Porto Maraton - 2.51.52
Strasznie mam ambiwalentny stosunek do tego biegu, z jednej strony jest to zapewne porażka i na pewno zawód ale też jest sporo przesłanek, które każą spojrzeć na ten bieg i wynik przychylnym okiem. Na pewno nie była to klęska i totalna porażka, wyszedłem z biegu z twarzą, z wynikiem niezłym i nieco mnie ten start podbudował, wyprowadził z mentalnego dna w jaki wszedłem w trakcie swojej niezrozumiałej bezradności podczas półmaratonu. Nie jest super ale jest sporo plusów dodatnich/
Ale po kolei bo jak zwykle u mnie relacja to będzie dłuższy wpis, sporo czytania wiec coś tylko dla wytrwałych i takich co poświęcają nieco czasu by podróżować przez (mój) biegowy świat.
Porto przed
Jedno z najpiękniejszych miast w Europie powitało nas w piątek 3.11 ulewą. Metro-tramwajem dotarliśmy do wynajętego mieszkania oddalonego o 100m od mety maratonu i o 500m od miejsca startu. Wieczorem krótki spacer po nadmorskich ulicach ale padało niestety. Sobota od rana już słoneczna i piękna, niestety na meteo zapowiedź, że w ciągu dnia ma się solidnie rozwiać i niestety taki mocny wiatr miał się utrzymać do niedzielnego wieczora. Szkoda, ze nie biegaliśmy w sobotę bo do południa było nieźle. Zapowiadane 16-18 stopni okazało się w słońcu odpowiednikiem naszego początku września, spokojnie można było chodzić na krótko, w sandałach a na plaży kłębiły się tłumy surferów. Ciepełko i było już wiadomo, że słońce w czasie biegu pomagać nie będzie. Po południu wizyta w centrum na expo, odbiór przyjemnych pakietów plus drobne zakupy biegowe "ku7 pamięci" na nieźle zaopatrzonych stoiskach. Na Targach było stoisko Maratonu Warszawskiego i to był drugi polski akcent obok około 80 Polaków w stawce maratończyków. Całkiem znośne pasta party posłużyło bez problemu nam za obiad, po południu jeszcze chwila na plaży nad Atlantykiem i do domu poleżeć i po-oszczędzać nogi. Nastroje w naszej dwuosobowej ekipie nie były najlepsze i oboje wyglądaliśmy na mocno przestraszonych tym biegiem. Lidka po wrześniowym zabiegu na łękotce, krótkim treningu z szybką odbudową i na końcu złapanym stanem zapalnym brzuchatego łydki (fizjo dawał jej małe szanse na dobiegnięcie); ja nieco inaczej bo zdrowy wyjątkowo jak nigdy na ciele ale zupełnie złamany mentalnie z brakiem wiary, lękiem i czymś w garbie na kształt syndromu wypalenia. Dzień przed oboje chyba głownie marzyliśmy by to już mieć za sobą. Mnie dodatkowo zupełnie pogrążało meteo. Takie nerwowe podejście miało jeden zasadniczy minus, skutkowało bowiem nerwową, nieprzespaną nocą. Rano czułem się okropnie ale juz to kiedys przerabiałem w Walencji gdzie nie zmrużyłem nocą oka a potem pobiegłem nieźle.
Maraton
MIŁE ZŁEGO POCZĄTKI
Start biegu jest spektakularny, stoimy bowiem na drodze biegnącej estakadą ponad piaszczystą plażą nad Atlantykiem, w oddali tez fale rozbijające się o skały pod starym portugalskim fortem. Mało mnie to wzrusza a jedyne co pociesza to wiatr, który rano wiał jak oszalały ale w momencie startu jakby się uspokoił. Trema ze mnie zeszła i postanowiłem nie kombinować, nie wdawać się w dywagacje czy jestem przetrenowany czy nie, czy jestem mentalnie przygotowany i inne takie duperele. Biegnę po prostu swoje wg planu dopóki się da. Będzie źle to najwyżej zejdę z trasy i nie dopuszczam do siebie żadnej myśli o starcie wolniej czy na słabszy wynik. Jadę na 2.48 jak się da i biegnę na wyczucie - tyle. Lidka zresztą to samo, idzie na 3.18, minimalną życiówkę i tyle, tempowo jest na tyle a czy udało się tak szybko zrobić wytrzymałość to niewiadoma, na którą uzyska na końcówce odpowiedź.
W zapowiedziach wiatr północny wiec najwięcej problemów spodziewałem się na pierwszych 10km no i niestety na ostatnich 4km. Ale przecież jeśli dojdę w założeniach do 38kma to nawet na rzęsach dobiegnę, dociągnę samych sercem. Więc nie dać się zniszczyć na początku a później tylko dotrwać jakoś. Świetny plan, nie?
