niedziela - 01.03.
Półmaraton Wiązowski - 1:31:59
MSC OPEN 198/1043
Właściwie te dwa wykresy powinny starczyć za komentarz. Na niebiesko zaznaczyłem km wolniejsze od 4:20. Zielona strzałka wskazuje HR - jaki być powinien.
Bieg
Jak widać po moim planie treningowym ostatnio - trochę luzowałem przed tym startem. Chciałem się sprawdzić na w miarę wypoczętych nogach, aby złamać 1:30 z poczuciem, że mógłbym szybciej. Nie odpuściłem natomiast treningu siłowego, robiąc mocny trening crossfitowy w poniedziałek i w środę. Potem czwartek i piątek wolne, w sobotę wietrzenie nogi. Sobota była trochę nerwowa z powodu podniecenia startem, snu trochę mało, ale u mnie tak zawsze

Niedziela rano - na śniadanie bułka z dżemem i budyniem. Przyjechaliśmy na miejsce z siostrą odpowiednio przed czasem. Trasa ma być przyjazna, podobno jak PWZ w Borzęcinie, czyli asfalt między wsiami, z tym że tzw. agrafka, czyli w połowie nawrót (jak np. Bieg Niepodległości w Warszawie). Warun najlepszy - temperatura 3-6 C, pogoda piękna - pochmurno, ale w połowie dystansu wyjrzało słońce. Wiatr trochę pracował, ale nie przeszkadzał zbytnio. W kwestii ubrania - założyłem bezrękawnik i szorty, rękawiczki oraz czapkę. Jak się potem okazało - bardzo dobry wybór. Spotkałem kolegę Piotrka, a że biegamy w podobnych rewirach czasowych, to ustawiliśmy się na wspólny bieg. Oddałem siostrze plecak i pobiegłem na 2 km luźnej rozgrzewki z sześcioma przebieżkami. Potem kupa na 10 min przed startem, parę łyków wody, kop w tyłek na szczęście i wskakuję do swojej strefy. Beng! Start!
Na starcie przybijamy piątkę z Piotrkiem (życiówka 1:33) i lecim. Na początku oczywiście trochę przepychanek (sporo pretendentów do 1:30). Z Piotrkiem trzymamy się razem. Do czasu.
6. km w 4:21 - pierwsza jaskółka biedy i czuję, że będzie nietęgo, postanawiam przyspieszyć, co przychodzi mi z trudem i 7. km zamykam niewiele szybciej (4:18). Do połowy dystansu utrzymuję względnie niezłą średnią (4:17), ale narastająco się przy tym męcząc. W głowie nadzieja, że po nawrocie odżyję i przyspieszę do 4:12. Była jeszcze szansa na złamanie 1:30.
Piotrek urwał mi się na 8. km - patrzyłem z tyłu na jego krok - świeży, wręcz wyglądał jakby leciał 5:00/km, a nie - jak w rzeczywistości - 4:10.
9 km. Przykleja się do mnie jakiś Michał (imię na koszulce), lecimy razem do 13 km, osłaniając się wzajemnie od wiatru. Po drodze mijamy na poboczu wymiotującego biegacza. Żartujemy, ale w paru słowach. Piję co nieco na 9 km (stoiska rozstawione są co 2 km z fantastycznymi dzieciakami podającymi supersłodką herbatę lub wodę - ja piję wodę). W trzech miejscach na trasie stoją grupki kibiców (niemrawych raczej) i wozy strażackie na wyjących syrenach (mnie trochę wkurwrzały, bardziej niż dopingowały). Zaczynam biec siłowo, co słychać po oddechu, Michał przejmuje prowadzenie i mobilizuje mnie, wyczuwając moje słabnięcie. Pojawiają się małe podbiegi i zbiegi, które sprawiają mi trudność. W połowie 11. km przecinamy nawrót i mówię sobie w duchu: "Stary, weź się w garść, ciśnijże".
Niestety tylko utrzymuję tempo. 13 km. W ciągu chwili odcina mi połowę mocy. Czuję kłujący ból w w prawym boku. Najpierw myślę, że to wątroba, ale teraz (tydzień po) myślę, że to mięśnie brzucha. Michał mówi, że tempo chwilowe siadło do 4:26, więc on przyciska, ja nie daję rady, Michał coraz bardziej mi odchodzi. Od tego momentu jest tylko gorzej. Biegnę sam. Zaczynam liczyć kilometry do końca, a to zły znak.
15 km. Odcina mi moc zupełnie. Czuję ból w całym brzuchu - tym razem zdecydowanie mięśniowy, czuję każde żeberko kaloryfera. Już wiem, że środowy crossfit to była głupota - wręcz czuję, jak napinają się poszczególne mięśnie brzucha. Rozważam zejście z trasy, bo zdaję sobie sprawę, że czeka mnie jeszcze 6 km mordęgi ze słabym wynikiem na końcu, ale odrzucam myśl i prę do przodu. Każda próba przyspieszenia powoduje silniejszy ból brzucha - czuję, jakby ktoś przywiązał mi pięciokilogramowy odważnik do bioder i szydzi: "No, przyspiesz, cwaniaku".
Od 13. do 15. km wyprzedza mnie 20. biegaczy, w tym zawodnicy znacznie ode mnie ciężsi i starsi. Do mety wyprzedzi mnie jeszcze kolejna dwudziestka.
Ostatnie 3 km to już zupełna rezygnacja (tempo 4:30, czyli maratońskie). Przykleił się do mnie runner, który leciał na 1:32, więc stwierdziłem, że skoro ze mnie pożytku już nie będzie, to chociaż pomogę mu zrealizować jego cel. Motywowałem go ("jeszcze 2 km, jak utrzymamy to tempo, złamiemy 1:32", "jeszcze cztery kółka wokół stadionu", "tylko 800 m", "ostatnie czterysta - ciśniesz"

