14 października part 2
No to jestem
13. Poznań Maraton
Brutto:4:05:29
Netto:4:02:55
Trochę dzisiaj pobiegałam...
Dobra, jakoś spróbuję to ogarnąć...
Od rana wskoczyłam jeszcze na Expo, porozmawiałam z Tomkiem i resztą ekipy sklepubiegowego.com. W szatni spotkałam kilkoro znajomych, z Klubu i spoza. Nawiasem mówiąc, zastanawiałam się czy kogoś spotkam wśród tylu tysięcy, a tu pach pach, co chwilę "Cześć, co słychać, w jaki czas celujesz, powodzenia itd"
Nie wiedziałam jak mam się ubrać. Zdecydowałam, że pobiegnę w CEPach, krótkich spodenkach, krótki rękaw i czapeczka. I wcale nie było mi super zimno

Dobra, przebrałam się, oddałam worek do depozytu, wychodzę przed budynek i spotykam Kasjera, z którym umówiliśmy się na wspólny bieg. Rozmawialiśmy wiele o tym maratonie, dla Kasjera był to debiut, a ja bardzo chciałam, żeby pobiegł go dobrze, gdyż zwyczajnie lubię kolegę

Rozgrzewka i idziemy na start. Tam już tłok, co minuta coraz większy, więc czuję, że w worku, który na siebie założyłam robi się coraz bardziej gorąco. 3 minuty przed startem ściągam go, ostatnie życzenia udanego biegu, ostatnie ustalenia - Kasjer biegł na tętno, więc jakby co, to mieliśmy się rozdzielić.
W końcu zaczyna się odliczanie. I 'Rydwany Ognia' a na niebie złoto. Wzruszenie

Mówię sobie: "Tata, weź na tej górze wyłącz już żużel w TV i pokibicuj córce razem z Wujaszkiem"

Biegnę, pilnuję, żeby nie przypalić na samym początku, wiadomo tłum niesie...
Jest ok, choć muszę zwalniać. Biegnę po lewej stronie, bo czekam na Kogoś...Na 3km okazuje się, że nie na darmo. Mój Brat czeka z Bratową i Zuzią. Kiwam im i za chwilę podbiegam, całuję Zuzię i wracam na trasę. Boże, jaką oni mi niespodziankę zrobili, że wszyscy razem wyszli!

Młody - wiedziałam, że Siory nie zostawi bez dopingu, ale Malutka - jak to dziecko, nigdy nie wiadomo jak ze wstawaniem, a ma rok i 4 mieszki, więc tym bardziej o tej porze dnia...Po raz drugi się wzruszam...

A w ogóle Zuzia patrzyła jak zaczarowana...tyle osób biegnących to w życiu nie widziała

Dobra, po 3kaemie plan był na 5:45. Trudno, strasznie trudno utrzymać równe tempo. Praktycznie przez cały bieg. Bliżej mu było do 5:30 i wciąż musiałam pilnować, żeby zwalniać.
Biegnę sobie i myślę o Tacie, o Wuju, który był Jego ulubionym kuzynem. I o różnych innych rzeczach....I wymyślam, że cały trud niech będzie w intencji mojej Rodziny.
10km - 00:59:42
Biegnę dalej, na 14km mam przyspieszyć do 5:40, znów problem z utrzymaniem tempa. Mijam biegacza, który leży na poboczu, przy nim ekipa ratunkowa. Nie wiem dlaczego, ale pomyślałam, że to chyba coś poważnego, bo na zwykłe osłabnięcie nie wyglądało. Po chwili jedzie karetka. A na mecie dowiedziałam się dlaczego....Niefajne...
Na trasie kibice...fantastyczni! Zwłaszcza dwie małe istotki...Nie pamiętam dokładnie na którym kaemie, ale zza pleców słyszę pełen wzruszenia głos: "Tosia! Tosia!" i nagle dwa małe szkraby, w Tshirtach do ziemi

zaczynają skakać i krzyczeć "tata, tata!!!". Nie wiem, kto to był, nie widziałam spotkania, ale było to tak piękne, że wzruszam się po raz trzeci
W którymś momencie na jakiejś długiej prostej rytm kroków setek ludzi powoduje, że biegnę jak w transie...
Czas mija sama nie wiem jak.
20km - 2:03:18
Na treningach zazwyczaj miałam już trudne momenty, ale tym razem jest inaczej. Jest ok. Do chyba 26km. Zresztą, nie pamiętam. Biegnę szybciej, ustalam sobie, że po 20km pobiegnę po 5:35, a potem po 28 zejdę do 5:30. Tempo znów mieszane, cały czas trudno mi je utrzymać. Denerwuje mnie to, bo obawiam się kłopotów później, a nie chcę zwalniać zbyt mocno, bo już nie ma na to czasu.
Przy Orlenie za Antoninkiem doganiam powoli zające na 4:00, przy okazji mijam kolegę z Klubu. Świetnie mu idzie, tym bardziej, że za nim Warszawa. Cały czas biegnę za balonikami, w którymś momencie doganiam je i biegnę w grupie. Rytmicznie, dobrze. Widzę Ziomalkę, zamieniamy kilka słów i biegnę dalej. Czuję zmęczenie, ale nie na tyle wielkie, żeby się martwić o wynik. Skoro 30km tak szybko mi minęło, to znaczy, że przede mną te 12km też powinno (oho! yhym!

