Mam Marzenie 11. RAZ 25h RUN
1.
Przygotowania, których nie było.
Po załamaniu zdrowotnym, które nastąpiło w lutym, długo dochodziłem do siebie.
Biegania było mało. Tak to wyglądało:
5 maja miałem iniekcję w oba kolana, ponownie wybór padł na Biovisc Ortho Single:
Ortopeda poprosił, bym zapytał moją onkolog, czy mogę mieć podane zastrzyki z osocza bogatopłytkowego.
Onkolog stwierdziła, że nie widzi przeciwwskazań i kolejnym razem rozważę ten zabieg.
Systematycznie chodziłem na Parkrun i w większości je przechodziłem jako Parkwalker.
Jedynie 3 maja pobiegłem Parkrun na maksa, by z tego określić tempa treningowe: czas 20:51.
Biegać starałem się po miękkim terenie. Najczęściej na pobliskim żużlowym stadionie.
Nie robiłem praktycznie żadnych podbiegów. Za czerwiec mam raptem razem 375 m wzniosów.
24 maja pobiegłem z Tomkiem i Przemkiem tak jak w zeszłym roku, „Ćwierćmaraton Bielika”:
https://connect.garmin.com/modern/activity/19219721940
Poszło to lepiej, niż się spodziewałem.
30 maja Tomek namówił mnie na wspólny obieg pętli PoYeba:
https://connect.garmin.com/modern/activity/19277695317
https://youtu.be/Nd-JVyJaT_M
Miałem po tym okropne domsy.
To były jedyne moje biegi „górskie”.
Ocena wytrzymałości spadła mi w Garmin poniżej 6000, ale powoli podniosłem ją do 6500. Za to ocena formy na podbiegach utrzymywała się na stabilnej czterdziestce.
Unikałem biegania, jak było gorąco, wybierałem „lepsze godziny”, jak temperatury były jeszcze znośne i tym samym nie zbierałem aklimatyzacji cieplnej:
2.
Zapisałem się na zawody
Odpuściłem w tym roku wszystkie zawody, oprócz wspomnianego „Bielika”.
Nie biegłem zimowego PoYeba, musiałem zrezygnować z ultramaratonu w Świdwinie, który rok temu biegłem z Przemkiem i miałem biec w tym roku.
Bielik trochę mnie podbudował, ale nie chciałem kusić losu. Niekwestionowanym królem zawodów był Przemek
Postanowiłem jednak wziąć udział w charytatywnych zawodach „Mam Marzenie RAZ 25h Run”:
https://www.raz.szczecin.pl/2017-06-04- ... /regulamin
Biegałem tam systematycznie od kilku lat. Wspominałem na swoim blogu już o tym.
W zeszłym roku przebiegłem ~30 km:
viewtopic.php?f=27&t=60447&p=1091688#p1091688
Najdłuższy mój dystans to było 51 km:
https://connect.garmin.com/modern/activity/7063857751
Szczytny cel zawodów. Bieg po pętli 1700 m, na Arkonce, gdzie lokalizację ma też nasz Parkrun.
Opłata startowa to wstępne 30 zł, a na koniec dopłacamy w zależności od ilości okrążeń, jakie zrobimy. Tu tabela dopłat:
https://www.raz.szczecin.pl/2017-06-04-19-17-07/doplaty
Cel charytatywny, więc można wpłacić i więcej. Dopłata na koniec gotówką lub można było zrobić przelew na telefon.
3.
Cel – plan na zawody
Przygotowań nie było, więc podchodziłem realnie.
Chciałem spokojnie robić marszobieg i tak dociągnąć do dystansu maratonu.
Zakładałem, że się z tym zmieszczę w limicie 6h, który obowiązuje często na maratonach.
Jeśli będę się czuł dobrze, to dociągnę do 30 okrążeń, czyli jak w 2021 r. zrobię 51km. Jednak tym razem o wiele spokojniej.
Dalej zakładałem, że już będę chodził i kręcił „charytatywne kółka” do końca zawodów, lub aż ja się skończę pod względem energii i chęci
4.
Technikalia (support)
Na te zawody trzeba mieć własne zaopatrzenie. Organizatorzy mieli wystawiony stolik, na którym stały kubki z wodą, chyba były jeszcze jakieś napoje.
Posiłki nie były serwowane.
To nie bieg z wypasionym punktem odżywczym jak było na Leśnej Dobie.
Miałem jeszcze w zapasie 4 sztuki Maurten Drink Mix 320. Dokupiłem kilka batoników Oshee, jakieś ciasteczka, krążki kukurydziane.
Kupiłem arbuza:

Pokroiłem też dwa duże pomidory i je posoliłem.
Dodatkowo zrobiłem kanapki: 6 kajzerek z zerem żółtym. Z obiadu zabrałem też 4 pałki drobiowe.
Wziąłem dwie wody mineralne 1,5l i takie same dwie Coca Cola.
Wody więcej nie brałem, ponieważ wiedziałem, że jest tam poidełko:
Buty.
Postanowiłem zacząć w Altra Escalante 3 – są najnowsze, szerokie i kupiłem rozmiar 46, gdzie zazwyczaj noszę 45.
Kolejne to Topo Ultraventure 3, a na sam koniec planowałem założyć Adidas Adizero Adios Pro 3, które też mam w rozmiarze 46 i mają mało przebiegu.
Planowałem chodzić, więc Adidasy były tylko „w razie co”.
Zestaw ubrań biegowych: mój standard. Większość to nasza marka Attiq, łącznie z ich skarpetkami.
Bokserki miałem nowe Danish Endurance i je założyłem na pierwszą część biegu, a następnie sprawdzone Saxxy.
Wziąłem stary pas biegowy Decathlon:

