T1:
Z wody wyszedlem niespacjalnie sie spieszac. Jak zwykle musialem zdjac najpierw zegarek i wziac go w zeby, zeby moc sciagnac pianke do pasa (bardziej nie wolnno) juz w czasie biegu po worek. Na szczescie dobieg jest wystarczajaco dlugi, zeby to zrobic w spokoju. Dzieki temu, ze w zeszlym roku zmienilem trisuit na semi-dwuczesciowy po drodze szybko i bez straty czasu na sciaganie i zakladanie stroju pozbylem sie nadmiaru plynu
Minusem tej strefy zmian jest, ze lezy na piasku. Niestety nie da sie uniknac piasku na stopach. Jak sie potem okazalo, na drugim najmniejszym palcu lewej nogi jakies ziarenki sie mocno przykleilo, ale to "drapanie" poczulem dopiero moze po 100km na rowerze(?) Potezny babel zauwazylem jak przebieralem juz po finiszu. Na szczescie do konca nie pekl.
Zmiana poszla sprawnie chociaz na spokojnie, nie staralem sie tutaj urwac zadnego czasu.
Bike:
Wsiadlem na rower, w nowe buty wszedlem bez problemu i w zasadzie od poczatku jechalo mi sie dobrze.
Pierwsze 15-20km sa praktycznie plaskie, wiec akurat dobre na rozgrzanie sie.
Jak dojechalismy do petli (2x ~85km), to bylo juz "faliscie". Nie ma tu jakichs gor, ale nie ma tez w zasadzie odcinkow plaskich, jest albo podjazd, albo zjazd.
Tego nida bylo wietrznie, 3-4Bf, z powiewami do 6Bf. Na pierwszej petli bylo calkiem znosnie. Jednak na drugiej petli, kiedy zawrocilismy w strone Frankfurtu zaczelo wiac jak cholera.
Juz nie silne podmuchy od czasu do czasu tylko regularna sciana wiatru. Te ostatnie ~35-40km, to byla miazga, probowalem chociaz ratowac honor i nie wyjsc z 6h, ale nie dalem rady, zabraklo kilku minut.
Koncowka wymeczyla mnie konkretnie, chociaz staralem jechac na waty i tego pilnowalem. Jednak potezne powiewy wiatru, szczegolnie na zjazdach dawaly sie we znaki i kontrola kierownicy kosztowala mnie duzo sily. Chyba wiecej niz myslalem.
T2:
Ostatnie kilka km, to zjazd do centrum, do rzeki, potem skret w prawo i po 100m jest dismount line. Tu pierwszy blad popelnilem, bo zdecydowalem sie na szybki wariant zejscia, co nie mialo ofc sensu na dlugim dystansie. Wczesniej wyszeldlem juz z butow i bylem gotowy przed pelnym zahamowaniem prawa noge przelozyc nad siodelkiem, potem miedzy lewa noga a rowerem do przeodu i zeskoczyc zanim rower sie w pelni zatrzyma. Tylko w tym zmeczeniu zapomnialem, ze tym razem za siodelkiem, zamiast pudelka z narzedziami etc mialem butelke z woda, ktora jest wyzsza, nieduzo, pewnie ze 3cm, ale to wystarczylo. Machnalem noga do tylu a tu zonk, noga nie przeszla. I tu popelnilem blad drugi, musialem szybko reagowac, bo linia sie zblizala (przekroczenie na rowerze, to DSQ), wiec sprobowalem sie napiac i mocniej machnac noga do gory. Wspialem sie bardziej na lewej nodze i wtedy w ulamku sekundy zlapal mnie w nia skurcz. W ciagu nastepnej sekundy stalo sie sporo: kierownica odbila w prawo, poniewaz hamowalem, momentalnie polecialewm na lewa strone: zobaczylem niebo, mocne uderzenie w glowe z lewej strony itd. Zaczalem sie podnosic: zaslepka od kasku poleciala w jedna strone, buty sie wyczepil i lezal 5m za mna. Wolontariuszka mi szybko pomogla, wpialem buta w rower, zeby go nie nosic. W tym momencie zauwazylem, ze chyba rozwalilo mi okulary, bo widze jakby patrzyl przez krysztal, ostro, ale wiecej niz 1 obraz, jakby przesuniety. Zdjalem je... ale efekt pozostal, fak, wstrzas mozgu? To by bylo glupio....
