Piątek 26.05.2017
wolne
Sobota 27.05.2017
START
Chojnik Ultra 102km 13:22:03 ~HR148
1 miejsce
Stało się. W końcu wygrałem jakiś bieg i to nie byle jaki...
Wyprawa na ten bieg rozpoczęła się już w czwartek po pracy. Tak, żeby cały piątek mieć na odpoczynek, przygotowania i być już na południu. Nastawienie było dobre, forma fizyczna też. Start o 1:00 w nocy i rozpoczęła się przygoda. Tak, przygoda!, bo głównie tak traktowałem ten start nie myśląc od początku o miejscach czy czasach jakie chcę osiągnąć. Miało być od początku spokojnie, lekko, tak, żeby w Karpaczu w połowie trasy czuć się komfortowo i mieć siły na resztę zakładając oczywiście, że na końcu i tak będzie ciężko. Na profilu trasy pierwsze 20km to jeden wielki podbieg. Na szczęście w realu nie było tak tragicznie i zniosłem to bardzo przyjemnie. Początkowo starałem się też złapać kogoś do wspólnego biegu, żeby te pierwsze 3 godziny w ciemnościach nie biec samemu. Czas leciał dość miło i lekko a ja, swoim tempem, dobiegłem do przepaku na 52km na drugim miejscu. Byłem trochę zaskoczony, bo dobra pozycja a ja naprawdę się pilnowałem, żeby biec spokojnie. Jedyne co mi doskwierało to brak coli na punktach. Ten napój robi bardzo dobrze mojemu żołądkowi podczas ultra biegów. Gdybym wiedział, że nie będzie coli na punktach wziąłbym swoją na przepaki. Właśnie za Karpaczem po 52km dopadł mnie pierwszy kryzys. Taki trochę żołądkowy, trochę zmęczeniowy. Osłabłem a do zrobienia było ostre wejście na Dom Śląski. Podchodziłem bez werwy, chwilowo zrezygnowany, ale na szczęście blisko szczytu mi to przeszło. Był teraz fajny zbieg i poczułem się znowu lekko. Na zbiegu do Czech dogoniłem lidera Witka Judę i biegliśmy sobie trochę razem, po czym zacząłem mu odchodzić. Na podejściu na Lucni Boude, na którym odczułem już w mięśniach przebyte ponad 70km znowu się zrównaliśmy, a po chwili dogonił nas jeszcze Błażej Łyjak, który wyglądał dość świeżo. Na zbiegu po kamieniach niełatwo było mi się utrzymać za chłopakami, a Witold pocisnął i uciekł nam. We dwójkę dobiegliśmy do przepaku nr 2 na 81km i ku naszemu zdziwieniu byliśmy pierwsi. Niestety prowadzący pomylił trasę i nadrobił ponad kilometr przez co spadł na 3 pozycję ze sporą jednak stratą do nas. Do mety nie było już tak daleko, więc motywacja była by napierać choć sił coraz mniej. Pilnowałem by jeść i pić ile trzeba. Na szczęście żołądek nie robił większych problemów. Na podejściu na Śmielec Błążej jednak mi odszedł, niby nie dużo ale w końcu straciłem go z widoku. Starałem się poruszać swoim tempem i byle dotrzeć do finalnego zbiegu. Tam puściłem się całkiem mocno, bo w końcu dotarło do mnie, że będzie podium co dodało mi wiele sił. Nie wiedziałem też ile mam przewagi nad 3 miejscem. Kilka łyków na ostatnim punkcie odżywczym i lecimy dalej. Był to płaski odcinek, a nawet z górki do podnórza Zamku Chojnik. Musiałem już mocno się wysilać i zmuszać, żeby cały czas tam biec, bo głowa wołała już: "odpuść sobie" i sugerowała raczej marszobieg. Zastosowałem znaną metodę "jeszcze 200m", po czym oczywiście po przebiegnięciu tego dystansu wyznaczałem kolejny cel i kolejny, dzięki czemu nie zatrzymywałem się. Na jednym z ostatnich zakrętów zobaczyłem 100m przed soba lidera. On mnie też i byliśmy równie zaskoczeni. Podejście na Chojnik zaczęliśmy już razem. Obaj zmęczeni, ale też śmialiśmy się z tej sytuacji. 100km w nogach, a tu przyjdzie się ścigać o zwycięstwo. Przyznam, że dostałem tu nadludzkiej mocy. Mogłem WYGRAĆ, więc już nie kalkulowałem i włożyłem wszystkie pozostałe siły. Poszedłem mocno i Błażej w końcu mnie odpuścił. Zrobiłem przewagę i ostatni płaski kilometr już wiedziałem... Biegłem mocnym tempem jakbym nie miał tej setki w nogach. Niesamowita adrenalina. Finiszowa prosta... meta... jeeeest! Czytają moje nazwisko, gratulują, ja jestem trochę oszołomiony. Na mecie czekała moja dziewczyna z rodziną, są fotki, po chwili dobiega Błażej i sobie gratulujemy. Emocje takie, że nie czuję nawet tego całego zmęczenia. To wyjdzie później. Do końca dnia już chill out, piwko, jedzenie i odpoczynek na trawie, bo fajny piknik był w strefie mety. Wieczorem dekoracja gdzie odbieram wymarzony puchar za 1 miejsce. Wow. Zrobiłem to, choć nie spodziewałem się. Zwycięstwo było raczej w marzeniach niż w planach.
Teraz odpoczywam. Dwa tygodnie totalnego luzu. W niedzielę po biegu DOMS był bardzo bolesny. Teraz jest lepiej. Moim celem na to małe roztrenowanie jest zaplanowanie co będę biegał dalej, co na jesień, bo totalnie jeszcze nie wiem. W czerwcu mam zamiar wystartować tylko w piwnej mili

Kontuzji żadnej nie odniosłem, nic jakoś specjalnie nie boli. Nawet obtarć prawie nie mam! Generalnie po prostu wszystko wypaliło. Fajnie

Nie mam jeszcze zrzutu z zegarka, ponieważ chwilowo zaniemógł mój laptop. Sam jestem ciekaw.