W strefę weszliśmy wcześniej i zajęliśmy pozycje z przodu co było ważne bo pierwsza strefa była na niżej 3.15 więc stali w niej jak dla mnie głównie słabsi biegacze, którzy otworzą dużo za wolno dla mnie.
Startujemy punkt 9 ta i jest to wyczekiwana chwila prawdy. Pierwsze 2 kilometry to ciągły podbieg, największy i najdłuższy w tym maratonie. Pierwsza obserwacja, ze idzie naprawdę dobrze i biegnie mi się nieźle. Po podbiegu jest od razu zbieg - tak to w życiu bywa często i czuję, ze jest dobrze. Pierwsza piątka pagórkowata, druga plaska i pod wiatr ale nie jest tak źle jak myślałem bo daję radę pod wiatr także dlatego, ze złapałem sporą grupę jadącą równo niżej 4.00. Na 10km jestem w 39.35 co było z racji pagórkowatości chyba nieco za szybko niemniej chcąc pod wiatr biec w grupie nie miałem za bardzo wyjścia, lepiej nieco za szybko niż troszkę wolniej i walczyć z wiatrem. Na 10km czułem się świetnie, tempo wchodziło dziecinnie łatwo i pomyślałem, że czuje się lepiej po 10km niz rok wcześniej na tym etapie w Verbanii (tam 10km było 35 sek wolniej). Kolejna piątka leciała na południe wzdłuż atlantyckich plaż, wiatr w plecy, grupa ciągnąca równo tempem jak na życzenie czyli jest pięknie. Na 15tym jestem w 59.30 czyli idealnie wg planu i jest nadal łatwo i luźno choć słońce nieco daje się we znaki.
DECYDUJĄCA ROZGRYWKA
Po 15tym bufet, muszę sporo wypić bo jest mi gorąco, do tego żel. Przy piciu gubię nieco oddech, chwile go wyrównuję i przez moment jest ciężko. Grupa przy bufecie się rozciąga, kilka osób puszcza i odpada, wyprzedzam ich ale grupa mi odjeżdża o jakieś 30m i nie mogę ich dogonić. Spokojnie jednak trzymam tempo bo wg planu grupa to mi się może przydać dopiero na ostatniej piątce wiec spokojnie. Zaczyna jednak biec się trudniej. Teraz zmieniliśmy kierunek i lecimy wzdłuż brzegu rzeki Duero od jej ujścia do centrum miasta. Tu miało nie wiać i to miało być spokojne, transowe 20km biegu w pięknych okolicznościach nie tylko przyrody. Biegło się jednak dziwnie bo co chwila pojawiał się dziwny, upierdliwy przeciąg i choć trzymałem tempo 3.58 równiutko to było już trudniej. Ale dziwne nie jest, godzina żwawego biegu w kościach to już jest coś tam czuć i zaczynają się schodki. Normalka. Przed półmetkiem upierdliwy podbieg na piękny most Louisa I i zbieg na drugą stronę rzeki, zmiana kierunku i lecimy ku Oceanowi. No i tu pierwsza nieprzyjemna niespodzianka bo niestety jest solidnie pod wiatr. Półmetek w 1.23.53 - bardzo dobry międzyczas, minutę szybciej niż w Verbanii, lekki zapas nazbierany do częściowego oddania na wietrze w końcówce. Jest dobrze, teraz tylko 17km równo po 4.00 i jestem w domu, dam radę. Niestety pod ten wiatr to idzie ciężko i postanawiam dogonić moją starą grupę co jest ze 40 m przede mną. Przyspieszam i ... momentalnie ich dochodzę co mnie zadziwia. Po chwili wiem dlaczego, oni pod wiatr biegną po 4.05

Staram sie nieco odpocząć kryjąc się przed wiatrem i ze smutkiem patrzę jak tracę powoli zyskany zapas. Przed 25tym nawrót na szczęście, grupa od razu przyspiesza, później wodopój i powtórka z 15tego, grupa się rozciąga i połowa ludzi odpada i mi znów nie udaje się dociągnąć. To przez to, ze muszę chyba więcej pic od Portugalczyków. Ale wyprzedzam tych co odpadli i z grupą na radarze ciągnę samotnie. Tempo wraca do okolic 4,00 i choć idzie trudno to idzie. Początek końca to 29ty kilometr i kolejny podbieg na most Louisa I. Wbiegam oszczędnie i tracę ale tym razem nie zbiegamy z mostu tylko skręcamy na wschód i biegniemy dalej wzdłuż rzeki do nawrotu. Kilometr z podbiegiem w 4.14, kolejny już bardzo ciężko w 4.02 i na 30 tym jestem w 2.00.03. Mimo, że to jest prawie 50 sek szybciej niż rok wcześniej to lekko mnie to podłamuje bo wiem, ze tu warunki na końcówce będą dużo gorsze i szansa na utrzymanie tego wyniku jest mała. Do nawrotu na 32 szym znowu jakoś pod przeciąg - 4.07, nawrót i od razu lżej, walczę jeszcze (3.58). Ale teraz biegniemy już do oceanu wzdłuż rzeki i to jest ten gorszy kierunek. Lekki podbieg do centrum i kilkaset metrów tunelem pod starówką pod wiatr pokazuje, że już jest raczej po herbacie (4.05), kolejny kilometr pod wiatr w 4.05 pokazuje, że w tym tempie to może co najwyżej 2.50 złamię zakładając, ze utrzymam to na końcówce wzdłuż plaż centralnie pod wiatr.Zimna kalkulacja i postanawiam odpuścić, nie widzę szans i sensu dalszej walki. Przegrałem. Szkoda bo było nieźle i szło ale nie tym razem.