Biegałem z nim cały czas, mając tę jedną buteleczkę z napojami.
W torbę wrzuciłem trochę rzeczy na ewentualne przebranie się.
Zabrałem też miskę, w której planowałem się obmywać.
Start zawodów był w sobotę o 9:00 tak jak Parkrun. Wyjechałem z domu o 7:30, by na spokojne zaparkować w dogodnym miejscu, ogarnąć swój support w aucie – rozłożyć go tak, bym wiedział, gdzie co jest. Miskę napełniłem wodą z poidełka.
Zrobiłem jeszcze sprawdzenie trasy Parkrun. Odebrałem numer startowy.

W sumie zrobiłem ponad 4km poprzedzając „dla rozgrzewki”.
5.
Zawody
Ciężko wszystko dokładnie zapamiętać jak się biega, jak chomik, po pętli 1700m.
Postaram się jednak jakoś to usystematyzować, grupując bieg co 10 okrążeń.
Niestety, ale nie będzie też zdjęć z pięknymi widokami, jak z górskiego ultra
Garmin Connect:
https://connect.garmin.com/modern/activity/19647470486
Okrążenia 1-10 – zrobione 17 km
Start o 9:00.
Było już ciepełko, około 22 st.

Jeśli okrążenie ma dłuższy dystans niż 1,69-1,7km to znaczy, że na danym kółku zbiegałem do auta. Tu są dwa takie okrążenia 7 i 8.
Nie miałem Stryd, wszystkie dane są z wielopasmowego GPS.
Początek to rozpoznanie, gdzie mogę na pętli schodzić na miękki teren.
Postanowiłem maksymalnie szukać miękkiego i tam truchtać, a na odcinkach asfaltowych maszerować.

Tu później biegałem przy samym ogrodzeniu.
Trudno mi tak dokładnie określić, ale może z 40% pętli udawało się biec na skraju asfaltu po bardziej miękkiej nawierzchni.
Coś za coś.
Trzeba było tam bardziej uważać. Leżało sporo patyków, szyszek, miejscami były wystające korzenie, czy kamienie. Oczywiście zdecydowanie bardziej syfiły się też nogi. Wybrałem jednak taki wariant i trzymałem się tego do samego końca.
Niekiedy podbiegałem i niektóre odcinki asfaltowe.
Odcinek za matą pomiarową „start-meta” był asfaltowy, więc tu maszerowałem.
Początek bez sensacji. Na trasie było sporo ludzi, równolegle na tej samej trasie trwał też Parkrun.
Okrążenia 11-20 – zrobione 34 km

Z każdą chwilą było coraz bardziej ciepło.
Nie robiłem aklimatyzacji cieplnej i teraz mocno to odczuwałem.
Co okrążenie piłem wodę z poidełka, była przyjemnie chłodna. Polewałem nią też głowę, moczyłem czapeczkę i obmywałem twarz.
Tu też 2x byłem w aucie uzupełnić zapasy: okrążenie 12 i 18.
Niestety w aucie wszystko zaczynało się już gotować.
Ile mogłem, to zjadłem arbuza i pomidorków. Na wynos brałem bułeczkę i ją spokojnie jadłem.
Okrążenia 21-30 – zrobione 51 km

Z każdą chwilą czułem się gorzej.
Dociągnąłem do 37 km i postanowiłem zmienić Altra Escalante 3 na Topo.
Czułem już, że mnie zaczynają w nich palić z lekka stopy. Nie mają dużej amortyzacja, a ja też sporo biegłem po nierównościach.
W aucie wszystko się gotowało. Kanapki miałem w torbie termicznej i jeszcze się jakoś trzymały. Owoce już jadłem na siłę, bo za bardzo nie miałem wyboru.
Woda była gorąca. Rozrobiłem w niej trzeci Maurten i już miałem problem, by go pić.
Dodam, że auto można w pobliżu trasy biegu zaparkować na dwóch parkingach i zasadniczo na żadnym cienia nie ma. Jedynie miejscami jest cień, jak słonko jeszcze nie jest wysoko.
Liczyłem, że temperatura tak szybko się nie rozkręci, ale się przeliczyłem.
Dociągnąłem jakoś do dystansu maratonu. Zauważyłem na liczniku firmy timingowej, że zmieściłem się nawet w 5h 30min.
Motywacja mi siadła, głowa przestawała pracować.
Rozmawiałem kilka razy na pętli z Pauliną – „Aktywną Mamą”, która też przychodzi na Parkrun:
https://www.facebook.com/chustonosni
Mówiła, że chce przebiec dystans półmaratonu i zobaczyć, czy się zmieści w limicie 3h.

