Udało się zasnąć około 22...szkoda że pobudka przypadła dokładnie na 1.00.
Nie było spania do rana amen. Miałem dużo czasu na przemyślenia spodziewając się nadchodzącej katastrofy. Myślałem nad taktyką biegu. Jak zacząć? Nie chodzi o to aby skończyć "na Jezusa" niesionym pod ramię przez dwóch towarzyszy niedoli. To nie bohaterstwo, to skrajna nieodpowiedzialność. Nie można doprowadzić się do takiego stanu jakieś 2.5-3 tysiące kilometrów od domu w obcym kraju. Świat nie kończy się na maratonie w Walencji.
Celem minimum był czas poniżej 3 godzin. Stwierdziłem, że spróbuję biec na tyle szybko, aby tętno nie rosło a tempo było akceptowalne. Wziąłem na start 0.5 litrową butelkę wody. Przypuszczałem, że na pierwszym punkcie z wodą w okolicy 5.7km będzie tłok więc skorzystam z własnej wody.
Zjadłem lekkie śniadanie (pozdrawiam jedzących jajecznicę

) Inwestycja w kalorie pewnie się zwróciła
Około 7.30 znajdowałem się niedaleko startu. Dwóch przewodników z Raz Event jakieś 10' wcześniej zawróciło do hotelu, aby udać się po następną grupę. Nadal było całkowicie ciemno. Tak na dobrą sprawę jasno zrobiło się około godziny 8.00 Niedziela przywitała nas temperaturą +15 stopni o wschodzie słońca. Nie miałem żadnych sensacji żołądkowych i po krótkiej rozgrzewce udałem się do niebieskiej strefy startowej (nr 3). Ruszaliśmy o 8.15 w pierwszej fali razem z Elitą, "sub elitą" amatorów (do 2.38). Wydawało mi się że ustawiłem się właściwie. Spotkałem kilku Polaków - jednego z Geparda Kępno w charakterystycznej koszulce, a drugiego w w koszulce "Kolejorza". Obaj biegli na sub 2.50 Sam zdecydowałem się startować w czerwonym singlecie Polska, który kupiłem parę dni przed wylotem.
Ujrzałem nawet pacemakerów na 2.50, którzy jakimś "poboczem" przeszli mocno do przodu. Bieg rozpoczyna się z mostu lekkim zbiegiem, ale nie można było nabrać prędkości ze względu na tłok. Unikałem przepychanek jak mogłem. Kilka razy utworzyły się zatory, ale mimo tego, ten pierwszy kilometr pokonałem w
4.11
Potem wyraźnie przyspieszyliśmy i kolejne kmy wpadały nieco poniżej 4.00/km Już na drugim kilometrze było mi bardzo ciepło więc tam pierwszy raz wziąłem łyka i polałem szyję wodą. Niestety nadal było ciasno i problem pojawiał się na zakrętach. Tuż obok mnie zderzyło się dwóch zawodników i obaj polecieli na twarz zdzierając sobie dłonie, kolana... Upadli raptem 2m obok mnie. Te trudne wymagające skręty sprawiały, że dosyć szybko nadłożyłem sporo dystansu i Garmin "strzelał" km znacznie przed chorągiewkami. Oczywiście kiedy mogłem, pilnowałem niebieskiej linii oznaczającej najkrótszą drogę do mety. Uprzedzając pokonałem 42.47km i jak się okazało to najmniej spośród osób, których wyniki widziałem. Ludzie zwykle pokonywali 42.5-42.6 a mój kolega Karim 42.7km. W sumie dogoniłem go gdzieś ok 4 kilometra i razem lecieliśmy aż do 18, kiedy to przyspieszył, zostawiając mnie z tyłu.
Zazwyczaj pamiętam wiele szczegółów jednak tym razem byłem tak skoncentrowany, że nie zauważyłem nawet piłkarskiego Estadio Mestalla - klubu Valencia CF - dwukrotnego finalisty LM (przegrali raz po karnych z Bayernem i raz 0-3 z Realem).
