15 kwietnia 2012, niedziela
ŁÓDŹ MARATON
Na maraton w Łodzi zdecydowana byłam już wczesną zimą. Nie wiedziałam, jak będę przygotowana, jak uda się przepracować zimę. W sowich przygotowaniach wykonywałam raczej pracę "pod połówkę", ale ja nigdy nie biegałam dużo, nie uznaję (jeszcze) prędkości maratońskich na treningach. Mimo wszystko była to rekordowa zima, zarówno pod względem kilomerażu (w lutym nawet przekroczyłam 400km!! Wariactwo normalnie...), a także siły (przyznam, że właściwie po raz pierwszy wprowadziłam siłe, jako stały elemnt treningu, dodatkowo 16 razy prowadziłam zajęcia na hali lekkoatletycznej).
Półmaraton Warszawski był udanym startem, choć warunki pogodowe nie sprzyjały (ale w tym roku jestem chyba skazana na
SILNY WIATR!), nie sprzyjał też tydzień poprzedzający start (zatrucie i 4 dni ... umierania).
Tydzień po półwce w Warszawie pobiegłam kontrolnie półmaraton w Pabianicach (wiosenna zamieć śnieżna, -1 stopień i ... WIATR), 1:20:29 sekund. To potwierdziło, że przy sprzyjajacej aurze jestem w stanie atakować 2:40. A przynajmniej próbować, jak najbardziej zbliżyć się do tego wyniku.
Niestety tydzień przed maratonem był... ciężki. Dużo pracy w pracy, 3 nieprzespane noce, choroba Bartusia. Słowem - nie czułam się komfortowo. Dodatkowo waga zamiast 49 pokazywała 51 - a to jednak (niestety) na maratonie akurat, ma znaczenie.
Po raz pierwszy w maratonie startowałam, jako ELITA. Co to oznacza? Dostałam dwa numery startowe - na tył i przód, z imieniem i nazwiskiem, miałam prawo do ustawienia na specjalnych stolikach swoich odżywek, no i start ze sterfy zero, czyli pierwszej linii. Mieliśmy też zapewniony specjalny namiot przy strefie startu oraz wolontariusza, który zabierał nasze rzeczy do hali Atla Arena.
Niestety start się opóźnił o 10 minut. Duże "niestety", bo padało. Temperatura 7 stopni (wydawałoby się optymalna), ale deszcz i silny wiatr. Jak silny... o tym przekonałam się na trasie.
Nie czułam się dobrze. Brak było luzu, wypoczęcia. Dodatkowo zatkany nos i postępująca infekcja gardła. Mimo wszystko postanowiłam zaryzykować i trzymać się Ukrainki i Białorusinki (miały biec na złamanie 2:40).
Jednak już na pierwszym kilometrze odpuściłam, bo dziewczyny biegły po 3:20... ja 3:44 min/km. Na trzecim jednak doszłam je i do 14 km biegłam za nimi. Niestety dziewczyny strasznie szarpały tempo (od 4,0 do 3,28), a ja tego nie znoszę, nie umiem tak biegać. Gdy 14km wyszedł w 3,28, odpuściłam.
Rozsądek podpowiadał mi, że umrę... gdy to pociągnę. Wiedziałam już też, że zdecydowanie, przy tych warunkach, ambicje trzeba włożyć w kieszeń.
I zostałam.
SAMA.
Motywacja sięgnęła dna.
Korciło zejście.
Ale przecież nie po to napychałam się tymi wszystkimi węglowodanami i czułam jak nadmuchana świnka, żeby zejść. Trzeba to SPALIĆ - myślałam. No i tup-tup. Połówka wyszła ok 1:22. Po połówce dostałam rowerowe wsparcie - DZIĘKI

Niestety rower nie potrafi osłonić od wiatru, ale obecność towarzysza - BEZCENNE. Ja starałam się nie mówić, jednak jakaś konwersacja przez cały czas istniała. To pomogło. Choć do 32 km UMIERAŁAM. Głupio przyznać, że ten kryzys był tak długi... ale tak było. W głowie jednak kołatało się to "zejść, zejść...". Po 32 drugim km odżyłam. Naprawdę, zaczęło mi się dobrze biec. I znowu biegłam poniżej 4 min/km. Na 41 km doszłam Białorusinkę. I rozkręcałam się...
2:46:44 netto/ 2:46:47 brutto

ostatni kilometr i finisz

Ambicje były większe, ale to maraton.
Zdobytego doświadczenia nikt mi nie zabierze.
Do tego dystansu potrzebna jest pokora i respekt.
Jestem zadowolona, że nie zeszłam, że dotrwałam, że finiszowałam, że zakwasów prawie nie mam.
Jest życiówka poprawione o mocne dwie minuty.

Miejsce piąte.
To już szósty maraton i szósta życiówka:
3:26
3:10
3:03
3:00
2:48
2:46