Paulina jednak ciągle kręciła kółka i to z wózkiem. Finalnie zrobiła dystans maratonu!
Szukałem różnych elementów motywacji i to był jeden z nich.
Zacząłem myśleć o znajomych, którzy za chwilę będę biec ultra w ramach DFBG.
Tu jest płasko i wymiękam?
Dociągnąłem do 51 km.
Okrążenia 31-40 – zrobione 68 km

Cholera jak oszukać głowę?
Z plusów: zaszło słonko za chmury, z minusów: zrobiła się straszna duchota.
Pomyślałem wtedy, że w Lądku na 68km miałbym akurat przepak i tu trzeba też tak zrobić.
W brzuchu zaczynała się mała rewolucja. Postanowiłem już owoców nie ruszać, bo teraz na bank już skisły. Później je wywaliłem.
Na ciepły Maurten już nie mogłem patrzeć. Do buteleczki 250 ml wlałem do połowy Colę i stwierdziłem, że z poidełka uzupełnię resztę chłodniejszą wodą.
To był strzał w dziesiątkę. Po prostu lepiej to wchodziło.
Wziąłem się za zjedzenie dwóch pałek drobiowych, które były też w torbie termicznej.
Musiałem jakoś uzupełniać zapasy, ale ciężko to szło.
Przy punkcie pomiarowym jest Bar Szyszka:
https://www.facebook.com/szyszkarestaurantcafe
Zastanawiałem się, czy nie zahaczyć tam i kupić lody. Jednak ciągle jak przechodziłem obok, to w środku były spore kolejki.
Z czasem też przestałem mieć ochotę na słodkie.
Ciągle było sporo ludzi na Arkonce. W weekendy, a szczególnie ciepłe dni, tak tam jest. Z jednej strony to tez pomagało na głowę, ciągle coś się działo. Musiałem uważać na biegające lub jeżdżące na rowerkach lub rolkach dzieciaki, na spacerowiczów z pieskami. Oni szczególnie często szli ze swoimi pupilami bokiem po „moim” miękkim i musiałem ich obiegać.
Po prostu cały czas coś się działo.
Było też sporo biegaczy na trasie i od czasu do czasu wspólne pogaduchy pozwalały na chwilę zapomnieć o trudach biegu, choć na małą chwilę.
Co chwilę ktoś pytał: „ile masz”?
Ja miałem ustawione tylko jedno pole danych z trzema wartościami: tempo okrążenia, średnie tempo i % baterii. Co kółko ręcznie robiłem lapy na macie i do samego końca o tym pamiętałem.
Jak ktoś pytał ile mam to odpowiadałem ile okrążeń
Miałem już maszerować, ale dalej na miękkim truchtałem. Lepiej się z tym psychicznie czułem i tak dalej robiłem, póki systemy wytrzymywały.
Częściej jednak zaglądałem do auta, okrążenia 32, 35 i 37.
Wtedy też wywaliłem z butów Topo wkładki, akurat Inov-8 Boomerang.
Nie chodzi o to, że wkładki złe, ale czułem już, że mi stopy spuchły i że potrzebuję więcej miejsca. Topo mają sporą amortyzację, więc nie widziałem problemu, tym bardziej, że to nie były góry.
Dużo piłem i też dużo sikałem. Colę mocno rozwadniałem.
Pamiętałem, by przyjmować w miarę systematycznie ALE HydroSalt:
https://www.doz.pl/apteka/p170279-ALE_H ... rde_60_szt.
Już nie będę o tym pisał, ale przyjmowałem go systematycznie do samego końca. Prawie podczas każdego pobytu w aucie.
Zacząłem jeść suche krążki kukurydziane. Od teraz, raz na 10 kółek, postanowiłem zjadać batonik Oshee. Z nimi był dramat. Pod spodem była czekolada, wszystko się mega rozmiękczyło, ręce miałem uwalone, ale na szczęście było gdzie je umyć.
Zapasy miałem kruche. Przypomniało mi się, że jeszcze zabrałem sok pomidorowy i butelkę kwasu chlebowy litewskiego. Jednak nie ruszałem tego. Gorące by mi nie przeszło przez gardło.
Dociągnąłem do 68 km i tym samym 9h biegu. Była godzina 18:00.
Ciągle gorąco. Stwierdziłem, że nie ma sensu się jeszcze ogarniać, bo po chwili wszystko i tak przepocę. Zobaczymy, jak będzie za godzinę.
Trochę tak oszukiwałem sam siebie, bo czego się mogłem spodziewać za godzinę?
Nagłego ochłodzenia?
Przed godziną 18:00 jak kończyłem jedno z okrążeń, Robert Szych zapraszał mnie na darmowy masaż. Była taka opcja dla startujących:
https://www.facebook.com/photo?fbid=124 ... 3823018318
Powiedziałem Robertowi, że szkoda czasu marnować.
Tak serio, to w trakcie biegu nie widziałem potrzeby i obawiałbym się, czy to by mi w ogóle pomogło.
Okrążenia 41-50 – zrobione 85 km

