No dobra. To
relację czas wypocić. Trochę pewnie będzie śmiesznie, co ma nie być, ale to śmiech przez łzy raczej
Zameldowałam się w Kostrzynie/niu(?) już w piątek wieczorkiem, coby mieć dzień na aklimatyzację. Nocleg fajny i na pewno z niego jeszcze skorzystam (niech se Dębno nie myśli, że tak łatwo odpuszczę ten wynik).
W sobotę wyspałam się w końcu, tzn obudziłam się ok 6 z odczuciem, że już się pospało i dość, ale rzut okiem na zegarek i...oooo nieee, i tak pospałam jeszcze do 8:30 około, czyli jak na mnie szał
Więc wstałam, pojadłam, poczytałam i postanowiłam pójść na miacho, coby zwiedzić co nieco. Łaziłam tak kole 2h, wróciłam, pojadłam znów, ale w granicach normy.
Potem zadzwonił Panucci, że już są na miejscu i możemy jechać po pakiet. Przyjechali i oczywiście od samego początku było fajnie, bo to sympatyczni południowcy wszak

Odebraliśmy pakiet, w międzyczasie okazało się, że jest msza za maratończyków, więc poleciałam, a po mszy zjedliśmy co nieco na pasta party i poszliśmy jeść dalej. No...ja sobie zamówiłam ciacho czekoladowe, które chyba koło czekolady nie stało, Emilka pizzę, co to dziwne ciasto miała i tylko Wojtkowa carbonara spełniła jego oczekiwania
Przez cały dzień hektolitry wody z cytryną w siebie wlewałam, pod koniec dnia już miałam przesyt.
W chatce okazało się, że dojechali pozostali lokatorzy-biegacze.
W niedzielę od rana ruch jak w ulu, na śniadanie zjadłam bułkę i banana, nie chciałam się obżerać, stwierdziłam, że zjem na trasie. Ogarka, the Panuccis dojechali i razem wybyliśmy do Dębna. Oczywiście scykana byłam, bo to jednak taki dystans, na którym wiele rzeczy może się zdarzyć, mimo że czułam się przygotowana.
Na miejscu spotkanie z Kwitką, trochę pogawędki, przebranie i na start. Na starcie odszukaliśmy się z Wojtkami, życzenia powodzenia, wspólne zdjęcie (Emilka była nieoceniona!).
Okiej, to lecimy. Nie ustawiałam bieżącego tempa, autolapy tradycyjnie pikały co kilometr. No więc jak mi piknęło 5:16, a założenie było 5:50, to stwierdziłam, że przeginka i zaczęłam zwalniać, ale niestety dalej szło szybko 5:28/ 5:24/ 5:18/ 5:22. Wtedy decyzja - ustawiam tempo, bo przypalam. I wtedy dopiero zaczęło się robić normalnie. Tzn założenie było takie jak na Poznań w zeszłym roku, żeby schodzić na bieżąco, aż do 5:30-5:25 na ostatnich kilometrach. Ale niestety, stety? Od początku komfortowo biegło mi się w tempie ok 5:30-5:40. Średnio szło jakoś kole 5:35.
No to tak biegłam sobie i biegłam i przypomniało mi się, że przecież biegnie jeszcze Łukasz i Krzysiek, z którymi nie udało mi się zobaczyć przed startem; zastanawiam się jak im idzie.
Po półmetku przyszedł kryzys. Z jednej strony byłam zdziwiona, bo na longowych-treningach w tym roku mnie omijał, ale w zeszłym okolice 23km to zawsze siadał mi nastrój i czułam, że już więcej nie dam rady. Teraz miałam tak spadek motywacji, że oczywiście zaczęły mi krążyć myśli o zejściu z trasy (choć takie myśli, to ja mam na każdych zawodach). Mimo, że czas na półmetku miałam chyba 1:57, stwierdziłam, że pewnie i tak nic z tego nie będzie, po kiego ja się tak męczę? Biegnę i myślę, że nie, dalej to nie dam rady, ale z drugiej strony - wszyscy, którzy wiedzą że biegnę chyba na mnie psy powieszą, jak teraz zejdę i miętegowżyciuswojemniedarujom. I nagle w głowie jakaś myśl: "Nie po to ci to wszystko tak poukładałem, żebyś teraz rezygnowała! Tyle trenowałaś, tyłek w troki, masz biec dalej i już!"
(a Kto to mówił i co poukładał, to już ja sama dobrze wiem
)
W okolicach 32km miałam czas na tyle dobry, że jak sobie obliczyłam, to nawet gdybym poleciała resztę po 6/km, złamałabym 4h bez problemu. Trochę już zaczynało być ciężko, ale tempo 5:45 było do utrzymania. I nagle po 32 km jak mnie siekłooooo. Ło matko, jaki ból w lewym boku, kłucie takie, że aż dech zapierało. Nie wiem, co to było, czy jakaś kolka, czy co innego, nie mam pojęcia. Wiem, że zawsze na treningach jak mnie coś rozbolało brzuchowo-kolkowo, to mocno wciągałam brzuch i pomagało. A tutaj nic! Ani wciaganie brzucha, ani wręcz odwrotnie, jakoś mi tak dziwnie się w klatce piersiowej zaczęło robić...Jakby mnie zatykało...Zwolniłam, ale to nic nie dało. Musiałam się zatrzymać.
Przy okazji pozdrawiam dwóch panów, którzy jak zobaczyli, że staję, to stwierdzili "Chodź, nie łam się, pójdziesz z nami..." 
Dobra, myślę sobie, trochę przejdę, bo biec nie dam rady. Przeszłam i zaczynam truchtać...Ałaaaa, znów boli. Znów marsz. Wściekłość, bo niemoc ogromna, a do tego trójka z przodu zaczyna odpływać w marzeniach. Znów próba. Ałaaa, nie mogę, no nie mogę. Boli mocno, na tyle, że biorę pod uwage to, że będę musiała zejść z trasy, bo jeśli będzie tak cały czas boleć nie zmieszczę się w limicie. Nicto, ide dalej, trochę zaczynam truchtać, znów boli, marsz, znów truchtam, jakby coś mi ból mija. Ale na nieszczęście zaczyna się odcinek z lekkim podbiegiem i wiatrem w twarz. Poprzednie "bolące kaemy" po 6:43/ 7:18/ 6:22. Obliczam, że jeśli dałabym radę mocniej przyspieszyć, to jeszcze-jeszcze dałabym radę na to złamanie 4h. Ale jestem już zmęczona, tempem poprzednich kilometrów, bólem...Z jednej strony moje marzenia, a z drugiej myśl, że przecież muszę jeszcze wrócić do domu, co 30min mi nie zajmie, tylko 4h.
Wiatr wieje (niezbyt mocny, ale przy takim dystansie...), ja jakoś biegnę, ale szału nie ma. Widzę, że pada 37km, myslę sobie, dasz radę, jeszcze tylko 5km i koniec. 38 i 39 km po 5:46 i 5:47. I nagle przy 40tym niemoc totalna. Przede wszystkim rozczarowanie tym, że tak wiele pracy włożyłam w przygotowanie, tak dobrze mi szło, a ten ból mi wszystko popsuł. Jest mi już wszystko jedno. Ciało dałoby radę, ale psychicznie byłam rozjechana. Stwierdzam na głos, że "p...ę, nie biegnę"

