Chciałem wam podziękować, w ostatnią niedzielę zakończyłem 10 tydzień - choć w moim wypadku był to tydzień 14

, pierwsze podejście zaliczyłem jeszcze w 2007 roku ze stroną zacznijbiegać która była wtedy chyba połączona z tym serwisem. Zawsze jednak jakaś kontuzja, brak czasu albo inna wymówka się znalazła.
W 2006 roku zakończyłem dość aktywne uprawianie sportu, co szybko skończyło się kosmicznym przyrostem masy, z wagi 69-75 skoczyło na okolice 87 w 2007. Czas był najwyższy by coś z tym zrobić jednak rodzina dzieci pety i tysiąc innych wymówek na karku na pewno nie ułatwiało zadania. Kolejne progi alarmowe były przekraczane kolejne podejścia kończyły się fiaskiem(90,100,105,115,117).
Pewnego dnia jednak będąc w podróży służbowej zauważyłem, że koleżanka z którą urządziliśmy sobie spacerek po całkiem urokliwym mieście Europejskim, przyprawia mnie o zadyszkę i palpitację serca - powiecie zapewne, że niezła koleżanka, moja żona zapewne by wam nie przyklasnęła. Spoglądając w lustro zobaczyłem kawał stworzenia, całe się nie zmieściło, waga też podle jęknęła wskazując 117,5 kg. Przy 175 cm wzrostu była to górna część przedziału otyłości drugiego stopnia, o krok od klinicznej tydzień śmieciowego żarcia i witamy w świecie made in USA.
Pomijając kwestie psychologiczne samo poruszanie się z takim balastem to już jest problem, kiedyś dużo spacerowałem a teraz kilka godzin na własnych nogach doprowadzało mnie do niemal przedśmiertnych konwulsji. Dwa tygodnie w ciekawym mieście pełnym zabytków poświęciłem na spacery, nie jakieś tam wypady po gazetę, tylko cały wolny czas na własnych nogach. Po powrocie widać było pozytywne skutki, czułem się już trochę lepiej i odchorowując klimatyzację przez kolejne dwa tygodnie starałem się kontrolować jadłospis.
Lądując na wadze z rozczarowaniem zauważyłem, że waga złośliwie grymasi na poziomie 112 kg, ech to już nie lata młodzieńcze gdzie przygotowując się do zawodów mała korekta jadłospisu wystarczała, świat 3D postanowił złośliwie kopnąć mnie w zadek, przyszło mu to tym łatwiej, że było by nieprawdopodobne spudłować.
Pora zatem zacząć biegać, miało to być lekarstwo nie tylko na otyłość, lecz też sposób neutralizacji stresu oraz nadzieja na przyszłe aktywne spędzanie czasu z potomstwem. Zawsze lubiłem dyscyplinę w wydaniu pruskim zatem plan został uświęcony i przyklepany w takiej formie, klapki na oczy i biegiem marsz, czy raczej marsz biegiem na początek.
Pierwsze dwa tygodnie jakoś przeżyłem choć zadyszka i bicie serducha postanowiły zostać moimi towarzyszkami. Nauczony poprzednimi doświadczeniami, gdy kolega kręgosłup postanowił strajkować, robiłem 30-45 brzuszków na zakończenie każdego dnia, kołyski i rozmaite inne wygibasy też uznałem za postulaty.
Choć wszystko wydawało się iść zgodnie z planem, pojawił się pierwszy zgrzyt otóż w trzecim tygodniu okazało się, że źle zapamiętałem plan, biegałem 4 minuty, maszerując dwie.
Dusza kaprala postanowiła mocno dać w kość motywacji, ale skończyło się na pojednawczym włączeniu wadliwego tygodnia przed tydzień trzeci. Z perspektywy czasu wyszło nawet dobrze bo tydzień błędny od początku był dla mnie bardzo trudny i zapewne ten właściwy mógłby mnie zdemotywować. Tak tydzień trzeci okazał się w miarę lekki i już do końca planu wtorki przestały być udręką, pożegnałem też bez żalu koleżanki zadyszkę i tachykardię.