Po zrobieniu 40 kółek zawinąłem do auta. Wcześniej do połowy buteleczki nalałem chłodnej wody z poidełka, teraz dolałem coli. Spróbowałem zjeść bułeczkę.
Połowę dałem radę. Ser żółty już był serem topionym.
Zaczynały mnie pobolewać plecy. Do tej pory ani razu kręgosłup mnie nie yebnął, ale było już kilka razy blisko. Przeciwdziałałem temu. Robiłem boczne skręty tułowia, podnosiłem ręce do góry i różne dziwne ruchy.
Dociągnąłem do 10h biegu mając 45 kółek, ale nadal było za ciepło, a brakowało już niewiele do 80 km, więc teraz przedłużyłem „przepak” do tego dystansu.
Po 47 okrążeniu już nie przeciągałem i zawinąłem do auta, by się umyć i zmienić ciuchy.
Woda, którą rano nalałem, była cieplutka. Szybka kąpiel całego ciała w niewielkiej misce. Z tym akurat mam wprawę. W Afryce musiałem dawać radę w gorszych warunkach, kąpiąc się w 1,5l wody
Stopy były bardzo usyfione. Miałem trochę zaczerwienionych miejsc. Kilka razy zatrzymywałem się i wywalałem syf z obuwia, ale zawsze się coś przedostawało do środka. Mogłem stuptuty zabrać, jednak nie pomyślałem o tym.
Zapomniałem też zabrać ochronnej pomadki do ust i mnie one już lekko piekły.
Nie wiem, czy to od słonka, czapeczkę miałem, czy też od częstego picia wody i obmywania twarzy.
Czysty i pachnący zmieniłem wszystko, to co miałem na sobie na nowy zestaw.
Nie zmieniałem tylko butów, nałożyłem Topo (bez wkładek). Czułem się w nich bardzo dobrze.
Myślę, że zeszło mi około 20-22min, bo czas pętli obejmuje też jej pokonanie.
Zdziwiłem się, jak to mi dużo dało. Zarówno psychicznie jak i fizycznie.
Nawet kręgosłup o dziwo mniej dokuczał.
Podobno w jakimś momencie nawet coś tam pokropiło, ale nie zwróciłem na to uwagi, bo co kółko moczyłem też czapeczkę i mi z niej i tak kapało.
Wróciłem na trasę i spotkałem Artura, którego poznałem na trasie biegu, zaparkował akurat autem blisko mnie.
Artur powiedział, że za chwilę zamykają Szyszkę, o 20:00 i to ostatnia chwila, by kupić tam zimne piwo 0%. Już zrobił wywiad i wiedział, że mieli tam Okocim limonka z miętą. Szkoda, że smakowe. Wolałem smak gorzki zwykłego, ale miało być zimne, więc nie wybrzydzałem.
Zawinąłem do Szyszki tuż przed dwudziestą, kupiłem to zimne „piwo” i zabrałem na wynos na kolejną pętlę. Po drodze jeszcze wstąpiłem do auta, bo jak zmieniałem ciuchy, to zapomniałem uzupełnić colę.

Kółeczko 49 pokonałem, pijąc zimny napój. Och jak mi było dobrze.
Zdążyłem jeszcze oddać butelkę. Lokal był już nieczynny, ale jeszcze tam sprzątali i mogłem ją zostawić na ladzie.
Po kolejnym okrążeniu miałem ich już 50, była godzina 20:37.
Okrążenia 51-60 – zrobione 102 km
Nie miałem już za dużego wyboru z jedzeniem. Zjadłem dwie ostatnie pałki drobiowe.
Dokończyłem krążki kukurydziane.
Zaczął mi się buntować żołądek. Zrobiłem z niego mały śmietnik, jedząc to, co mogłem i co się nadawało do jedzenia.
Nie pamiętam, w którym dokładnie momencie, ale chyba jak kończyłem 57 kółko, to tuż przed metą poczułem spory ból w brzuchu.
Na szczęście za chwilę były tojki i tam chwilę spędziłem z niemałymi rewolucjami.
W jakimś momencie zrobiło mi się też nagle zimno, dostałem dreszcze i silny ból głowy i ponownie brzucha.
Jeszcze raz zawinąłem do tojki, ale skończyło się na jedynce. Doszły mi nudności.
Trochę się przestraszyłem. Może jedzenie skisło za bardzo, a może to tylko „tojka efekt?”.
Zawinąłem do auta. Nałożyłem koszulkę longsleeve – Attiq PoYeb z długim rękawem.
Wziąłem też pierwszy i jedyny raz tabletkę na ból głowy – zwykły Saridon.
Zauważyłem, że Fenix F8 cały czas ma podświetloną mocno tarczę. Zostało mi 65% baterii, ale postanowiłem zmienić, by się tarcza podświetlała „tylko na gest”.
Jeszcze z nim nigdy w nocy nie biegałem i nic w ustawieniach nie zmieniałem.
Nie pomyślałem o tym wcześniej.
Okrążenia 61-70 – zrobione 119 km
To był ogólnie ciężki okres. Sporo zwolniłem.
Nie miałem już za bardzo co jeść. Jak wspomniałem, batoniki racjonowałem jeden na 10 kółek.
Było chłodniej, nałożyłem długi rękach, ale ciągle polewałem głowę i moczyłem czapeczkę.
Na trasie już zostało mało zawodników. Na polanie trwała jakaś impreza, grała muzyka.
Najgorsze, że jakiś debil upalał auto. Palił gumy, strzelał z wydechu, robiąc ogromny hałas. Trwało to długo. Podobno chłopaki z ekipy Fizjobiegaczy dzwonili na Policję, ale nie przyjechała. Brak słów.
Gość wjechał też na parking, gdzie stały nasze auta, a tam jest pełno kamieni, to leśny parking i tam szalał.
Jeden chłopak stał przy trasie i mnie o tym poinformował. Na jednym z okrążeń poszedłem oglądać auto, czy nie ma jakichś szkód. Na szczęście nie było.
Oświetlałem je telefonem.
Przypomniało mi się, to napiszę, że z telefonem nie biegałem. Tylko na samym początku kilka kółek, bo zapomniałem go wyciągnąć z kieszonki na udach.
Nie chciałem mieć od niego otarć i zostawiłem w aucie. Jak zawijałem do auta, to sprawdzałem, czy nie jest gorący. Na szczęście wszystko było OK.
Zauważyłem, że organizatorzy na noc wystawili na stoliku jakieś kruche ciasteczka, cukierki, galaretki i banany.
Postanowiłem z tego korzystać. Od razu napiszę, że tak dociągnąłem do samego końca zawodów: na wodzie, coli, bananach, galaretkach i kilku batonikach Oshee.
To był mój najgorszy nocny okres zawodów.
Bałem się, że mnie w końcu zetnie. Zaczynałem więcej chodzić, ale za chwilę biegłem, bo idąc, jakbym się bardziej męczył.
Okrążenia 71-80 – zrobione 136 km
Przekroczyłem matę pomiarową i usłyszałem, jak ktoś przez głośnik mówi, że mam 70 okrążeń, jestem trzeci i życzy mi, bym jeszcze zrobił 30 okrążeń.
Od samego początku nie interesowałem się, który jestem, nigdy nie podchodziłem i nie sprawdzałem wydruków z wynikami.
Jak na kolejnym z okrążeń zobaczyłem Dyrektora zawodów Roberta Szycha, to poprosiłem go, by mi nie podawano takich informacji.
Powiedziałem, że biegam, walcząc sam ze sobą, kręcąc „charytatywne kilometry”, dopóki mogę.
Nic nie kalkulowałem. Na takich zawodach może nas coś poskładać z kolejnym okrążeniem.
Robert to uszanował i do samego końca nic mi nie mówiono, a ja sam się zupełnie tym nie interesowałem.
Na trasie zostało niewiele osób, czasami nikogo nie widziałem przez dłuższy czas.
Koleżanka Kinga, którą pamiętałem z PoYeba – wygrała dwie edycje, wcześniej sporo kółek nakręciła. Teraz zauważyłem, że już spacerowała.

