czytam o tych wszystkich dietach, poznaję dokładne procesy trawienne, fizjologiczne człowieka. Wszystko pasuje, z tłuszczy energia, cukier zaburza organizm, fruktoza po obiedzie to jest już porażka, słodyczy nie powinno być na świecie.
Ale cały czas nurtuje mnie jedna myśl...
wychowałem się na wsi. Jak to na wsi, wcina się pajdy chleba grubości kciuka, grubo posmarowane masłem/smalcem i do tego kiełbasa(wsio swojskie) - no w końcu trza mieć siłę do roboty!
Na ogrodzie krzaczory i drzewa, głównie owocowe. No to w jesienniej porze na podwieczorek bardzo zdrowe (!) 4 jabłka pocięte w kawałeczki, do tego posypane cukrem.
O co chodzi, z tego co tutaj jest pisane, jest to dawka śmiertelna dla organizmu, tyle fruktozy plus biała śmierć prowadzi do do otyłości jak nic! A w najgorszym przypadku do niewydolności trzustki lub porzygu.
I teraz pytanie. Dlaczego, mimo takiego (tzw. wiejskie zdrowe odżywianie) odżywiania się nie mam żadnej otyłości, co więcej, jestem na dolnej granicy BMI, no po prostu jestem (jak mi to kobita ostatnio powiedziała) patyk.
Co więcej, bracia są tacy sami, mimo tego samego sposobu odżywiania.
I taka mnie nachodzi myśl, albo leży to wsio w genach, albo mam problem z przyswajalnością żywności, albo dieta w teorii nie równa się diecie w praktyce. Bo w teorii ciężko byłoby mi się ruszyć z kanapy, a w praktyce, cóż. Ta ciężkość nie wynika z wagi

"It's not about how good you play. It's about how good you look on a stage"