Korzystając z motywujących i informacyjnych funkcji portalu czytałem, czytałem i czytałem
gdzieś ktoś komuś złośliwie wytknął kwestię techniki zabawne, że jeden mogący być uznany za złośliwy post stał się inspiracją która była milowym krokiem w stronę ukończenia tego planu.
Otóż przy takiej nadwadze stawy są potężnie narażone, od zawsze starałem się biegać po piaszczystym/lesistym/ziemnym/trawiastym podłożu, nie pomagało to jednak do końca prędzej czy później staw domagał się odzyskania lebensraum, adidasy w stylu górskim nie sprawdzały się na dłuższą metę, buty kupione niegdyś na wyprzedaży w jakimś markecie (asics 1800 gel - 2008r.) niestety potwornie zjadały mi pięty. Ziejące dziury w piętach zaklejałem plastrami ale zużywanie w skali tygodniowej opakowania plastrów było raczej wstydliwym problemem. Nagle na początku czwartego tygodnia po zastosowaniu rad z youtubowego filmiku dotyczącego techniki biegowej Pana Staszewskiego, układu sznurówek w drabinkę i skarpet do biegania (testowane elementy oddzielnie nie redukowały problemu za nadto) okazało się, że z kolegą plastrem też można się pożegnać.
Chciałbym napisać, że dni spłynęły latem i że do nieba czwórkami szli, że baranki hasały po łące, byłoby to jednak kłamstwo, każdy kolejny tydzień nie był wcale łatwiejszy i przynosił nowe wyzwania. W piątym tygodniu gryppenfuhrer zwalił mnie z nóg, czułem się źle w dniu biegowym pobiegłem jednak, następnego dnia nie było dużo lepiej jednak trzeciego dnia wyraźna poprawa pobiegłem znowu. Gryppenfuhrer okazał się standardenprzeziębieniefurerem, dodatkowo rekordowo krótkim i rekordowo łagodnie jak na mnie przeżytym.
Z uwagi na niedrożność Warszawy w okolicy 6 tygodnia pozostawiłem auto w garażu, przemieszczając się po mieście nagle odkryłem, że tramwaj nie ucieka tak często a autobusy można gonić, stara znajoma zadyszka nie chciała mnie spotkać nawet na schodach na czwarte piętro.
Przyznacie, że z taką motywacją musiało być już tylko lepiej, tak zatem bieganie zaczęło mi wchodzić w krew, pozwoliło mi niekiedy przywitać wschód słońca w okolicach piątej rano, gwiazdy wieczorem pewnie też bym zobaczył, ale Wawa nie jest dobrym miejscem do takich obserwacji.
W tygodniu ósmym, zapomniawszy spojrzeć na mojego casio ze stoperem (20 pln 6 lat temu) przebiegłem 18 minut, z zazdrością myślałem o uczestnikach maratonu warszawskiego, zapewne za rok też będę wtedy siedział w pracy, i nie kupię sobie zegarka z gpsem w dobrej cenie

.
Tydzień dziewiąty i dziesiąty upłynął pod znakiem przyśpieszeń, pod koniec biegu gdy już wiem, że dam radę i jestem rozgrzany w trzeciej części urządzam sobie przyśpieszenia po 40-60 kroków szybkiego ładnego biegu i powrót do truchtania, wydaje mi się że poprawiło to znacznie styl i szybkość tego ostatniego i dość znacznie wydłużyło dystans przebiegany.
Jednak puchnące łydki (można ubić pięścią jak schabowe a efektu nie widać)są dość frapujące, przynajmniej żona po moim bieganiu ma co rozmasowywać.
Za te kilka tygodni dobrej zabawy wiedzę fachową i motywację dziękuję wam społeczności portalu Bieganie.pl
Następny cel godzina.