16.10.2016
3. Cracovia Półmaraton.
Trzeba być wariatem, żeby jechać 400 kilometrów na zawody. Tak, jestem wariatem.
O 7:00 wyjechałem ze swojej wioseczki, żeby około 13 dojechać do Krakowa. Od razu pierwsze kroki skierowałem na Tauron Arenę, żeby później mieć już czas na jako takie zwiedzanie. Wszystko z pakietem poszło łatwo i sprawnie.
Wieczorem - oczywiście trochę pozwiedzaliśmy. Rynek, Wawel, Smok i ogólna szwendaczka, aczkolwiek w granicach rozsądku. Wieczorem makaron i na kwaterę. Pod prysznicem zaaplikowałem sobie chłodzenie nóg, żeby ciut się zregenerowały.
Nic nie zapowiadało tak słabej pogody jaka obudziła nas nad ranem. Wyraźny odgłos padającego deszczu. Na to jednak wpływu żadnego nie miałem. Do swojego ubioru (startówka, spodenki) dołożyłem termoaktywny podkoszulek najka. Nie żałuję. Przed 9. właściciele mieszkania zabrali mnie i pojechaliśmy na start. Na miejscu już zdzwoniłem się ze znajomymi. Przy rozgrzewce zauważyłem wychodzącego Sosika - chwilkę pogadaliśmy i każdy poszedł w swoją stronę. Później raz jeszcze się spotkaliśmy, tym razem w większym gronie "forumowiczów" - pozdrówka dla Was.
Deszcz, wiatr - "fantastycznie". Moje buty niestety nie radzą sobie kompletnie w deszczu i powinienem był zabrać najzwyklejsze kalenji. Tym bardziej, że mam usuniętą w Brooksach tylną część bieżnika więc pianka już kompletnie się ślizgała. Całe 21 kilometrów miałem niemalże sraczkę, żeby się nie wyglebić. Nawierzchnia w Krakowie nie pomagała - jestem w szoku - dołki, dziury. No i kostka na Starym Mieście
Pierwsze kilometry wolno, bo i szybciej się nie dało. Po prostu kocham ludzi, którzy stają w strefie 1:20 i truchtają. W butach oczywiście było mokro już po 200 metrach.
Na plus - nie chlapało, woda łatwo się wylała - po prostu było chłodno. Znaczniki kilometrów jakoś z d... poustawiane. 10 kilometrów minąłem w 44:33. Naprawdę bardzo swobodnie mi się biegło. Żadnych problemów z utrzymaniem tempa poniżej 4:30/km. Pierwszy żel wziąłem około 8 km. 15 kilometrów minąłem w 1:06:27. Wszystko szło świetnie, żadnych problemów, zmęczenie "kontrolowane". Żel z kofeiną wziąłem na 14. kilometrze. Za wcześnie. Owszem, koło 16. już kilometra zaczął działać, ale efekt powera skończył się koło 20. Od 16 kilometra do ~19,5 wyprzedziłem sporo osób.
Na 16. kilometrze międzyczas odcinka 4:22, na 17. - 4:20, 18. - 4:16, 19 - 4:15. I wiecie co tu zrobiłem? Spojrzałem na zegarek i nie wiem jakim cudem umaniłem sobie, że 1:33 już przepadło. Że nie mam szans, ale spokojnie 1:35 pobije. Nie rozumiem tego zupełnie jak mi ten mózg to podpowiedział. Na 20 km było 1:28:32. Miałem cholerne 4:27 na pokonanie 1,1 kilometra. A ja ostatni kilometr niemalże spacerowo - po 4:30! Ok - mogłoby na styk wejść lub nie wejść, ale nawet nie spróbowałem. Przez to cholerne zimno nawet nie miałem ochoty finiszować w trupa, gdy wyliczyłem sobie, że 1:33 pozamiatane. Dopiero przy samym stadionie i już w środku szybciej (patrzę po wykresie, bo nie czułem tego).
Czas końcowy to
1:33:19. Nie mogę powiedzieć, że jestem z niego niezadowolony, ale jak wiem co zrobiłem - jestem na siebie zły. Po mecie nie potrzebowałem nawet sekundy na jakieś łapanie oddechu, po prostu poczłapałem dalej. Ok - nogi odczuły, później było ciężko po schodach chodzić. Dzisiaj też są ociężałe, ale gdybym się nie pomylił w tej matematyce...