(zdjęcie dzienne, nocnych nie znalazłem)
Oferowała mi frytki, a nawet burgera z MC
Część osób biegała ze słuchawkami. Ja ich nie miałem.
Część oświetlających Arkonkę lamp żyła swoim życiem. To się nagle zapalały, to niespodziewanie gasły.
Prawie każdy metr trasy znałem już na pamięć. Nawet jak był mrok, to wiedziałem już gdzie, bez problemu mogę zbiec i że tam w nic nie zawalę.
Pojawił się automatyzm, stały schemat w moich kółkach. Za matą pomiarową brałem ze stolika ciasteczko, cukierka, galaretkę lub banana. Za chwilę korzystałem z poidełka: obmywałem twarz, moczyłem czapeczkę, piłem wodę. Dalej ze swojej buteleczki piłem rozwodnioną colę. I tak w kółko.
Do auta pobiegłem tylko na 71 okrążeniu po batonik i colę.
Często musiałem zawijać do tojki, by się wysikać. Nie był to problem z nerkami jak na ultra, gdzie sikałem po kropelce, dużo piłem i mnie po prostu ganiało. Nie przeciągałem też, by mnie brzuch nie rozbolał.
Była cisza i spokój. Z lasu dochodziły odgłosy puszczyka.
Skończyłem kolejną dyszkę okrążeń. Pomyślałem, że lecąc B7S, czy ST130 to byłbym już w Kudowie.
Okrążenia 81-90 – zrobione 153 km
Była 4 rano. Powoli świtało. W lesie zaczynały śpiewać ptaszki.
Na jednej z pętli spotkałem jakąś idącą ekipę. Dziewczyna powiedziała „O patrz, tak rano, a ci już biegają”. Odpowiedziałem, że my tu biegamy już prawie dobę.
Było niedowierzanie, pobiegłem dalej i już dyskusji nie słyszałem
W planie miałem, by się jeszcze raz obmyć i zmienić buty na końcówkę na karbony Adidasa.
Zbiegłem do auta po 81 okrążeniu i zrobiłem szybką akcję. Namoczyłem ręcznik w wodzie i się nim na szybko obmyłem.
Wrażliwe miejsca nasmarowałem kremem przeciw otarciom Assos Chamois Creme:

Używałem go od samego początku. Został mi jeszcze po ultra w Lądku.
Porządnie wysmarowałem tyłek, bo czułem taką potrzebę
Krem zrobił robotę, bo nie miałem po biegu żadnych otarć czy odparzeń.
Butów i dołu stroju nie zmieniałem.
Zmieniłem tylko czapeczkę i koszulkę, ale było mi nadal zimno (chyba bardziej ze zmęczenia) i na nią jeszcze nałożyłem longsleeve PoYeba.
Na trasie spotykałem pełno kosów. Szukały pożywienia i się za bardzo nie bały. Nie odfruwały, tylko szybko czmychały w bok. Kilka razy się wystraszyłem niespodziewanym hałasem i ruchem.
W nocy wyłaziło pełno różnych owadów. Miałby więcej pożywienia, a one wtedy spały

