Głupie początki - ku pokrzepieniu serc!

Stawiasz pierwsze kroki? Tutaj szukaj wsparcia, pomocy i zachęty. Wstąp i podaj rękę tym, którzy dopiero nabierają pędu.
leopodius
Rozgrzewający Się
Rozgrzewający Się
Posty: 5
Rejestracja: 25 kwie 2011, 17:57
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Na początku chciałbym się przywitać. To oczywiście mój pierwszy post na forum...i od razu nowy wątek, ale co tam..
Czytuję bieganie.pl z przerwami już od roku i wszystkim forumowiczom i autorom dziękuję, bo robicie niesamowitą robotę tłumacząc, wyjaśniając, a także opisując własne historie. Nigdy nic nie pisałem, bo praktycznie wszystko można znaleźć na forum, niema jednak jednego - mojej historii. Dedykuję ją wszystkim niecierpliwym początkującym biegaczom.

Krótko o sobie.

Jako gimnazjalista byłem wysportowany i nieskromnie myślę, że gdyby ktoś się mną zainteresował może bym coś zwojował na jakichś regionalnych zawodach czy coś. No ale to nie ważne. Nie trenując w żaden sposób, no prócz jeżdżenia na rowerze z kolegami (całymi dniami) miałem naprawdę świetną formę np. 2 km robiłem w niewiele ponad 6 minut i nie męczyło mnie to jakoś strasznie. Miałem mocne płuca i zacięcie. Potem przez liceum zapuściłem się totalnie (zero ruchu), skutkiem czego przebiegnięcie nawet kilometra na sprawdzianach z wf-u było wyzwaniem (mieściłem się w środku stawki klasowej, ale jaki kosztowało mnie to wysiłek...). Po liceum przyszły studia - to co było porażką w liceum okazało się po roku studiowania dla mnie czymś niewykonalnym, przytyłem do 95 kg, zacząłem palić.

I teraz sedno. Postanowiłem wziąć się za siebie, a że pamiętałem jak biegałem kiedyś, doszedłem do wniosku, że mam bazę, tylko muszę solidnie popracować nad formą.

Zacząłem biegać. Pierwsze biegi były poniżające - 500m przerwa 5 minutowa i z powrotem. Napuchnięte nogi, zmęczenie. Z upływem czasu (jakieś 2tygodnie) wydłużyłem dystans do jakichś 4km, z jedną przerwą. Biegałem oczywiście, jak każdy wyczynowiec codziennie :taktak: Jako, że uważałem się za człowieka z żelaza nie przeszkadzały mi wołające o odpoczynek mięśnie, stawy i ścięgna. Bóle po biegu były tak silne, że nie mogłem chodzić - tylko polewanie lodowatą wodą na chwilę pomagało.
Myślałem - "mam widać aparat ruchu nie przyzwyaczajony do takich obciążeń, a niech go - ma się przyzwyczaić". Po miesiącu biegania (były też kilkudniowe przerwy spowodowane bólami kolan, stóp) dotarłem do poziomu 6.5 km biegu. Żeby wiedzieć jednak jaki to był bieg wyjaśnię: biegałem z młodszymi kuzynami, oni narzucali tempo, ja nie oponowałem bojąc się przyznać do słabości, na kilometr przed metą codziennie rozgrywał się wyścig - oni lecieli jakby nad ziemią, ja jak tytan waliłem nogami w grunt, biegłem ile fabryka dała, sprintem, tak mocno że prawie zawsze na mecie padałem z sercem walącym jak młot pneumatyczny i odruchami wymiotnymi. Po co - bo nie mogłem się pogodzić, ze te chuderlaki są ode mnie lepsze. Dla nich to był pryszcz i chociaż często z nimi wygrywałem (z czasem coraz częściej) wiedziałem, że gdyby od samego poczatku każdy biegł swoim maksymalnym tempem, nie miałbym szans i to mnie dobijało, a zarazem motywowało by walczyć z bólem i samym sobą.
Biegałem tak 1,5 miesiąca, progres był niesłychany, czułem się jak mistrz i zawodnik, nawet nogi jakby rzeczywiście się przestawiły na katorżniczą pracę. No i się stało to co musiało się stać: kontuzja - zdiagnozowana samodzielnie jako zapalenie okostnej piszczela. Teraz jakoś sobie nie wierzę, bo dolegliwości były zbyt obszerne, no ale cóż. Oczywiście to nie stało się jakoś niespodziewanie, było gorzej i gorzej, ja dalej biegałem i pewnego ranka wiedziałem, że dzisiaj już nie pobiegne. Na miesiąc czasu przestałem biegać. Potem pobiegałem jeszcze 2 tygodnie i kolano mi odmówiło posluszeństwa - finito.

Minął rok..

W międzyczasie przybyło mi 10 kg...

Rozpocząłem dietę, schudłem 10 kg...

Zacząłem biegać...

I tu SZOK. Forma lepsza niż w roku poprzednim, 60 minut nieprzerwanego biegu już na pierwszym treningu, zero bólu, zmęczenia, świetne samopoczucie podczas biegu, elastyczność dobierania prędkości...

Wniosek:

Uważam, że żaden trening, nawet wykonany w najbardziej głupi sposób, nie jest zmarnowanym czasem i zawsze jest pewnym kroczkiem do przodu na naszej drodze. Co więcej, moim zdaniem lepiej jest zacząć głupio i potem być mądrzejszym niż zaczynać biegać gładko i bezrefleksyjnie.

Teraz wiem, że to co robiłem było skrajnie głupie - np. ten niekończący się ból = płaskostopie+zła technika biegu+beznadziejne buty+brak rozgrzewki, rozciągania. Myślę jednak, że gdybym sam tego nie przerobił i zaczął np. od marszobiegów, prawdopodobnie tyle bym się o bieganiu i o sobie nie nauczył.

Dziękuję za uwagę i przepraszam, że takie to długie :ojoj:
New Balance but biegowy
ODPOWIEDZ