Poniedziałek (1.05) – zawody – XIX Toyota Maraton Jelcz-Laskowice. Czas 3:12:37, M60 – 1/12, Open – 13/123.
W dniu startu wstałem o godzinie 5:55, kiedy żona kończyła już gotować kaszę jaglaną – nasze podstawowe paliwo przed startem w maratonie. Czułem się lekko osłabiony i trochę kaszlałem po wstaniu, ale potem kaszel powracał już tylko sporadycznie. Miałem też lekki katar. Oceniłem, że pogorszenia stanu zdrowia nie ma, więc pobiegnę ten maraton. Chyba też dała znać o sobie adrenalina, bo zacząłem myśleć pozytywnie i zadaniowo. Nie potrafiłem precyzyjnie ocenić w jakim stopniu infekcja może mieć wpływ na czekający mnie wysiłek i na końcowy wynik. Intuicyjnie cel 3:10 wydawał się ambitny i realny zarazem. Z biegu na taki czas można było w końcówce nieco stracić, ale i nieco urwać, zależnie od rozwoju sytuacji. Czyli to taki złoty środek na ten dzień.
Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Maraton odbywał się na 4 równych pętlach po ok. 10,5 km każda. Tuż przed startem zapytałem mojego głównego konkurenta z kategorii, na ile biegnie. Usłyszałem, że na 3:15, więc odpowiedziałem mu, że ja celuję w 3:10. Zażartowałem (ale tylko po części

), że pewnie przez cały czas będzie siedział mi na plecach, tak jak lubi.
Od samego początku utrzymywałem równe tempo – ok. 4:30. Szybko zauważyłem, że jak na początek biegu to mam nieco za wysokie tętno (w porównaniu z jesiennym maratonem). Zmartwiło mnie to trochę, ale postanowiłem trzymać się założonego tempa.
Na drugiej części pętli był odcinek prawie 3 km prosto pod wiatr – tam, przy lekkim wzroście tętna, nieco traciłem. Część pierwszej pętli przebiegłem ze zwyciężczynią Open kobiet. Przez krótki czas wyprzedzaliśmy się nawzajem, aż zgadaliśmy się że oboje biegniemy na 3:10. Powiedziała, że na połówce będzie czekać dwóch jej kolegów, którzy podyktują odpowiednie tempo już do końca. Kusząca to była perspektywa. Na prostej pod wiatr powiedziała, że schowa się za mnie, a ja nie miałem nic przeciwko. Przed nami biegło trzech biegaczy, więc próbowałem ich dojść, by samemu nie mocować się z wiatrem. Wtedy zacząłem gubić sympatyczną biegaczkę (na metę dotarła półtorej minuty po mnie). Pierwszą pętlę zaliczyłem w czasie 47:37, czyli zgodnie z założeniami.
Po rozpoczęciu drugiej zauważyłem, że tętno nie rośnie, a tempo jest minimalnie szybsze. Ucieszyło mnie to i nawet przez chwilę zacząłem marzyć o wyraźnym złamaniu 3:10. Było jednak z lekkim wiatrem, a gdy ponownie przyszła długa prosta, to traciłem tam parę sekund więcej niż na pierwszym okrążeniu, to ostudziło mój optymizm. Drugą pętlę przebiegłem w punkt i na półmetku miałem czas 1:35:07. Wtedy czułem się jeszcze dobrze i nastawienie było bojowe.
Trudy biegu zacząłem odczuwać ok. 25 km, wtedy też zrobiło się wyraźnie cieplej. Odezwały się czwórki i pośladek z prawej strony. Na prostej pod wiatr traciłem kolejne parę sekund na kilometrze. Ogólnie traciłem jednak niewiele i cel nadal był w zasięgu. Trzy pętle kończyłem z czasem 2:22:58, czyli tylko o 28 s gorzej od założeń.
Byłem już jednak wyraźnie zmęczony, a kilometry z wiatrem wchodziły po kilka sekund wolniej od średniej. Mięśniowo było coraz gorzej, narastała ich sztywność, choć bolały głównie czwórki. Za nawrotką, na agrafce, szukałem mojego rywala z kategorii i okazało się, że jest ok. 4 minuty za mną. Wiedziałem, że moja pozycja jest już niezagrożona. Przeszedłem w tryb dowiezienia tego, co się da, ale bez nadmiernych kosztów zdrowotnych. Ostatnia prosta pod wiatr to już była męczarnia, najwolniejszy kilometr wszedł po 4:55. Nogi były już kołkowate i gdy na 40 km potknąłem się o próg zwalniający, to na krótko złapał mnie silny skurcz w łydce. Wiedziałem, że muszę bardzo uważać. Ostatni wiadukt (kilometr przed metą) pokonałem zadziwiająco sprawnie, to zapewne zasługa dodatkowej adrenaliny, która zawsze wydziela się na finiszu. Ostatnie 400 m wg Garmina pokonałem tempem 4:16, czyli nawet pocisnąłem końcówkę.

Gdy wpadłem na metę poczułem dużą ulgę, że to już koniec. Po chwili poczułem silny ból gardła i odezwał się męczący suchy kaszel – zapewne gwałtownie spadł poziom adrenaliny, bo walka była już skończona.
1-05.jpg

Fot. Tomasz Pawlicki
Jeszcze kilka ogólnych Informacji. Warunki pogodowe nie były sprzyjające, przez cały czas świeciło słońce i wiał wiatr, który może nie był zbyt silny, ale znacząco utrudniał bieg, szczególnie na jednej długiej prostej. Trasa na wykresie organizatorów jest niby płaska, ale jeśli dodamy po dwa wiadukty na każdej pętli, to już taką płaską nie jest. Punktów z napojami było sporo, dla mnie w sam raz. Na każdym piłem izo lub wodę, a kubek-dwa wody wylewałem na głowę. Zjadłem pięć żeli 41g, w tym dwa ostatnie z kofeiną.
Czas 3:12:37 uznaję za optimum, jakie mogłem w tym dniu osiągnąć. Gdybym w końcówce poszedł w trupa, to może zyskałbym jeszcze 30s, ale ryzykowałbym skurcze i gorszy końcowy stan zdrowia, więc nie było sensu. Oczywiście jest duży niedosyt, a nawet żal, że nie mogłem powalczyć o cel, jaki sobie stawiałem na początku przygotowań (3:05). Gdybym był zdrowy, to powinienem swobodnie nabiegać wynik poniżej 3:10. Pocieszająca jest wygrana w kategorii wiekowej.
Mam jeszcze spore DOMS-y, głównie po prawej stronie, najbardziej oberwały czwórki i łydki. Wczoraj miałem częste ataki suchego kaszlu, ale dziś zaczyna pojawiać się kaszel mokry, więc infekcja rozwija się bardzo typowo. Teraz już z górki i niedługo będzie po chorobie.
Chcę zapewnić wszystkich, że nie zamierzam rezygnować z dążenia do głównego celu, jakim jest złamanie 3 godzin w maratonie. Czuję jednak, że aby ten cel osiągnąć, to powinienem coś zmienić. Wkrótce podzielę się przemyśleniami.
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.