i na trochę maszeruję. Potem trafia się punkt żywieniowy, ale nie mam już ochoty na nic. Kiedy kończy się 41km, też wolny jak żółw, i zaczynam widzieć metę, stwierdzam, że powalczę jeszcze trochę, żeby może choć ciut urwać coś na życiówkę. Jakoś się podrywam (syndrom mety działa) i ostatni km po 5:42. A 200metrów po 4:56.
No i jest życiówka, 16 sekund lepsza niż w Pozku na jesieni. Niby jest, ale mało cieszy.
Folia, piękny medal, który wynagradza mi ten (na razie) zaprzepaszczony wynik.
Nie mam sił, kładę się na trawie. Zastanawiam się, jak poszło Wojtkowi. I nagle ktoś mi robi zdjęcie - to Panucci właśnie

Chwilę gadamy, nagle patrzymy - Kwitka - kobietka miała moc, taki mega progres zrobić

Brawo Kasiu!
idziemy szukać wody, która nie wiedzieć czemu w budynku, a nie zaraz za metą.
Potem umyć się i najeść. Siedzimy, gadamy, jemy czekoladę hand-made, którą specjalnie z domu zabrałam na ten moment.
Pakiet regeneracyjny zacny - 2 piwa-nie-piwa

czekolada, ciacha, owoce, batonik. Jestem pod wrażeniem, serio

Nagle pojawiają się Łukasz z Krzyśkiem, fajnie ich widzieć, chwilę rozmawiamy i siadamy dalej.
Potem pożegnanie z Kasią, powrót do Kostrzyna/nia(?) i do domu. Ok 21 byłam na miejscu, najadłam się, zanim zeszło napięcie, zanim się wykąpałam to w łóżku byłam grubo po północy. A o 4:30 obudził mnie hałas za oknem i tyle se pospałam
Dzisiaj spadek nastroju, zła na siebie, że na tym 40km szłam, na to, że tyle przygotowań i kicha, a w formie byłam i wiedziałam, że jestem w stanie złamać te 4h. Na dodatek niewyspanie, które moich depresyjek nie leczy.
Nicto, wyśpię się i będzie lepiej. Jutro coś tam potruchtam, w środę też i w sobotę w końcu długo oczekiwany europejski

nie nastawiam się na żaden wynik i nie chcę żadnych prognoz.
Na pocieszenie myślę sobie, że ten wynik, który wczoraj zrobiłam, w zeszłym roku piknął mi na koniec sezonu, a teraz na początek. To chyba dobry znak, chyba jest jakiś progres....chyba?
ps. No i przynajmniej pazury czerwone były, mała rzecz a cieszy
A edycja medalu
