Sobota 06/04/2013
Rano najpierw oddaliśmy narty biegowe do wypożyczalni - sezon oficjalnie zakończony. Ale weszliśmy też do części sklepowej i snując plany, upatrzyłam sobie ze dwie pary potencjalnych desek na przyszły sezon. Firma oprócz sklepu "zimowego" w szczerym polu, posiada też sklep "letni" w miasteczku nad jeziorem. I wysłali mi ostatnio zajawkę nowej kolekcji w sklepie letnim wraz z m.in. kuponem zniżkowym na plecaki biegowe. Pojechaliśmy niezobowiązująco rzucić okiem.

Wyszłam ze zgrabnym XT wings 10+3 salomona.

Zakup plecaka do biegania miałam w planach od dawna. Dotychczas używany decathlonowski plecak rajdowy jest dobry do wędrówek, ale przy bieganiu zahaczam łokciami o kieszenie na pasie biodrowym i muszę nienaturalnie szeroko ręce trzymać. Pomierzyłam niedawno inne opcje z decathlonu i niestety albo ten sam problem, albo - szczególnie w nowych modelach - plecy i szelki są za długie na mnie, przy skróconych na maksa szelkach plecak wciąż odstaje do pleców. Wirtualnie moje serce skradł Raidlight Endurance i już kilka razy prawie go zamówiłam na jakiś promocjach, ale w końcu się powstrzymałam i najpierw zmierzyłam na żywo. I niestety klapa, znów kieszenia na pasie idealnie za łokciami. W sklepie zaproponowano mi świetną alternatywę (Oxsitis Hydragon Lady), przystosowaną do kobiecych wąskich i krótkich pleców, bez niczego zawadzającego na wysokości pasa, ładną i zgrabną - ale na metce stało 190 franków...Zdecydowanie chłodziło to zapał. Nawet w internecie nie wyszperałam za mniej niż 140 (i to za granicą, więc jakby doliczyć cło itd, to niewiele by zabrakło do 190). Zatem dzisiejszy wings za setkę to czysta oszczędność.

Niestety do mojej morfologii żadne opcje budżetowe nie pasują, plecaki w osobnej wersji dla kobiet i mężczyzn + z rozmiarówką mały/duży robią tylko firmy z większą marżą. Mój przyszły wierny - mam nadzieję - towarzysz na górskich szlakach to model właściwie bez pasa biodrowego, a z kieszonkami umieszczonymi wyżej, w kamizelce - czyli podobnie jak oxsitis.
Wspinaczka 4h
Ale dziś był dobry wspinaczkowo dzień, udało się przejść trzy nowe drogi na prowadzeniu. Najpierw padły "Pierwsze łzy" (5c), czyli droga, ktorą tak męczyłam w czwartek, by w końcu musieć się poddać na ostatnim kroku. Tym razem poszło w pierwszej próbie, choć jak zawisłam na samych rękach tuż pod sufitem, to adrenalina była, oj była. Rozliczyłam się też wreszcie z "Odważ się spaść, Józefino" (5b). To niby nietrudna droga, ale przez większość czasu w lekkim przewieszeniu i blokowałam się na niej psychicznie plus brakowało mi trochę siły w rękach. Gdy wreszcie udało się przełamać, to się okazało, że wchodzę tam gładko. A największe dzisiejsze osiągnięcie, to chyba "Robin Hood" (5c). 2/3 tej drogi wchodziłam już dawno i wydawało mi się proste, za to potem kompletna blokada, nawet chyba na wędkę nie weszłam tam nigdy na czysto, najczęściej po tych nieszczęsnych 2/3 kategorycznie żądałam opuszczenia mnie na ziemię. Tym razem wisiałam w tym miejscu tak długo, aż wymyśliłam i wypróbowałam, jak postawić następny krok. I jakoś jak ten krok zrobiłam, to z ogromnymi emocjami i strachem powolutko doszłam i do samej góry. Potem trzeba było tam wejść jeszcze tylko z pięć razy i utrwalić ruchy, by pokonywać całość bez zatrzymywania.

I co więcej na koniec wcale nie byłam wyczerpana, jak to często bywa, tylko chciałam atakować kolejną nową drogę. Tylko że akurat była zajęta, więc łatwiej było zachować rozsądek i zejść z pola walki przed kompletnym zgonem. Ale jednak pohasaliśmy jeszcze trochę w boulderowni i nawet kilka słit foci zrobiliśmy - wkleję, jak będzie chwilka czasu.
Miało być jeszcze dziś pierwotnie bieganie i to dłuższe, ale szczerze mówiąc po dwóch dniach akcentów nóżki zaczęły wysyłać delikatne sygnały ostrzegawcze + wolę spędzić trochę więcej czasu z mężem w jego ostatni dzień przed wyjazdem.