07.11.2020
sobota - test 10 km
Podjechałem z rana na Agrykolę. Umówiliśmy się z kolegą Logadina na 9:00, na tartanie kręciło się już sporo ludzi. Wstałem po siódmej, rano zjadłem sobie standardowo bułkę z miodem, co było dobrym wyborem, żeby uniknąć problemów żołądkowych. Pogoda znowu idealna, 9 stopni, pochmurno, wiatr tylko niewielki. Na początek jakieś 2 km rozgrzewki, zrobiłem trochę wymachów, przebieżek i innych ćwiczeń dogrzewających. Wcześniej było nawet mi trochę chłodno, będąc ubrany na krótko, ale to zwykle dobry znak przed "startem" w "zawodach".
Bez zbędnego filozofowania ruszyliśmy pierwszym torem. Ustaliliśmy, że ja zacznę prowadzić bieg, bo czułem się w niezłej formie, a kolega twierdził, że raczej nie da rady pobiec dziś bardzo mocno - ile km uciągnie moim tempem, to i tak będzie jego sukces. Przywitaliśmy się też wcześniej z Krystianem a.k.a. Logadin, który nawalał ostro swój trening interwałowy i co rusz wyprzedzał nas pierwszym torem.
Założenie proste, trzymać tempo ok. 4:03, żeby powalczyć o życiówkę. Pierwszy km starałem się pobiec ostrożnie, ale pierwsze 200m jak zwykle ruszyłem trochę zbyt szybko. Na 400m wyrównałem. Potem szło już równo i pierwszy km wybił w 4:05. Postanowiłem trzymać się na razie tego tempa, bo wiedziałem, że jeśli będzie szybciej, mogę spuchnąć. Pierwsze dwa km biegło się całkiem lekko. Nogi luźne, oddech mocny, ale mogłem jeszcze zamieniać pojedyncze słowa. Jedyne, co mi nie podpasowało, że tartan był nieco wilgotny po wczorajszym deszczu. Brooksy jednak trzymały się dobrze nawierzchni, nie ślizgały, więc nie mogę na to narzekać, przyzwyczaiłem się szybko.
Na trzecim kilometrze zaczęło robić się trochę trudniej, ale wciąż nie było to cierpienie. Słyszałem za plecami coraz głośniejsze sapanie Przemka. Dużo ludzi się kręciło, ale nie musieliśmy nikogo wyprzedzać, raczej ludzie robiący interwały wyprzedzali nas, więc nie było utrudnień. Cały czas biegłem na stoper, nie na GPS i pilnowałem tempa ok. 4:05-4:06. Starałem się skupiać na tym, aby każda 200tka wchodziła w ok. 49sekund i mniej więcej się udawało.
Po 3 km nagle Przemek postanowił mnie wyprzedzić i trochę pociągnąć. Lecieliśmy tak przez kilometr, ale trochę niekomfortowo się czułem - z jednej strony dobrze biegnie się za kimś, ale z drugiej chyba zaczął trochę zwalniać do 4:10, więc trochę go musiałem pogonić do przodu i bałem się, że zaraz się potknę o jego nogi. Jakoś po ok. 1 km postanowiłem, że wolę jednak sam prowadzić.
5 km wpadło w 20:28 i dopiero tu złapałem międzyczas ręczny, wcześniej jakoś wypadło mi to z głowy. Liczyłem, że uda się utrzymać tempo, urwać coś na finiszu i przynajmniej pobić życiówkę o kilka sekund. Było coraz trudniej, ale wciąż pod kontrolą. Przemek mówił mi, że za chwilę będzie kończył, bo nie da rady. Krystian akurat obok robił przerwę w interwale, próbował go trochę jeszcze zmotywować, ale w końcu po 6 km zostałem już sam. Zacząłem odliczać okrążenia do końca, jeszcze 10, jeszcze 9, jeszcze 8. Dużo, cholera. No ale jakoś trzymam tempo, choć jest coraz trudniej oddechowo. Nogi są wciąż bardzo lekkie, jestem aż zaskoczony. Liczę kolejne dwusetki i jakoś to mozolnie mija.
W końcu następuje kulminacja. Przy 7800m nagle wyrosła przede mną metalowa barierka...WTF?! Ano na boisku będzie za chwilę mecz piłkarski młodzików. I ekipa piłkarska postanowiła rozstawić barierki przez całą szerokość tartanu, żeby zagrodzić biegaczom drogę na wysokości 100m i 200m bieżni, tak aby odgrodzić ławkę rezerwowych. Ominąłem barierkę bokiem po trawniku od wewnątrz, ale mocno mnie to wkurwiło w tym stanie i wytrąciło z rytmu. Tak się nie da biec. Krystian mi krzyknął, że próbował interweniować, ale dziadek był nieustępliwy i cholera no nie odblokują mi tego, mimo że zostało jakieś 10 minut do końca próby. Zabawne jest to, że przez 10 minut nawet rozgrzewka się porządnie nie rozkręciła. To chyba jakieś głupie koronowe zasady.
Dobiegłem do znacznika 8000m, potem na 8100m wyrosła przede mną ta druga barierka i tu stwierdziłem, że to już nie ma sensu. Nawet gdybym obiegł od wewnątrz trawnikiem, to zaraz ktoś mnie wygoni, a trzeba by te cholerne płotki omijać 10 razy. Może gdybym umiał skakać.

Ale właściwie, tak szczerze, to przyjąłem ten koniec ciepienia z ulgą.

Zatrzymałem zegarek na linii bez żadnego finiszowania i wyszedł mi wynik 33:12, czyli idealnie tempo 4:06. I tak o życiówkę byłoby trudno, bo musiałbym pozostałe dwa kilometry pobiec chyba trochę szybciej niż 4:00. Sub41 myślę, że weszłoby, choć końcówka robiła się ciężka, ale wiele już nie zostało do końca.
Ogólnie to jestem wkurzony na sytuację, ale z drugiej strony i tak wiele bym nie ugrał. Żałuję, że wcześniej nie zadzwoniłem, żeby dowiedzieć się, czy bieżnia będzie wolna, ale z drugiej strony i tak nie miałem innych terminów na bieganie sprawdzianu w tym tygodniu. Trochę byłem zawiedziony, że nie dałem rady biec szybszym tempem, ale nie łudzę się, że powtórka dałaby lepszy wynik, bo byłem wypoczęty, a warunki idealne. Ogłaszam koniec sezonu!
Na plus - lekkie nogi i równe tempo. Wg autolapów Polara trochę stopniowo zwalniałem, ale to przekłamanie GPS - na początku zegarek pokazywał za dużo metrów w porównaniu do prawdy, a na końcu za mało.
Na minus - 10km wciąż biegam wolniej niż powinienem wg tego, co mówi wynik na 5 km. Liczyłem na lepsze tempo na teście. Może na zawodach byłoby łatwiej, nie wiem. Średni puls też wyższy niż zwykle na zawodach na dychę (ok. 180-182, a nie 185).
8,1 km @ 4:06 min/km ~ 185/190 bpm
Mogę więc z czystym sumieniem udać się na roztrenowanie.

A o tym i o dalszych planach niedługo mam nadzieję stworzyć osobny wpis.