Tak więc pierwszy maraton (Wrocław) za mną, w dramatycznym czasie 5h

Udało się dotrzeć na mety, ale kryzys zaczął się już przed 20(!) km

Kilka słów wstępu, biegam od ponad roku, 30lat,71kg, 10km w czasie 47min, 21km w 1:54. Do maratonu przygotowywałem się praktycznie od marca, według planu z 4 treningami w miesiącu, który udało się zrealizować w ok. 75%. Na 3 tygodnie przed zrobiłem 30km wybiegania w tempie 6:04/min - średnie tętno 149 (całość w biegu, a ostatnie 5km poleciałem 5:35/km). Na tydzień przed maratonem zrobiłem sobie 12km w tempie 5:41/min - średnie tętno 147. Cel postawiłem ambitny - 4h negative splitem, ewentualnie z korektą na 4:15 w zależności od warunków na trasie.
I teraz co się stało:
Zacząłem nawet spokojniej niż zakładał plan, tempem 5:50-6:00/km, po 3km przyspieszyłem do ok. 5:47-5:50 i tak sobie biegłem do dyszki. Po 10km tętno pokazywało 175 i rosło

zwolniłem do ok 6:00/km, ale tętno już nie spadło. Lekki podbieg, trochę słońce przygrzało i od 18km rozpoczęła się męka, a od 21 to już jakieś marszo biegi i mordęga do końca.
Jakie mogą być przyczyny tak wysokiego tętna? Czy wszystko zwalać na stres, czy słońce też zrobiło swoje? To były w zasadzie moje 3 zawody, więc obycia za dużego jeszcze nie mam. Ostatnie dwa tygodnie trzymałem dięte oparta głównie na nabiale, makaronach i warzywach/owocach. Przy lekkich treningach jeszcze prawie kg ze mnie spadł. Może tutaj był problem? Jakie macie pomysły?