Pojawiło się też trochę ślimaków rozwodników – bez domków.
Zacząłem się czuć lepiej. Czym więcej kilometrów mijało to było lepiej.
Biegłem, to czułem, że mógłbym to robić szybciej, ale bałem się, że mnie za chwilę poskłada. Więcej piłem niż jadłem. Organizm spalał chyba moje niewielki zapasy tłuszczu
Po biegu ważyłem 4 kg mniej, nie tak źle.
Czemu tylko tak często sikałem? Póki miałem czym i nic złego się z nerkami nie działo, to się nie martwiłem tym za bardzo.
Co jakiś czas robiłem różne wygibasy, by rozluźniać ciało. Byłem już mocno pospinany. Łydki miałem napompowane na maksa.
Odczucia w czasie truchtu były lepsze niż w czasie marszu.
Na trasie zaczynało pojawiać się więcej osób. Część się przespała i wróciła do biegania. Inni byli w domu i z rana przyjechali kręcić kolejne kilometry.
Kolega Artur, o którym wcześniej wspominałem, też odpoczywał w aucie przez jakiś czas i już wrócił na trasę i kręcił kolejny kilometry, dodając je do swojej życiówki.
90 okrążeń zrobione. Było kilka minut po szóstej rano. Nawet nie wiem, jak to zleciało.
Okrążenia 91-100 – zrobione 170 km
Jak widać, troszkę dystansu dołożyłem, ale na tyle okrążeń, to i tak niewiele.
Jak wspominałem, w czasie biegu nie miałem nawet pola z dystansem, jednak dość sprawnie liczyłem to w głowie – te zaliczane przez matę pomiarową, licząc pętlę jako 1700m i nie biorąc pod uwagę, że się coś dokłada, to normalne.
Po zrobieniu tej dyszki nawet nie zawinąłem do auta. Batoniki i tak mi się skończyły.
Brałem słodkie z punktu, to coli nie potrzebowałem. Zapijałem to wodą.
Nocą ktoś robił trochę fotek, ale nigdzie na nie trafiłem.
Około 7 rano, po 95 okrążeniach zbiegłem do auta i w końcu zdjąłem długi rękaw.
Ponownie trochę się odświeżyłem mokrym ręcznikiem i nałożyłem nową koszulkę.
Buty zostawiłem, ale zdjąłem je i wywaliłem z nich syf.
Czułem już, że coś tam się otarło, ale postanowiłem już tego nie ruszać.
Uzupełniłem buteleczkę colą. Wyszedłem spokojnie na kolejną pętlę, jedząc zabrane z punktu suche ciasteczka.

Po mięciutkim.
Wyszło słonko, na szczęście po chwili się zachmurzyło. Zaczął nawet lekko kropić deszcz. W miejscach pod drzewami w ogóle się tego nie zauważało. Poranna pogoda sprzyjała.
Do 100 okrążeń dokręciłem już bez żadnych historii.
Zaliczyłem 170 km w 23h 22 min. Zostało więc około 1,5h biegania.
Okrążenia 101-108 – zrobione 183,6 km
Zastanawiałem się, ile jeszcze nakręcę w tym czasie kółek. Na szybko wyliczyłem, że 6 powinienem dać radę, a może i siódme wcisnę, bo zgodnie z regulaminem, wystarczy ostatnie okrążenie zacząć przed upływem czasu.
Odpuściłem zmianę butów. Na tym etapie już ani razu nie byłem w aucie.
Złapałem flow. Mógłbym już tylko biec, ale trzymałem się swojego schematu, choć już pozwalałem sobie na więcej truchtania.
Ludzi przybywało, w tym trochę znajomych z Parkun.
„Świeżaki” co chwilę mnie wyprzedzały, ale bywało, że i jak kilka osób dawałem radę wyprzedzić.
Robiłem po prostu swoje – zbierałem kilometry.
Koleżanka Ewelina spacerowała z córką. Były od samego początku, choć robiły też przerwy.
Kibicowały mi i zawsze padały jakieś miłe słowa.

W końcówce oszczędzałem siły i już często w geście podziękowania podnosiłem tylko rękę.
Zacząłem 105 okrążenie i je już zaliczyłem szybciej.
Na linii mety stał Robert Szych i mówił, ile czasu jeszcze pozostało do końca zawodów.

