Po roztrenowaniu po maratonie we wrześniu, miałem trochę luźnego i nieregularnego biegania, w listopadzie tygodniowo po kolei: 30km, 48km, 22km, 6km (!), potem wlazłem na objętość 51km i 55km [taka ikonka z młotkiem w łeb powinna być]

Ostatnie wybieganie wyszło 21km w ok 2h, a miało być 18km, ale biegłem z kolegą, fajnie się biegło i gadało, forma była super. Natomiast po 3-4km zaczął piec lewy piszczel, od przodu - taki trochę klasyczny shin splits. Miewałem już coś takiego sporadycznie (raz na kilka miesięcy) i za każdym razem się rozbiegało i potem już było ok. Pieczenie przeszło w średnio mocny ból, ale tak około 10km zniknęło i do końca biegu było już bezbólowo. Po treningu rozciąganie i reszta dnia niestety praktycznie na nogach

Następnego dnia (to był już 15 grudnia) poczułem lekki ból przy chodzeniu z zewnętrznej strony piszczela, pomiędzy kostką a 1/3 wysokości od kolana. Następny trening, 3 dni później bardzo spokojny i też przy lekkim bólu. Kolejny trening, 4 dni później, podczas samego biegu niby bezbólowo, ale przy codziennym funkcjonowaniu czułem to miejsce, taki lekki ucisk, czasem pobolewanie. Nie biegam na razie (już 9 dni), a w czwartek idę do fizjo, ale ciekawy jestem waszej opinii.
Niby jest poprawa, nie boli bardziej, czasem wcale, ale już od prawie 3 tygodni ciągle czuje to miejsce. Delikatnie cwiczę, rozciągam, próbowałem voltaren i opokan. Rower nie zmienia sytuacji w żadną stronę. Teraz stało się to jakby niezależne od wysiłku, czasem siedzę i zaczynam czuć lekki tępy ból nie robiąc nic. Mogę skakać, na nacisk to miejsce też nie jest wrażliwe.
Co myślicie? Czekać jeszcze? Bać się jakiś początków złamania zmęczeniowego? Najgorsza jest przyczyna (zwiększenie dystansu + zignorowanie bólu podczas biegu), która pasuje wręcz książkowo :/