Sobota 14.04.2018
wolne
Chciałem zrobić opcjonalnie rano mikro rozruch, ale nie robiłem. Byłem mocno zaspany, nawet niedospany niestety. Powodem piątkowa podróż do Gdańska, która zamiast planowych 4,5 godzin trwała niestety dłużej. Już przed wyjazdem byłem zły, bo okazało się, że muszę pilnie podjechać do Suchego Lasu pod Poznań. W piątek po 15 - w godzinach szczytu! Dało mi to dodatkowe 1,45h w aucie już na samym starcie. Później przed Gnieznem burza, z którą jechaliśmy bardzo długo w tym samym kierunku...
Finalnie za kierownicą spędziłem prawie 7 godzin. Zdecydowanie za długo i czułem się po tym średnio

W sobotę był wypoczynek, spacer po molo i drzemka po południu

Zdrowie było, czułem się ok.
Niedziela 15.04.2018
START
9' trucht + 2x100 + GR 5' +
42,195km 2:58:32 (połowa 1:18:56) 46. miejsce OPEN
I failed. A oto moja historia z niedzieli:
Pobudka 6:25 i od razu śniadanie: owsianka z bananem. Do tego izotonik. Coś co jadłem zawsze ostatnio przed startami. Przed 8.00 melduję się na parkingu pod stadionem. Jest dużo czasu na oddanie depozytu, obejrzenie jeszcze raz strefy startu/mety. 8.30 idę na rozgrzewkę: 9' truchtu, dwie przebieżki i kilka minut ćwiczeń rozciągających. Całość w 15' żeby nie tracić za dużo sił. Ustawiam się na starcie w 2-3 linii, żeby nie ruszyć za mocno. Na początek kręcenie po stadionie Energa. W sumie dobrze, bo nie dało się tam za mocno rozpędzić i przeszarżować. Fajnie, bo bardzo szybko łapię swój rytm czyli 3:45/km i po kilku kilometrach formuję się w pięcioosobowej grupie. Piątka jest w
18:55 10s wolniej od założeń, ale to nic, nawet lepiej, że nie za szybko. Tam biegniemy kawałek ulicą pod wiatr, ale trzymamy tempo. Później znowu sporo zakrętów na starówce, bruk, chodniki. Jest co robić. Trzymamy nadal tempo, choć to cały czas ja z jednym zawodnikiem je nadajemy na przedzie, pozostała trójka próbuje się utrzymać za naszymi plecami. Dycha w
37:30 czyli idealnie w punkt, nadrobiliśmy. I wiedziałem, że czeka nas tam prawie 10km prostej. Wiatr wiał wtedy w plecy, biegło się dobrze, łatwiej niż na pierwszej dyszce. Po 12km zjadłem pierwszy żel. Na każdym punkcie, co 2,5km, wypijałem kubeczek wody. 15km w
56:05, 10s szybciej od założeń, ale właśnie na tej prostej z wiatrem złapaliśmy tempo 3:42-43, które trzymaliśmy i było to dla mnie OK. Widziałem już że połówka będzie planowo i zacząłem myśleć co będzie dalej. Na 19km zaczęła mnie łapać kolka, najpierw z jednej, potem z drugiej strony, ale nie przeszkadzało to jakoś bardzo. Od 20km był odcinek pod spory wiatr, tempo spadło o kilka sekund na kilometrze. Połówka w
1:18:56. Idealnie. Zmęczenie już było, ale mięśniowo czułem się OK, zmęczenie ogólne też w normie, choć pod ten wiatr poczułem, że jest wyraźnie trudniej, tętno wzrosło. Kolka zaczęła przeradzać się niestety w dość intensywny ścisk w brzuchu. Na 23km zjadłem drugi żel. Po 24km nawrotka i już było znowu z wiatrem, ale powrót na poprzednie tempo przychodził z trudem. Mój kompan odskoczył mi na kilkanaście metrów. Byłem wtedy na 8 miejscu OPEN! 25km w
1:33:42 czyli jeszcze wg założeń, ale już czułem, że jest niedobrze. Żołądkowo czułem się już źle co wpływało na bieg, na tempo. Zwolniłem na 3:50-55 licząc, że może kryzys przejdzie za chwilę. Mój towarzysz z pierwszej połówki dystansu oddalał się, co dodatkowo dołowało. Tempo spadało, czułem się coraz gorzej, było mi niedobrze. W zasadzie już gdzieś po 28km poddałem się, widziałem, że nie będzie wyniku, że jestem pozamiatany. Zdecydowałem, że odpuszczam i od 30km już tylko dotruchtam do mety. 30km w
1:53:42 czyli już 72'' powyżej założeń, a ja za bardzo cierpię. Koniec.
Wtedy miałem pierwszy postój z odruchem wymiotnym. Fałszywy alarm. Zjadłem banana, żeby dostarczyć zastrzyku energii, ale niewiele to dało, było mi bardzo niedobrze. Ruszyłem dalej w tempie 4:30, z mocnymi skurczami w brzuchu. Na 33km puściłem pawia. Małego. Od tego momentu co kilkaset metrów zatrzymywałem się z odruchami wymiotnymi, tempo było już bardziej w okolicach 5.00, to już było truchtanie w agonii. Na punkcie nawet wody trudno było mi się napić, żołądek wariował. Ludzie mnie mijali, a ja cierpiałem bardzo. Dłużyło się to niemiłosiernie, chciałem już tylko być na mecie. W zasadzie miałem już ochotę tylko iść, ale coś we mnie kazało mi walczyć o to, żeby jednak biec. Ostatni kilometr był chyba najgorszy, bo mój brzuch to była tykająca bomba. Na 150m przed metą nie wytrzymał i zwymiotowałem ponownie na poboczu trasy. W tym miejscu przepraszam wszystkich, którzy przebiegali tam i na finiszu musieli oglądać efekty mojego postoju...

na mecie 2:58. Ciekawe, że przy takiej agonii na ostatnich 12km złamałem jeszcze trójkę. Odświeżyłem się na mecie i po 15 minutach było już dużo lepiej, a po 1,5h mój żołądek przyjmował już normalnie. Byłem zły, ale co z tego. Pobiegane, ale wyniku nie ma. Nie wiem skąd dokładnie te moje problemy z żołądkiem i wymioty. Czy to po prostu taki dzień, czy jakieś błędy żywieniowe, a może po prostu było za mocno i organizm w ten sposób dał mi o tym znać. Może formy jednak nie ma stąd te ostatnie trudno wchodzące treningi. Nie wiem. Pogoda? Niby za ciepło, choć ja jakoś nie zwracałem na nie uwagi. Nie zgrałem jeszcze danych z zegarka, muszę zobaczyć jakie było średnie tętno na połówce. Ehh...
Z atakiem na 2.40 będzie do trzech razy sztuka. Jeszcze nie wiem kiedy. Dostałem lekcję. Jeszcze nigdy mnie tak nie pozamiatało na biegu. Trudno. Pozbieram się i na pewno w końcu to zrobię. Teraz kilka dni odpoczynku i wracam do treningów. 06.05 biegnę Wingsa. Jeszcze nie wiem na ile, bo po maratonie mam spore obawy na co mnie stać.