Zgodnie z moją wcześniejszą prośbą nic mi nie mówił, jak wygląda sytuacja z klasyfikacją.
Zegar pokazywał już jakieś głupoty. Wcześniej odliczał czas od startu zawodów, a teraz nie wiem, co tam było.
Może była w tym jakaś logika, ale ja już tego nie przyswajałem.
Usłyszałem, że zostało około pół godziny do końca.
Prosta i szybka kalkulacja. Jeśli zmieszczę okrążenie w 10 min, to dam radę zrobić jeszcze trzy.
180 km w nogach, a ja ruszyłem już najmocniej.
Na trasie spotkałem kolegę Dawida, próbował biec ze mną, ale odpuścił.
Na odcinkach łatwiejszych na pewno schodziłem z tempem poniżej 5:00, wskakując na miękki teren, musiałem bardziej uważać i trochę zwolnić.
Jeden raz trafiłem tam na jakiś większy patyk, który wszedł mi pod sznurowadła.
Bałem się więc biec tam zbyt mocno, a też po asfalcie nie chciałem na sam koniec dobijać kolan.
Biegłem już całe pętle, bez spacerów.
Tempa okrążeń widać w podsumowaniu lapów.
Najlepsze podsegmenty:

Wszystko co „najlepsze” to końcówka zawodów.
Zawody zakończył Jacek, który okazało się, że był drugi, za nim jest kolega Artur:
Skończył też kolega, który był trzeci, wcześniej mnie zagadywał na trasie, a ja jego, bo podobnie jak ja biegał po miękkim tam, gdzie się dało:
Skończyły też dziewczyny. Kinga zajęła pierwsze miejsce, a koleżanka po lewej drugie:
W końcu ja wbiegłem po raz ostatni na metę:
Wtedy Robert zakomunikował, że „mamy zwycięzcę”.
Nie do końca to do mnie docierało. Zasadniczo zostało jeszcze kilka minut i mógłbym wybiec jeszcze na jedną pętlę, ale już powiedziałem dość.
Wykręciłem 108 okrążeń liczonych po 1700m, czyli 183,6 km w niecałe 25 h.
Robert czekał jeszcze na kolejne osoby kończące bieg, a ja poszedłem do auta po telefon, by zapłacić za zrobione kilometry.
W aucie zdjąłem w końcu buty i skarpetki.
W Topo Ultraventure 3 przebiegłem prawie 150 km na tych zawodach.
Zauważyłem kilka pęcherzy i standardowo czerwony lewy paluch.
Osoby, które czytały moje wcześniejsze relacje z ultra wiedzą, ze przez anatomię mam z nim zawsze problem. Paznokieć zejdzie na bank.
To wszystko jednak w niczym nie kolidowało.
Wróciłem na metę. Opłaciłem kilometry z małą nawiązką.
Chwilę czekaliśmy na dekorację.
Pierwsze były kobiety:
Później my:
Ktoś coś zauważył?
W małym zamieszaniu zapomniano mi dać medal, ale zostało to „naprawione”:
Na stronie www elektronicznego pomiaru czasu nie ma jeszcze wyników.
Nie wiem, ile kilometrów nabiegały pozostałe osoby. Było to mówione w czasie dekoracji, ale moja głowa już tego nie rejestrowała.
Jak wspominałem, w trakcie zawodów, w ogóle się tym nie interesowałem, ale mogłem, choć na sam koniec zrobić foto z końcowymi wynikami – patrz wzmianka o głowie
Edit:

Cel został zrealizowany. Chora osoba będzie mogła zrealizować swoje marzenie
Impreza charytatywna i biegając, widzi się w tym większy cel.
Mam nadzieję, że nakręcone przez wszystkich uczestników kilometry i zebrane środki, pomogą zrealizować komuś choremu swoje marzenie.
Od kilku lat biorę w niej udział, ale pierwszy raz wykorzystałem cały limit czasowy.
Zapewne, jeśli zdrowie pozwoli, to wrócę też podczas kolejnych edycji.
Nie wiem, czy jeszcze zdecyduję się na takie pokonanie trasy, jak w tym roku.
Być może w końcu pochodzę na spokojne, być może
Na linii mety, w „bazie zawodów” cały czas był doping, no może oprócz „śpiącej nocy”, ale osoby, które dyżurowały nocą, również dodawały otuchy. Było to miłe.
Punkt odżywczy skromny, jednak na nim bazowałem i chyba dzięki niemu przetrwałem do końca.
Nie spodziewałem się, że to aż tak pójdzie. Popełniłem trochę błędów organizacyjnych, ale wynikało to z innych moich założeń na te zawody.
Nie ma co w lipcu brać do auta żywności, która nie wytrzyma ciepła.
Powinienem kupić więcej produktów trwałych. Mogłem też kupić żonie bilet dobowy na komunikację miejską i ją poprosić o wsparcie, jednak też nie za bardzo lubię angażować innych, a ona akurat ostatnio przechodziła chorobę.
Za dnia mogłem jednak skorzystać z Baru Szyszka i coś tam zamówić. To na pewno był błąd.
Z plusów: był spokój, nie zacząłem mocno, pilnowałem się od samego początku.
Dostosowywałem się do samopoczucia, niektóre pętle zwalniałem. Byłem i tak zadowolony, bo miałem je całościowo chodzić, a wiedziałem, że daję nadal radę truchtać. To tez mi psychicznie pomagało.
Przygotowań nie było, ale staż biegowy mam bardzo długi. Z wagą też nie mam problemów, nawet jak nie biegam. Dodatkowo systematycznie, jak już od młodzieńczych lat nie robiłem, wykonuję w domu różne ćwiczenia: siłowe, core, joga.
Być może z opisu wynika, że było lekko i przyjemnie, ale tak nie było.
Sporo musiałem walczyć sam ze sobą. Było dużo momentów kryzysowych.
Były chwile zwątpienia i to mocnego. Było "po uj mi to" i "nigdy więcej".
To drugie ciągle mam
Takie są biegi ultra.
Sytuację ratowała też chłodna "woda z rowu" - z poidełka - z dedykacją dla
@Siedlak1975
Piłem ją z przyjemnością.
Jednak cały czas chodziło mi po głowie zimne piwo.
W domu nadrobiłem.
Ze statystyk z Garmina:
Przewyższeń wyszło mi 315m, większość to chyba zrobiona podczas schodzenia do auta na parking. Choć jeśli na pętli będą jakieś 3m wzniosów, to x108 też się tego nazbiera.
Garmin podniósł mi ocenę wytrzymałości po biegu z 6500 do 8070, czyli przed zawodami uważał, że nie dam rady tego zrobić, a po zawodach, że już i owszem.
W Runalyze kondycja maratońska skoczyła z 9% do 882%
W czasie biegu Kinga zapytała mnie, czy też tak mam, że mówię znajomym o jakiś zawodach, a później czuję presję, bo ona tak właśnie robi i teraz tak ma.
Odpowiedziałem, że czasami tak, ale tym razem nic nikomu nie mówiłem.
Nie chciałem mieć żadnej presji, nie wiedziałem, czego mogę sam od siebie oczekiwać. Nawet w trakcie zawodów sam Robert Szych zapytał lekko zdziwiony, czy biegam od rana i będę to robił do końca. Chyba też go zaskoczyłem