Poczlapalem zatem dalej z rowerem, odwiesilem go tam gdzie wskazali, poszedlem po worek, usialm w namiocie i zaczalem oceniac straty. Wzrok w zasadzie wrocil do normalnosci, adrenalina wciaz szalala, takze nawet za bardzo nie wiedziale co uciepialo. Chwile tak siedzialem i zaczalem odzyskiwac czucie. Bolal duzy palec w prawej stopie, prawe kolano zbite od przodu i z boku, lewe biodro obite, lewy bark tez boli. Wszystkim moge ruszac, wiec nie jest tak zle. No to zakladam sobie spokojnie buty, okulary, czapka i zele w reke, zeby juz w czasie biegu upchac je w kieszonki. Za cholere jeszcze nie wiedzialem co z tego wyjdzie, wiec zaczalem po prostu spokojnie biec. Bol nie byl jakos dotkliwy, tylko palec u nogi wkurzal, bo przy kazdym kroku mialem wrazenie, ze dobija do konca buty (czego nie znosze), ale to byly po prostu nastepstwa uderzenia. Tak zostalo do konca.
Bieg:
Pierwsze 3-4km jak zwykle nogi jak wypozyczone, ale tempo ustalilo sie na ~5:30min/km. Bieg w Alphach, nawet takim wolnym tempem, to jest bajka. W zasadzie nie musialem normalnie "biec", tylko hopsalem sobie gora-dol, przy ladowaniu usztywanialem noge, a Alphy robily swoje i wybijaly mnie dalej. Bajka, a do tego wygoda na najwyzszym poziomie. Kocham te buty! Az do km 30-32 trzymalem rytm i mniej wiecej tempo, czasem ciut szybciej czasem troche wolniej. Nie zalowalem sobie jedzenia. Na rowerze pochlonalem caly przygotowany zel (440g wegli) i teraz na biegu tez sobie nia zalowalem. Na jednym okrazeniu (10.5km) bylo 6 punktow zywieniowych i 1 z sama woda. Z wiekszosci korzystalem. Jak juz zjadlem zele, to typowo bralem 3 kubki prawie na kazdym punkcie (2x woda + cola, albo woda + 2x cola, rozne warianty). Do tego zawsze 2 gabki z zimna woda i kilka razy wrzucilem sobie kubeczek lodu pod trisuit. Na trasie bylo tez kilka "przysznicow", ktorych nie omijalem. Chlodzenie naprawde robilo roznice. Jednoczesnie zywienie nie sprawialo mi zadnych problemow, wszystko wchodzilo na cacy. I tak sobie zaliczalem kolejne kolka. Jak zaczelo sie ostatnie, to zaczalem odczuwac zmeczenie, bieg stal sie mniej dynamiczny, tempo czesto spadalo. Z kazdym kilometrem bylo coraz gorzej, na koniec jeszcze wciagnalem zel Maurten z punktu, pilem Cole itd. ale to juz nie pomagalo. Na ostatnich 6-7km wlaczyl sie juz autopilot, bo po zawodach zony i syn powiedzieli mi, ze mijalem ich 3 razy, na koniec nawet przybilem im piatki, ale pamietam tylko pierwszy raz
Ostatnie 100m juz pamietam, korytarz utworzony z bramek, czerwony dywan, tlum ludzi i koncowa brama. Potem medal i wolontariuszka przeprowadzila mnie kilkadziesiat metrow na plac, gdzie odbywalo sie after party...
Okrylem sie folia, cos tam wypilem, cos tam zjadlem, odebralem koszulke, worek z rzeczami i poszedlem sie przebrac. Wtedy zauwazylem ladny babel na palcu oraz obcierke na ramieniu, ktora nie miala szans wyschnac (w przeciwienstwie do nadgarstka i kolana), bo caly czas trisiut byl mokry. Zeby nie zakrawic rzeczy poszedlem do namiotu medycznego, gdzie rana zostala zdezynfekowana i zaklejona. W namiotach lezalo juz pare osob, jednego wiezli na noszach pod kroplowka inny szedl z kroplowka, ale wspierany przez kogos. Ja troche kustykalem przez bolace kolano, ale ogolnie bylo ok. Potem juz spotkanie z rodzina, powitanie chlebe i sola, calowanie ziemi, gozdziki, wizyty w zakladach pracy. Normalka.
Czas koncowy 11:32h, miejsce 74 na 248. Biorac pod uwage przerabany zeszly rok, i to, ze przygotowania zaczalem dopiero w styczniu, albo i ciut pozniej, to jestem zadowolony