). Dobiłem na metę w 1:31:59 (kibice trochę niemrawi), runner tuż za mną, więc był blisko złamania 1:32.
Po biegu prawie nie czułem zmęczenia - tak zresztą powiedziała siostra, że nie wyglądałem na zmęczonego

Ból (mięśni) brzucha blokował mnie przed rozwinięciem odpowiedniej prędkości, więc tak sobie dryfowałem po 4:20-4:30.
Piotrka spotkałem po biegu - on cisnął mocno, choć na koniec przeszarżował i za szybko zaczął "finiszować", więc spuchł i ostatnie dwa km zamknął w 4:20, ale koniec końców dobiegł w 1:29:41, więc życiówkę poprawił o 3 minuty i sam wynik super.
Trasa
Wcale nie taka idealna, jak zapowiadano. Górki-dołki to nie moje klimaty - a na trasie jest ich sporo - mocno wpływają na moje wyniki. Jak biegnę na życiówkę, wolę ścigać się po trasie płaskiej jak stół. Choć to oczywiście był test. Przypuszczalnie gdyby nie problemy z brzuchem, byłbym w stanie pobiec 1:29.
Wnioski
1. Strasznie jestem zły na siebie. Test nie pokazał moich możliwości. Wynik wskazuje na moją życiówkę sprzed półtora roku, natomiast wysiłek jest niewspółmierny.
2. W marcu zero crossfitu (choć to zacny sposób, aby się sponiewierać) i zostawię tylko domowe zabawy ze sztangami na małych obciążeniach, coby nie sflaczeć. Zero TRX - serio, to działa na mięśnie głębokie w sposób dotąd niećwiczony - gdy dziś (tydzień po starcie, a ponad półtora po ostatnim treningu na TRX) na chwilę poćwiczyłem na TRX, znów poczułem ból w najniższych partiach mięśni brzucha. Ten ból nawracał również w pierwszych treningach w tym tygodniu po Wiązownie.
3. Odpuszczę też jakąkolwiek siłkę
na dwa tygodnie przed Dębnem.
4. Ostatni miesiąc przed Dębnem to szlifowanie niedostatków. Moje niedostatki to trzymanie równego tempa na dużej szybkości. Zatem: więcej Tempo Runów, więcej tempa Maratonu.
Suma:
4x bieganie - 47,03 km
1x siła biegowa
0x siłka
1x crossfit
1x basen
rower - 9 km
Podsumowanie
Koniec Fazy 3. Kolejny tydzień to Faza 4, czyli 100 km, a potem coraz mniej km/tyg aż do startu w Maratonie w Dębnie.
Zdrowie
Waga - 58,2 - 61 kg.
Rozciąganie - 15-20 min prawie po każdym treningu.
Podsumowanie lutego:
- 294,90 km biegu
- 21x bieganie (średnio 15,37 km na trening)
- 11x siłka
- 8x siła biegowa
- 6x basen
- 3x crossfit
- 62 km rower
Plan na marzec:
1. Zero crossfitu, zero TRX, lekka siłka w domu.
2. Szlifowanie formy, może jakiś start na dychę.