Sobota 08.09.2019
START
100km Bieg 7 Dolin 10:35:04 ~6:21/km ~HR157 18. miejsce M
Udało się pospać około 3 godziny przed tym startem. Mimo, że budzik nastawiony dopiero na 2:00 (miałem blisko na start) to i tak obudziłem się pół godziny wcześniej. Poleżałem 15 minut i zacząłem się pakować widząc, że adrenalina zaczyna robić swoje- żadnego spania już tu nie będzie! Dzięki temu nie musiałem aż tak się spieszyć ze swoimi przygotowaniami, a na starcie byłem już o 2:35. Krótka rozgrzewka i tyle. Byłem gotowy.
Plan główny był na poniżej 11 godzin. Plan ambitny był na 10:30 i takie też międzyczasy na każdy punkt rozpisałem sobie na kartce. Sporo czasu analizowałem wyniki z poprzednich lat, porównywałem punkty ITRA itp. Wychodziło mi, że te 10:30, jakkolwiek brzmi mocno na 100km w górach, jest realne przy dobrych wiatrach. Ewentualnie strata na każdym odcinku kilku minut też doprowadzi mnie poniżej 11 godzin. Szybszego biegania nie zakładałem, jeszcze nie w tym roku

O miejscach za dużo nie myślałem, chciałem być w top15, może w top20, bo wiedziałem, że poziom tam jest bardzo wysoki i taka pozycja będzie dla mnie dobra. Plany planami, ale trzeba to jeszcze pobiec...
Początek po mieście standardowo, dużo osób leci mocno, ja się pilnuję jak mogę. Blask czołówek ładnie rozświetla ulice. Na Jaworzynę całość podbiegam, czuję się bardzo dobrze i jakoś to leci. Wmuszam w siebie pierwszego batonika, choć jeszcze nie jestem głodny. Aż do zbiegu do Rytra czeka mnie teren pagórkowaty, jednak całkiem biegowy. Fajnie, że udało się złapać dwóch panów, którzy ciągną w akceptowalnym tempie. Po drodze mijam Macieja Więcka, wyprzedzenie gwiazdy zawsze daje kopa

Mimo, że to góry, noc, to jest mi ciepło. Bluzka termiczna (długi rękaw) spocona, czapeczka z daszkiem też. Dopiero jak zawieje to czuję chłód. 1:59:50 na Hali Łabowskiej. Niby rozpisałem sobie 1:57, ale to tutaj miałem z tym największy problem, bo wydawało mi się, że wszyscy idą początek mocniej i trudno było mi ustalić ile będzie optymalnie. 2h były OK, bo ja czułem się bardzo luźno, a o to mi chodziło na tym odcinku.
Pitstop krótki, tyle tylko żeby dolać wody, i na punkcie minąłem kilka osób. 2-3 kolejne na następnych kilometrach. Na 26km mijam Magdę Łączak. Tu zapaliła mi się lampka czy oby ja nie szarżuję za mocno?! Ale nie! Jest luz, dobre samopoczucie, wjechał kolejny batonik i żel. Na zbiegu do Rytra zrobiło się w końcu jasno. Biegło mi się przez to sporo łatwiej i bezpieczniej, bo wcześniej, kilka razy, wykręciłem, niegroźnie na szczęście, kostkę. Na asfalcie jestem w stanie na spokojnie wejść w tempo 4:45-4:50, co pokazuje mi, że jest Si. Na punkcie cieszy mnie Cola z mojego przepaku, orzeźwia. Niestety obok dzieją się sceny dziwne. Pan, 40-50 lat, w wielkim pośpiechu, krztusząc się pochłanianymi pomarańczami krzyczy na wolontariuszkę, żeby szybciej otwierała mu worek i mieszała izotonik z wodą. Wygląda jakby walczył w emocjach o każdą sekundę! Rozumiem determinację do walki, ale trochę kultury i ogłady by się przydało... Rytro mam w 3:20 czyli dokładnie jak w mojej rozpisce.
