Niedziela (20.10) - zawody - 20. PKO Poznań Maraton - 3:02:10. Open 183/6079, M55 - 2/221. HR 159/169, rytm 185.
Do Poznania przyjechałem w sobotę. Pod wieczór odebrałem pakiet startowy, zjadłem makaron na pasta party i wysłuchałem dwóch prelekcji (w tym bardzo ciekawej Patrycji Bereznowskiej o Spartathlonie i Badwater), spotkałem i poznałem tam dwóch forumowiczów (jarjan i longtom). Noc przespałem słabo, ale to już norma przed maratonem. Na śniadanie przed startem tradycyjnie jaglanka z miodem i bakaliami.
Prognoza pogody na dzień startu przewidywała złotą polską jesień i tak też było. Na starcie ok. 13 st.C i lekkie zachmurzenie, a na mecie ok. 19 st.C i pełne słońce. Wiatru prawie nie było. Zakładałem równy bieg z kontrolą tempa i tętna. Miałem nadzieję do 20 km nie przekraczać tętna 160. Czułem, że to nie jest dzień konia, że czeka mnie ciężka praca i trudna przeprawa. Wiary jednak nie traciłem, a złamanie 3 godzin pozostawało niewzruszonym celem.
Do strefy startowej wpadłem w ostatniej chwili i ustawiłem się niedaleko za elitą, mając nadzieję, że pacemakerzy są z tyłu, ale jak się później okazało - stałem blisko za zającem z dużą grupą na 3:00 (na starcie nie zauważyłem pojedynczego niebieskiego balonika). Po wolnym starcie szybko wskoczyłem na odpowiednie tempo, a przed sobą miałem cały czas spory tłum biegaczy. Dopiero po kilometrze zauważyłem przed sobą zająca z balonikiem, a wraz z nim ok. setka biegaczy. Powstał dylemat, bo z jednej strony nie chciałem biec w tak dużym tłumie, a z drugiej tempo grupy było nawet odpowiednie. Postanowiłem biec z grupą dopóki tempo będzie utrzymywać się w rozsądnych widełkach. Pierwsza piątka wyszła po 4:14 i zaraz na pierwszym wodopoju okazało się, że jest duży problem, bo aby pobrać kubki z piciem trzeba było mocno zwolnić i ustawić się w kolejce do stołów, bo przecież każdy z dużej grupy biegaczy chciał się napić. Trzeba było kolejno chwycić 2-3 kubki z izo i wodą, a biegnący biegli wzdłuż stolików i niechętnie oddalali się od nich. Tempo więc bardzo mocno siadało, a potem trzeba było nieco przyspieszyć, aby ponownie zbliżyć się do zająca. Po tej frustrującej sytuacji zastanawiałem się co zrobić, by tego uniknąć na kolejnych punktach.
Na drugiej piątce tempo grupy nieco się zmniejszyło (4:18), więc próbowałem wyprzedzić grupę, ale gdy przebiłem się za plecy zająca, to pojawił się drugi punkt z piciem i ta sama zabawa - jak przed punktem byłem 5 metrów za zającem, tak za punktem miałem już do niego 30-40 m straty. Po chwili rozciągnięta grupa zaczynała robić się coraz bardziej zwarta i gęsta. Ponieważ tempo grupy było nadal rozsądne, to dałem sobie spokój z kombinowaniem i biegłem w grupie. Pomyślałem, że w połowie dystansu powinno być już luźniej.
Między 12 a 20 km było sporo odcinków z górki i tętno zaczęło mi spadać chwilami nawet do 154 uderzeń. Wkurzało mnie to, bo w zwartej grupie nie mogłem nic zrobić - nie da się przyspieszyć i biec swoim rytmem, gdy wkoło gęsto od biegaczy. Tempo było niby dobre, ale ja czułem, że powinienem biec szybciej, bo intensywność niepotrzebnie spadała.
Około 20 km zacząłem odczuwać delikatny ból w lewym przywodzicielu (ten, którego naruszyłem na treningu w środę), a ponieważ ból z czasem nie nasilał się, to przestałem o nim myśleć. Półmaraton przebiegłem w 1:29:30, czyli z planowanym lekkim zapasem. Po półmetku grupa zaczęła się lekko przerzedzać, a tuż przed 25 km pacemaker lekko mi odskoczył - widziałem go nadal, ale powoli się oddalał. Wodopój na 25 km po raz pierwszy był mniej tłoczny, ale także w tym miejscu zacząłem wyraźniej odczuwać narastające zmęczenie.
