Niedziela, 09.09.18 - Zawody - 36. Wrocław Maraton - 42,2 km - 3:13:15 - 4:35/km - HR 167 (OPEN - 154, M20 - 32)
Do Wrocka przyjechałem w sobotę przed 16. Z ziomkiem, z którym ogarnąłem sobie nocleg zostawiliśmy graty na kwaterze i udaliśmy się po pakiety. Na miejscu dość pustawo, więc poszło sprawnie. Ale te przemieszczanie się tymi tramwajami po mieście to trwa wieki... Wieczorem jeszcze ustawka z Krystianem (Logadin) i jego znajomymi na piwko i powrót na pokój. Mimo zjedzonej pizzy jeszcze dopchałem przed snem trochę biszkoptów, co by siła była
Rano jedna bułka i kawka. Kilkukrotne pozbywanie się balastu i ogarnięcie do wyjścia. Oczywiście rozkład tramwajów w ten dzień nieaktualny, specjalne linie na maraton uruchomione, ale czekaliśmy na niego chyba z pół godziny, a ten jeszcze jechał jakąś okrężną trasą... Na miejscu byłem 8:40, coś tam potruchtałem i udałem się na start. Wszystko na szybko...
Start. Ruszyłem delikatnie za balonami na 3 godziny. Pacemakerzy wyrwali mocno do przodu, ja starałem się zacząć optymalnie. W międzyczasie odnalazłem Filipa i Huberta - kolegów Krystiana, z którymi się dzień wcześniej ugadaliśmy na wspólny bieg. Postanowiliśmy biec swoje widząc jak balony cisną. Początek wyszedł ciut za szybko, ale później zaczęliśmy stabilizować tempo. Na 10 kilometrze żel i woda po łyczku na każdym punkcie - byle nie za dużo. Do tego moczenie głowy w miskach. Przez chwilę utworzyliśmy fajną grupkę. Potem kilku pobiegło szybciej, kilku zostało w tyle. Przed 20 km kolejny żel. Do tego momentu biegliśmy równiutko zgodnie z planem, ale temperatura dawała o sobie znać. Chwilami było fajnie pod chmurą, ale głównie patelnia i coraz bardziej doskwierające uczucie przegrzania. Połówka 11 sekund wolniej od zakładanego tempa i tutaj rozstałem się z chłopakami. Po Filipie było widać, że nie jest dobrze, ale Hubert nie wyglądał tak źle, mimo wszystko zostali razem, a ja starałem się biec dalej w tempie, choć pewnie też nie wyglądałem świeżo. Chyba nawet delikatnie przyspieszyłem z myślą o nadrobieniu tych brakujących sekund... Na 25 km strata dalej taka sama, a ja zacząłem czuć że to początek końca. Na 27 kilometrze było już po wszystkim. Poszukałem tętna w zegarku - ~172... Nie zdziwiłem się, że czułem się tak jak się czułem

Ale postanowiłem powalczyć, choć dziś nie wiem czy było warto, bo była to równia pochyła. Tętno udawało się utrzymać na poziomie 168 uderzeń, ale tempo mimo wszystko spadało z każdym kilometrem. Na 30 km trzeci i ostatni żel. Nie przeszedłem do marszu, ale czułem się jak gówno. Jakiś koleś kilka razy się zatrzymywał i później gonił, i ostatecznie dobiegł wcześniej do mety, a też wyglądał na poskładanego

Na stadionie to już się słaniałem na nogach, ale musiałem już wytargać tę życiówkę jak przeszarpałem 15 kilometrów po zgonie... Meta. Mocno przeorany usiadłem na chwilę, a później poszedłem z medycznymi poleżeć na kozetce z 15 minut. Czułem się fatalnie i tak też musiałem wyglądać
Wniosek: takie bieganie nie ma sensu. Jeśli nie weźmie się poprawki na warunki atmosferyczne, to zawsze będzie się to kończyć w ten sposób. Szczególnie jeśli się jest wrażliwym na temperaturę, a ja jestem taką jednostką. W Poznaniu trzeba będzie zmienić taktykę, bo ta na kamikaze mi się nie podoba. Nawet jeśli to będzie oznaczało wynik 3:10, to chciałbym zrobić w końcu dobry bieg, bo głowa cierpi
Lapy są jakie są, bo zapomniałem naciskać guzik
PS. Ja rozumiem, że GPS na treningach lekko wali w ch*ja i bieg jest ciut wolniejszy niż Garmin pokazuje, ale jak porównam te tętna sprzed 2 tygodni z zawodami to delikatnie się demotywuję...