Kinga odpowiedziała, że ona nie potrafi „nie mówić”
Pęcherze w domu przekułem, zasypałem Dermatolem:
https://www.doz.pl/apteka/p3833-Dermatol_proszek_5_g
Zabezpieczyłem opatrunkami, by żółty proszek nie usyfił np. pościeli i związał się z surowicą.

Po dobie wszystko się ładnie zasuszyło.
Po dekoracji poszedłem do auta. Posprzątałem je, spakowałem torby i chciałem wracać do domu. Słonko już mocno dawało i było gorąco.
Próbuję odpalić auto, a tu okazało się, że akumulator padł.
Miał już około 10 lat, mam go od nowości. Powinienem go wcześniej wymienić.
Przez tyle godzin co chwilę otwierałem klapę bagażnika, zapalało się oświetlenie i go dobiłem.
Zmęczony, a tu trzeba jeszcze powalczyć z tematem.
Zadzwoniłem do Tomka.
Okres wakacji, niedziela, przed południem, to zdawałem sobie sprawę, że mogę mieć problem, by się do kogoś dodzwonić.
Tomek nie odbierał, to zastanawiałem się, kogo mogę poprosić o pomoc, kogoś z autem.
Przemek był na wczasach. Dobę nie spałem, zmęczenie po biegu i słabo już szło z myśleniem
W końcu wpadł mi do głowy kolega Jan, który przez ostatnie 2 tygodnie robił za koordynatora Parkrun i to był strzał w 10.
Janek przyjechał po chwili (mieszka blisko), miał kable rozruchowe.
Akumulator był dość wrednie wciśnięty większością w podszybie.
Szybka akcja i udało się odpalić moje auto.
Mogłem wrócić do domu. Ot taka „przygoda” na sam koniec.
W poniedziałek zająłem się tematem i już mam wstawiony nowy akumulator.
Dzięki temu rozchodziłem trochę nogi.
Oj było ciężko, szczególnie w nocy i z rana.
Dopadła mnie też opryszczka. Mam leukopenię, więc nic dziwnego.
Powinienem od razu profilaktycznie łyknąć Heviran, lub posmarować usta, ale zapomniałem o tym.
Ogólnie czułem się strasznie wysuszony. Bardzo dużo piłem. Wydawało mi się, że na zawodach piję dużo, tym bardziej że sporo sikałem, ale chyba za było mało.
Dostałem też fazę na nabiał. Podobnie miałem w trakcie chemioterapii. Czułem, że potrzebuję jeść sporo nabiału i teraz miałem tak samo.
Zjadłem całą kostkę naturalnego twarogu, wypiłem litrowy kefir, zajadałem się serami.
Miałem zapas dobrych produktów, które systematycznie kupuję na Turzynie i z tego korzystałem.
Dziś z nogami już jest lepiej. Schody pokonuję w obie strony bez problemu.
Ogólnie to już w poniedziałek przeszedłem ponad 10 km i z każdą chwilą było lepiej. Kolana trochę pobolewają, szczególnie lewe w dołku podkolanowym. Nadal mam mocno nabite łydki. Dwugłowe są OK, bardziej czwórki oberwały.
Na razie robię kilka dni przerwy z treningami siłowymi. Muszę dojść do siebie.
Nie chcę dodatkowo nadwyrężać organizmu.
Sporo tego. Dawno nic nie pisałem.
Zastanawiałem się, czy zrobić tę relację.
Jeśli ktoś przeczyta i cokolwiek znajdzie tu ciekawego dla siebie, to dobrze.
Może ktoś tylko „rzuci okiem” to będzie wiedział, że nadal żyję
P.S.
Na Connect Adam
@ziko303 napisał:
"Próbowałeś naciąć lekko nożem rękę albo nogę? Leci krew czy kable widać?"
Adam operowali mnie kilka razy i nie wiem, co tam usunęli i wstawili
Został mi jeden Maurten, więc może jeszcze .....