Stromy odcinek pod górkę na Przechybę z założenia chcę podchodzić. Szkoda mi już tam stracić większość sił na próbach podbiegania. Żwawym podchodzeniem i tak mijam kilka osób. Warto zaznaczyć, że za Rytrem mieszaliśmy się z dystansem 64km oraz Ironami, którzy też tyle biegli. Czyli to, że ja kogoś mijałem, nie zawsze znaczyło, że zyskuję pozycję. Na tym podejściu mijam Paulinę Wywłokę, drugą kobietę na mecie. Stromizna, która tak groźnie wygląda na profilu trasy, minęła mi jakoś tak... bezproblemowo?! Szybko! Aż byłem zdziwiony łatwością z jaką mi to przyszło. Dobrze! To był kolejny boost motywacyjny. Na agrafce do schroniska mijam się z tymi którzy już ruszają dalej w trasę. Widać w tym miejscu ile osób mam przed sobą z niebieskim numerkiem. Też taki mam. Ale osób takich niewiele... raczej sami fioletowi z Iron Runa, których część już tylko idzie. 44km w 4:34, 4 minuty powyżej planu, czyli nadal dobrze.
Kolejny odcinek jest długi, aż 21km do Piwnicznej, ale znam te szlaki. Dużo kamienistych zbiegów. Niespecjalnie mam ochotę coś zjeść. Żołądek mi się już trochę zakleił i wysyła sygnały, że nie chce nic słodkiego. Kilometry się tam dłużą. Raz jest z górki, raz płasko, wyprzedzam wielu zawodników z Iron Runa, ale czuję że moje tempo trochę siadło. Zrobiło się też cieplej, ale to akurat niespecjalnie mi przeszkadzało. Nie, żebym walczył tam z jakimś kryzysem, po prostu lekko przygasłem. Żołądek niby ściśnięty, a ja powoli zaczynałem odczuwać w nim pustkę i głód. Wmuszam w siebie żel cytrynowy z kofeiną, żeby trochę mnie pobudziło. Stawiam sobie za cel Eliaszówkę, z której już tylko przyjemny zbieg do kolejnego przepaku. Niestety właśnie na tym zbiegu odczuwam dyskomfort w lewym bucie. Paluch i ten drugi palec ocierały się o siebie za mocno, co spowodowało bolesne obtarcie. Spowolniło mnie to, ale mogłem biec. Zakładałem, że na punkcie będzie trzeba to zakleić plastrem. Po kilku kilometrach ból jednak zniknął i postanowiłem nie tracić czasu na opatrunek. Kilkukrotnie czułem w tych palcach dyskomfort, głównie na zbiegach, ale dało się biec, więc nie kombinowałem. Kofeina zaczęła działać, bo dobiegając do wodopoju czułem nowe siły, a nastawienie było cały czas bojowe. Piwniczna 66km w 6:33, nadal tylko 3 minuty od rozpisanego planu na 10:30. Zjadam kilka ziemniaków, arbuza i zmieniam koszulkę na krótką. Owoce na punktach mój żołądek przyjmuje bezproblemowo. Do tego koniecznie kolejna puszeczka coli. Teraz byle do Wierchomli i już będzie "z górki". Na tym etapie dwa mocne podejścia, na których nie szaleję, oraz dwa zbiegi, na których radzę sobie chyba dobrze, bo znowu kogoś doganiam. Myślami jestem wyłącznie na tym co tu i teraz, nie ma jeszcze tematu mety. Liczy się dobre dotarcie do 77km. Punkt poprzedzają 3 km po asfalcie, mało przyjemne, ale dystans szybko leci. Jestem do przepaku w dobrym zdrowiu i humorze. Kolejna cola i owoce, bo już pogodziłem się z tym, że żadnych żeli i batonów nie wcisnę. Dużo piję. Szkoda, że na punktach jest tylko woda gazowana!!! Nie wiem, czy to nie jedna z przyczyn problemów z moim żołądkiem... 7:58 tutaj czyli już prawie 8 godzin walki i nadal wg planu.