Na matach pomiarowych zerkałem na czas i tak 5km w 20.12; 10km 40.10; 15km 1.00.11 - bieg prowadziłem wyjątkowo równo, mimo narastającego zmęczenia i rosnącej temperatury. Polewałem się i piłem na każdym punkcie z wodą - na szczęście podawano ją w butelkach, z których było łatwiej się pić i z którymi można było kawałek biec.
Organizator zaplanował 3 punkty z żelami energatycznymi na trasie, z których korzystałem (zjadłem również 3 swoje). Trasa generalnie płaska jak stół, rzesze kibiców - z każdym kilometrem coraz więcej - nic tylko to cholerne słońce i rosnąca temperatura (po 30 kilometrze +22-23 stopnie w cieniu.
Być może byłoby ciut luźniej na początku gdybym biegł przed Pacemakerami na 2.50 (oni realnie lecieli na 2.47-2.48 od początku), ale po godzinie biegu było już sporo miejsca i żadnych problemów na punktach odświeżania itp.
Połówkę minąłem w 1.24.30 - o 1s wolniej niż rok temu w Budapeszcie, gdzie wcale nie przygotowałem się do maratonu. Kawałek dalej w okolicy 22.6km pod naszym hotelem stała ekipa Raz Event Maraton - z którymi zbiłem piątkę. Na 26km w okolicy Hotelu Turia stała prawdopodobnie Karolina Obstój z bieganie.pl z kolegą, flagą Polski i głośno dopingowała. No tam już było gorąco - natomiast trzeba przyznać że wiele kilometrów jest zacienionych dzięki wysokim kamienicom wzdłuż ulic.
Zacząłem wyprzedzać coraz więcej osób, mimo że moje tempo nie rosło. Kryzys wydawał się być daleko - co prawda od 8km czułem paznokieć w lewej stopie (drugi palec zaraz za dużym) - uprzedzając on był już odciśnięty wcześniej i narósł nieco jeden na drugi wobec czego po biegu był cały czarny - no i już go nie mam. Podolog powiedziała, że nie ma gwarancji że on w ogóle odrośnie, bo dużo martwej tkanki wokół.
Kolega, który śledził mnie na żywo wrzucił screena że na 10.25km byłem w okolicy 4100 miejsca a na mecie skończyłem ponad 1200 lokat wyżej. Średnio wyprzedzałem blisko 40 osób na kilometrze - przy czym po 30km zdecydowanie ponad 50 - i to wszystkich teoretycznie mocniejszych ode mnie.
Pamiętam, że w okolicy 30 km biegłem po 3.56-3.58 i tak sobie myślę, pociągnę tak do końca, ale między 32-35km jest 15m przewyższenia i tempo spadło na 4.06/km; gdzie kolejne leciałem po 4.01 - fajnie widać że 1m up zabiera 1s - czyli na 15m straciłem 15s.
Po 35 kilometrze wyprzedziłem zarówno kolegę z Geparda Kępno, jak i tego w koszulce Lecha Poznań + kilku innych Polaków - no i zacząłem wyprzedzać bardzo wiele kobiet. Jak wiadomo kobiety mają lepszą wytrzymałość i potrafią rozsądniej zacząć - no i kobieta biegająca 2.50 to jak mężczyzna z poziomu 2.32-2.35 - a już na takim poziomie są to osoby przygotowane o wiele lepiej niż ja - gdzie kryzysy nie powinny zdarzać się tak często.
Im bliżej mety, tym rosła moja ekscytacja. Kibice zrobili szpaler niczym kolarzom podjeżdżającym na Col du Tourmalet czy Mont Ventoux bądź też na innych słynnych podjazdach Tour de France czy Giro d'Italia. Ten doping i to wspomnienie zostanie ze mną do końca życia. Coś niebywałego.
Jakieś 2 kilometry przed metą odpięły mi się dwie dolne agrafki a właściwie to namoknięty od wody i potu numer startowy został przecięty - przez chwilę biegłem trzymając lewą ręką numer startowy.
Ostatni kilometr (oznaczony co 100m) to słynny niebieski dywan. Łzy w oczach, uśmiech na twarzy pomieszany z ogromnym zmęczeniem i pełnia szczęścia w sercu. Tak trzeba żyć!
Meta 2.49.23
1.24.21+1.24.52