)
30km - 2:52:48
Na 33 i 34 zwalniam trochę, do 5:40. Cały czas wiem, że jestem w stanie złamać 4h. Gdy nagle...podbiegi. Podbiegów na całej trasie było bardzo dużo, tak myślę. Może nie były jakieś bardzo długie, ale było ich dość sporo - wbiegi/ zbiegi. Myślę, że po części wpłynęło to na moje kłopoty z utrzymaniem tempa. No ale nic. Trzeba biec dalej. I naaagle...Trach! Odcięcie prądu! Welcome to the Wall

Książkowo na 35km zmogło mnie. Głowa czysta, a nogi naparzały jak podgrzane na ruszcie. Nie mam skurczy, ale nie mogę nimi poruszać. Bolą mnie tak mocno, że zaczyna mi chodzić po głowie marsz....Ale nadal biegnę. Wiem, że to dziwne, ale naprawdę odczułam to w jednym momencie. Baloniki zaczynają się coraz bardziej oddalać, a ja godzę się z myślą, że nie złamię czwórki. Po 2kaemach nadal ciężko, ale zaczyna się robić lżej. Teren bardziej płaski, udaje mi się przyspieszyć. Lekko nie jest, ale delikatny progres. Powtarzam sobie, że to już naprawdę niedaleko, proszę Tatę o pomoc, zaczynam się modlić, żeby dobiec mądrze i dobrze.
Jest lekka poprawa. Coraz więcej ludzi maszeruje. Mijam kolejne osoby, niektórzy mijają także mnie.
Do 40km...Nagle czuję, że zaczyna mi być niedobrze i jakoś dziwnie słaba się robię. Boje się przyspieszyć, bo wiem, że może się skończyć źle. Zaczynam żałować, że na 35km nie zjadłam banana. Przez cały bieg na każdym punkcie piłam i jadłam (no, na 15km nie wzięłam banana). Nie przechodziłam do marszu, obczaiłam nowy sposób jedzenia - gryz banana po małym kawałeczku w biegu, przez cały czas ani razu nie chwyciła mnie kolka.
Tak więc, kiedy czuję, że opadam z sił, pozwalam sobie na przejście w marsz. Wypiłam chyba ze 4-5 kubków wody i wzięłam czekoladę. Ruszam, wciąż jest nadzieja na wynik okołoczwórkowy, może 4:01... I na 41km kolejny podbieg na most. Nie, nie mam sił. To mój najwolniejszy kilometr z całego maratonu. Nagle ktoś z tłumu krzyczy, że to już niedaleko, że za rogiem już meta.
Zbieram się, wynajduję jakoś siłę i zaczynam biec szybciej. Skręcam w Bukowską, wiem, że jestem coraz bliżej. Skręcam w Targi..po chwili widzę metę, zegar i znajduję w sobie resztki siły...Zaczynam podnosić nogi, coraz wyżej i szybciej...i...jestem po raz czwarty Maratonką

Buziak w niebo dla Tatki
Udało się!!!! 2:02:55
W oddali widzę znajomych. Podchodzę, okazuje się, że inny znajomy z Klubu złamał 4h, z czego bardzo się cieszę.
Rozmawiamy, ja wypatruję Ziomalki. Jest! Uściski, gratulacje, chwila rozmowy.
Czekam dalej...I widzę, w końcu widzę przeszczęśliwego Kasjera

I to jest ostatnie moje wzruszenie - widzieć jego maratońsko-debiutanckie-szczęście.
Później dowiedziałam się, że na mecie kibicował mi też Starszy Brat z Żoną, ale nikogo nie widziałam, interesowała mnie tylko meta
Idziemy razem na posiłek, dołącza jego córka. Jemy, gadamy sobie, szczęśliwi. Pojawiają się kolejni znajomi. Jest dobrze

Nie decyduję się na prysznic, jest dość zimno. Jadę do Brata. Tęsknię za kawą!!! Herbatą!!! W końcu, po ciepłym prysznicu, z którego nie mogłam się wydostać, jemy ciacho i rogale marcińskie

A Zuzka z ciekawością ogląda medal
A teraz nadejszła chwila na wnioski
To, że mnie zmogło...Mimo, że dało mi w kość było bardzo ciekawym doświadczeniem i warto je było przeżyć. Niemniej zdaję sobie sprawę, że w pewnym stopniu przyczyniły się do tego moje problemy z utrzymaniem tempa. Piszę "pewnym" bo gdyby te kilometry były płaskie, dałabym radę.
Cieszy mnie to, że nie leciałam jak głupia, nawinie wierząc, że skoro TERAZ się dobrze czuję, to za 20km też tak będzie. Tak się po prostu złożyło. Pilnowałam tempa przez cały czas, no może z wyjątkiem ostatnich kilometrów, gdzie już nie miałam siły.
Jeszcze raz baaardzo Wam wszystkim dziękuję. Wiem, że miałam Wasze wsparcie, czułam to, naprawdę to dzisiaj czułam.... Dziękuję!
ps. W 2011 było 4:11:27 - jest progres