Wyruszam dalej nastawiony jak na ostatni etap. Żwawo pokonuję mocne podejście doganiając dwóch panów z mojego dystansu. Motywacją jest to, że na kolejnym punkcie planowałem telefon do mojej dziewczyny

Kiedy zaczynają się zbiegi do Szczawnika po stoku narciarskim wyraźnie zyskuję nad nimi dystans. Czworogłowe cierpią, jest stromo i trudno mi się puścić pełnym pędem na tym nachyleniu. Siły już nie te. Jest z górki, więc grawitacyjnie jakoś to leci

Po zbiegu nogi skasowane, a tu czeka mnie 5 km podbiegu. Gdyby było stromo to OK - podchodziłoby się spokojnie. Ale nachylenie jest małe, trzeba biec. Tutaj już była walka. Mózg wołał, żeby mu odpuścić tej męczarni, nogi też nie bardzo chciały. Przekonałem ich do przebiegnięcia kilometra, potem drugiego. Było ciężko, ale dawałem sobie świetnie radę. Walczyłem, żeby tu nie pęknąć. Myślę, że to taki moment biegu, gdzie wiele osób już idzie, mimo, że można to biec. Tak zresztą minąłem kolejnego rywala z setki. Po wymęczonym trzecim kilometrze w nagrodę 50m marszu i dużo łyków wody. Kiedy do punktu miałem już poniżej 2 km sił było jakby więcej, bo widziałem już kres tego odcinka. Trzymałem już telefon w gotowości. Pod bacówką znowu owoce, herbata i po uzupełnieniu płynów ruszyłem na końcówkę tej przygody. Humor poprawiła rozmowa z wolontariuszami, którzy dodali sił. W tym miejscu byłem na przepaku sam, stawka była już mocno rozciągnięta. 9:24 czyli 4 minuty ponad rozpiskę. Jest dobrze!
Ostatnie 2 km w górę minęły szybko. Pokrzepiła mnie rozmowa z ukochaną, którą poinformowałem, że niedługo będę na mecie. Na początku zbiegu dogonił mnie niepolak z krótszego dystansu, za którym udało mi się utrzymać ledwie kilkaset metrów. Nogi nie te... Ale wszedłem w dobry, mocny rytm, a kilometry uciekały. Po już chyba ostatnim małym podejściu na szlaku, który znałem, wiedziałem, że do mety została piątka. Ból wszystkiego zaczął znikać. No może nie wszystkiego, żołądek ciągle ściśnięty. Było mi na tyle niedobrze, że na ostatnich 12km nie napiłem się nawet łyczka wody... Pojawiła się większa radość z biegu, z każdego kroku przybliżającego mnie do mety. Wiedziałem, że już nic mnie nie powstrzyma przed realizacją mojego celu. W dodatku było prawie cały czas z górki. To pchało. Następna tabliczka, 3 km do mety. Zbliżyłem się do kolejnego Iron Runnera, którego obrałem sobie za cel. Niby nie musiałem go gonić, za sobą też nie miałem żadnego pościgu, ale adrenalina robiła swoje, chciałem dać z siebie więcej. 1km do mety i już jestem za plecami biegacza przede mną. Wbiegamy na ulice, słychać deptak, jeszcze dwa zakręty i zaczyna się ostatnia prosta. W nogach mam 100km, ale wchodzę w mocne tempo i finiszuję ile tylko mogę. 150m przed metą stoi Wojtek Kopeć (3 miejsce OPEN), który bije brawo i zagrzewa do ostatniego wysiłku. Czuję się wspaniale. Mam to! 10:35:04.
Po chwili przychodzi ogromne zmęczenie, ale to już jest nie ważne. Satysfakcja z ukończenia tak długiego i trudnego biegu jest bezcenna. W końcu mogę na chwile się zatrzymać, usiąść i nacieszyć chwilą. Dla takich chwil warto żyć...