DALEJ BIEGNĘ SAM
Za mało ducha, za mało determinacji, za mało wiary ale przede wszystkim za mało siły. Tempo spada do trójkołamiącego i spokojnie zaliczam kolejne kilometry, jest w miarę komfortowo i nieco turystycznie. Biegnę tak sobie i ku swojemu zaskoczeniu ciągle kogoś doganiam i powoli wyprzedzam,mnie nie wyprzedza nikt. Zaczyna mnie to nawet bawić i systematycznie podnoszę pozycję. Na 38mym wyprzedza mnie jeden młodzian tylko ale tu skręcamy na północ i pojawia się bardzo silny wiatr i piękne widoki na plaże i Ocean. Tempo spada do 4.20 a mimo tego nadal wyprzedzam pojedynczych biegaczy i to wyprzedzam jakby bardziej, jakoś dziwnie gęściej się robi na trasie. Ostatni kilometr po estakadzie ponad plażą i tu sporo ludzi, zbieram sie w sobie i mocno przyspieszam by powalczyć choć o pozycję, pościgać się na końcówce. Wyprzedzam tu z 10 osób w tym młodziana co mnie wyprzedził wcześniej. Ostatnie 400m to zakręt i mocny podbieg do parku, chodniki, bramy, czerwony dywan, szpaler chirliderek, fanfary i jestem na mecie. Rezultat mnie nawet nieco dziwi bo przestałem przez jakiś czas patrzeć i liczyć i kalkulowałem, że tak się ciągnąć to może 2.55 nabiegam., Tymczasem miła niespodzianka i mała radość. Jestem coś koło 70 miejsca open i 11 w kategorii, do tego zaliczam kolejny maraton gdzie mimo słabszego biegu nikt mnie nie wyprzedził na drugiej połowie. Jak to możliwe. Odpowiedź znajdzie się w wynikach gdzie bardzo niewielu biegaczy robiło niższy PS niż 3-4 minuty, większość raczej większe i znacznie większe a ci co łapali ścianę prze odcinkiem wzdłuż plaż mieli kosmiczne straty na drugiej połówce. Taka była specyfika warunków tego dnia widać. Mimo PSa 4 minuty dobiegłem jednak do mety bez żadnej ściany i w całkiem dobrym stanie co było dla mnie doświadczeniem nowym i ciekawym.
Szybko udaje się do depozytu sprawdzam jak Lidce idzie i jestem miło zaskoczony.
BIEG LIDKI - 3.19.15
Plan był prosty, tempo ok 4.40-4.42 i równo to trzymać. Kazałem jej być równo 1.39 na półmetku co skwitowała odpowiedzią, ze tak nie potrafi. Tymczasem połówkę zrobiła w 1.39.02

Druga połowa oczywiście trudniejsza ale wyszedł jej PS tylko 1 minuta co w tych warunkach i w tej stawce zapewne mieściło się w czołówce bo ze świecą szukać w tym biegu takich równych cyferek. Szkoda więc tej bardzo trudnej końcówki bo te 39 sek co jej brakło do życiówki w lepszych warunkach na pewno by ze sporym zapasem pobiegła. Ale co tam, na to nie mamy wpływu i wynik uznaję za świetny zwłaszcza, że 60 dni wcześniej poruszała się o kulach a na pierwsze truchtanie wyszła 25.09. A tu taki wynik, 14 open w kobietach, drugie w kategorii i odejmując biegaczki elity to 9 ta, w każdej kategorii byłaby na pudle w tym biegu.
Szacun i chyba także trochę mój sukces jako domorosłego trenera. To kontrastuje z tym co zrobiłem ze sobą ale na usprawiedliwienie mam to, że pewnych swoich granic i limitów szukamy nieco po omacku i pewnych rzeczy musimy doświadczyć walką, przekonać się. Cóż, gdybym zachował większą ostrożność, mniej chciał, mniej mógł, miał większe problemy z bólami różnymi to biegałbym mniej i wynik byłby z tego lepszy. Grzech nadgorliwości i stara prawda, ze droga przez dużą objętość choć logiczna jest droga śliską i zdradliwą.
Ale wnioski i przemyślenia to jeszcze w innym poście bo tu już za dużo napisałem