
Mam na imię Grzesiek, mam 28 lat i od zeszłego tygodnia staram się realizować plan 10-tygodniowy. A raczej - starałem się, bo wyszło... hmm, nietypowo.
Zawsze byłem w miarę aktywny i starałem się zmieścić w kalendarzu salę lub boisko przynajmniej dwa razy w tygodniu (koszykówka i piłka nożna, rekreacyjnie nie biegałem nigdy). Niestety, w lecie zeszłego roku podczas gry w piłkę więzadło krzyżowe poszło w diabły i od tego czasu, czyli przez 16 ostatnich miesięcy, jedyną aktywnością było wożenie się z między salami operacyjnymi (jedna operacja na jesieni 2009, druga w lipcu 2010) a gabinetami rehabilitacyjnymi. Od stycznia/lutego (zależy, jak kolano pozwoli) planuję powrót do aktywności, a skoro tak, to uznałem, że trzeba z odpowiednim wyprzedzeniem zadbać o kondycję.
Postanowiłem spróbować planu 10-tygodniowego, głównie dlatego, że zupełnie nie wiedziałem, czego spodziewać się po swoim organizmie. Nie była to moja pierwsza przygoda ani z operacjami kolan, ani z zerwanymi więzadłami, ale z pewnością pierwsza, po której odstawienie od sportu trwało tak długo. Zaopatrzony w buty do piłki halowej wdreptałem na bieżnię i rozpocząłem od 3 minut biegu (6min/km) i 2 marszu (9min/km), sześć powtórzeń. Było świetnie. Do tego stopnia, że zamiast ostatniej serii 3+2 zrobiłem po prostu 5 minut biegu, a po zakończeniu czułem co najwyżej przyjemne rozgrzanie.
Zachęcony sukcesem, postanowiłem przejść od razu na kolejny poziom - 5 + 2:30, a przy okazji zwiększyć tempo do 5:43/km (bieg) i 8:35/km (marsz). Po 5 minutach było jeszcze nieźle, więc postanowiłem biec, aż uznam, że pora na małą przerwę. Na Latającego Potwora Spaghetti! Ostatecznie zrobiłem dwie serie 12 + 3, ale tętno (mierzone "ręcznie") po pierwszej serii wynosiło 164, a po drugiej - 176, zaś przed oczami zaczęły latać kolorowe koła. Dobrze, że mi serducho gardłem nie wyskoczyło.
Boleśnie doświadczony przez życie

a. spuchnę przed 15. minutą - wówczas przejdę w marsz do 15. i powtórzę serię
b. spuchnę między 15. i 20. minutą - wówczas przejdę w marsz do 20. po czym przebiegnę 10 minut
c. spuchnę po 20. minucie - trudno, za ambicję kara musi być. Przebiegnę 30 minut i zostanę odwieziony prosto na OIOM.
Efekt? Hurrra, przebiegłem pół godziny! Tętno na zakończenie - 172. W 28. minucie pojawił się ból kolana, który - choć niewielki - skutecznie wybił mi z głowy jakiekolwiek wydłużanie dystansu.
Gdy już wytrzeźwiałem po świętowaniu mojego wiekopomnego sukcesu, ułożyłem nowy plan: stopniowe zwiększanie czasu biegu aż do godziny. Wczoraj wykonałem pierwszy krok - 35 minut biegu standardowym tempem 6min/km. Tętno na zakończenie - zaskakująco niskie 160bmp. Kolano w porządku, ale po zejściu z bieżni złapał mnie mocny jednostronny ból pleców nieco nad odcinkiem lędźwiowym. Czyżby wina złej techniki biegania? Z pewnością biegam nierówno, bo zdrowa noga muska bieżnię delikatnie jak promyk słońca o poranku, a operowana za każdy razem wali w nią z mocnym "łup!".
Na dziś planuję kolejny krok, czyli 40 minut biegu. Jest jednak problem: póki co, jeżeli wyłączymy z równania pierwszy, bardzo przyjemny trening, wszystkie pozostałe były WYCZERPUJĄCE oraz bardzo, ale to bardzo NUDNE. Drugie wiąże się z pierwszym, bo zmęczenie nie pozwalało mi czerpać przyjemności z muzyki na uszach, co pewnie dodałoby treningowi nieco kolorytu. Niestety, przy wzroście 187cm bieganie wolniej niż 6min/km sprowadza się do szybkiego marszu, co byłoby sporym krokiem w tył. Nie chcę też wracać na interwały, bo skoro mogę już przebiec pół godziny, byłoby to krokiem w tył równie dużym, jak punk poprzedni. Ile czasu potrzeba, by organizm w miarę przyzwyczaił się do tej nowej formy wysiłku (i do jakiejkolwiek formy wysiłku po tak długiej przerwie) i by do biegania dyskretnie wkradła się przyjemność? A może wy, jako doświadczeni biegacze, nigdy nie mieliście takiego problemu?