbieg. Kilkaset metrów dalej jego przepowiednia zaczyna się sprawdzać: nie dość, że pod górę to jeszcze po kamieniach

. Ciężko mija się innych, gubię rytm, staramy się robić sobie miejsce nawzajem, ale nie zawsze można, zwłaszcza, że zaczyna brakować sił... Mówię do Tomka: "Jak masz siłę, to przyspiesz", on do mnie: "Ale Ty ze mną" - dobrze mieć kogoś takiego obok siebie... Tętno 178, biegnie się coraz ciężej... Stare Miasto, przybijamy "piątki" z dzieciakami z obsługi technicznej..., ludzie przy taśmach klaszczą..., mimo zmęczenia czuje się super, muszę to dobiec..., meta chyba już blisko. Przez słuchawki przedziera się głos: Robert! Robert! Rozglądam się i widzę Martę..., dzięki - tego było mi trzeba... Staram się trzymać blisko Tomka (dzisiaj myślę, że gdyby nie ja, byłby na mecie dużo szybciej

), jeden zakręt, drugi, trzeci - gdzie ta meta? Jest! Wbiegamy, podajemy sobie ręce, dla tego momentu było warto!!! Medal, piwko i grochówka

, a potem? Trzeba się żegnać, szkoda, ale mam nadzieję - nie!: pewność! - że to nie ostatni raz. Chylę czoła: Jola, Tomek - wielkie dzięki!
10 km: 51:53 (netto); (śr. 5:11/km; HR śr./max.:168/183)
Wróciłem do domu .... i co dalej?