Utrzymywanie tempa było coraz trudniejsze, a skoro zając mi uciekał, to za punkt którego będę się trzymał obrałem biegacza w niebieskiej koszulce (wyglądał świeżo i biegł równo). Trzymałem się go przez prawie 10 km, ale i on zaczął się oddalać. Na podbiegu na 27 km tętno wzrastało już do 164. Na 30 km wypiłem magnezowy shot (początkowo zakładałem wypić go dopiero na 35 km, ale podskórnie czułem, że lepiej wypić go wcześniej). Do 35 km utrzymywałem tempo i około 30-sekundowy zapas. Byłem dobrej myśli, choć biegło się już koszmarnie ciężko. Po pokonaniu najtrudniejszych podbiegów na 34-36 km wiedziałem, że jeśli pozostałe kilometry pobiegnę nie wolniej niż po 4:20 to złamię trójkę. Wiedziałem też, że ostatnie dwa kilometry, będąc nawet na oparach, udawało się zwykle przyspieszyć - to dodawało mi wiary w sukces i nie mogłem już tego spieprzyć.
Niestety, na 39 km bieg stał się bardzo trudny, zaczęły sztywnieć mięśnie nóg, szczególnie czworogłowy w lewej nodze był bardzo zbity i bolesny. Mimo tego nie poddawałem się i za wszelką cenę starałem się trzymać tempo, przecież było tak blisko do mety, tętno dochodziło już czasami do 168...
Nagle, na początku 40 kilometra uderzył mnie jednoczesny skurcz łydki i dwugłowego w prawej nodze. Ostry ból i sztywna noga zmusiły mnie do zatrzymania się, próbowałem szybko rozciągnąć mięśnie i po 10 sekundach biegłem już dalej, czując, że jestem na granicy kolejnego skurczu. Tempo spadło, ale balansując na granicy skurczu lekko nawet przyspieszałem (do 4:38) z nadzieją, że kryzys minie i na końcówce odrobię sekundowe przecież starty.
Niestety, po przebiegnięciu zaledwie kilometra, ponownie złapały mnie skurcze w tej samej łydce i dwugłowym, jeszcze silniejsze... Po ok. 20 sekundach pozbierałem się i ruszyłem w kierunku mety, teraz już zrezygnowany i przegrany. To już jest koniec, nie ma już nic... - pomyślałem. Czułem się fatalnie, czułem sztywność całego ciała, a wszystko okropnie mnie bolało. To chyba adrenalina nagle odpłynęła. Kontynuowałem bieg, ale czułem jakbym miał kłody zamiast nóg. Tempo spadało nawet do 5:30.
Dopiero na 500 m przed metą poczułem przypływ adrenaliny i rozpocząłem finisz, który przecież niczego nie zmieniał. No ale to był finisz, a finiszu się nie odpuszcza.
Gdy wbiegałem na ostatnią prostą miałem jeszcze nadzieję na czas poniżej 3:02, zbliżyłem się nawet do tempa 4. Na mecie siłą woli pobiegłem kilka metrów dalej, by nie blokować następnych wbiegających, a potem padłem na dywan, bo nogi nie mogły mnie utrzymać. Pojawiły się jeszcze krótkotrwałe skurcze. Musiałem wyglądać trochę niewyraźnie, bo zaprowadzono mnie do namiotu, gdzie podano izotonik, a następnie delikatnie rozmasowano zmasakrowane nogi.
Ze zmęczenia na mecie nacisnąłem przycisk Lap zamiast Stop, a gdy się zorientowałem, to miałem już czas 3:04:54.
Oficjalny czas to 3:02:10, a więc cel nie został osiągnięty. Na osłodę zająłem 2. miejsce w kategorii M55 - tylko 6 sekund za zwycięzcą.
Skurcze w końcówce biegu pokonały mnie. To było nowe i przykre doświadczenie. Na wszystkich poprzednich maratonach nie miałem sytuacji, by skurcze mnie zatrzymały. Było parę biegów na granicy skurczu, ale prawdziwe skurcze jeśli się pojawiały, to dopiero za metą.
Tak czy siak, niezależnie od przyczyn, porażka jest porażką. Ponad godzinę po biegu, już na hali, przy regeneracyjnym makaronie, patrząc na duży ekran i wbiegających zawodników na metę, dopadł mnie ogromny smutek, który utrzymywał się aż do wieczora.
Dziś, parę dni po biegu, mam kilka przemyśleń.
W tym konkretnym starcie - bieg w dużej grupie z pacemakerem okazał się błędem - dawał więcej strat niż zysków. Nie było silnego wiatru, a więc nie było potrzeby ochrony przed nim w grupie. Jedyny plus to nieco łatwiejsze mentalnie pokonywanie kilometrów w towarzystwie. Za to minusów było więcej:
- duże straty czasu przy wodopojach (szacuję, że mogłem stracić ok. 40 sekund - po ok. 10 na każdym),
- nie biegłem optymalną, najkrótszą trasą,
- nie mogłem regulować tempa i intensywności, byłem zdany na tempo grupy.
Oceniam, że gdybym biegł sam, to miałbym większe szanse osiągnąć cel - przygotowany byłem na styk ale powinno było się udać.
Co do skurczy, to myślę, że powody ich wystąpienia były przynajmniej dwa - zbyt zmęczone mięśnie i odwodnienie. A może coś jeszcze?
Wykres tempa - widać gdzie traciłem na wodopojach i gdzie przytrafiły się skurcze
Wykres tętna
Międzyczasy
Przy Malcie
