11 Listopada naprawdę mało brakowało żebym został w domu i olał bieg, na szczęście się jakoś zmusiłem.
Bieg jak bieg, jakoś doczłapałem, ale dzięki niemu pozbierałem się psychicznie i już jest dobrze.
Przegrałem tam z inną pięćdziesiątką z którą wcześniej wygrywałem i to mnie zmotywowało do ogarnięcia się.
Jako że moje bieganie traktuję długofalowo a nie, tu, teraz, dziś, jak również wiem, że nikogo nie interesuje czy pobiegnę dziś piątkę w 18 czy 19 minut. Przed sobotnim ParkRun-em pobiegałem sobie rano piętnastaka, ParkRun pobiegłem mocno tylko popełniłem błąd i założyłem nie odpowiednie buty na tą pogodę. A mianowicie ślizgałem się na ścieżkach jak na lodowisku, musiałem biec po liściach a jak nie wiesz na co stawiasz nogę to chciał nie chciał, spowalniało mnie to mocno.
W niedzielę wstałem zrobiłem kolejną piętnastkę i pojechaliśmy do Sokółki na zawody.
Pierwszą dwójkę pobiegłem na swojego dzisiejszego maksa. Nie wygląda to za dobrze, ale trzeba być dobrej myśli.
Kolejne 2200 w sztafecie tu już luźno tempem maratońskim, w kurtce, kominiarce, nie spociłem się.
Natomiast na następnej piątce chciałem dać z siebie trochę więcej, ale wyszło tempo maratońskie, a ja czułem że nie mam już paliwa w mięśniach.
Wczoraj do walki z wagą zatrudniłem Gemini, zobaczymy czy to coś da, na tą chwilę przestałem już puchnąć i jestem w okolicy 66,5 kg.