bad mom, bad wife...happy women
Moderator: infernal
- agnesHel
- Dyskutant
- Posty: 47
- Rejestracja: 29 lip 2021, 17:10
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
” Każdy wojownik światła bał się kiedyś podjąć walkę…” [P. Coelho, Podręcznik wojownika światła]
Cześć, tu Aga. Jestem matką i żoną, pracuję na pełen etat. Bieganie do 2020 roku nie mówiło mi absolutnie nic. Kto przy zdrowych myślach wychodzi z domu w każdą pogodę by biegać tak bez celu, myślałam. Mój własny mąż, spędzał tak każdą wolną chwilę jaką udało mu się wygospodarować. Frustracja, złość, kpina, a nawet pogarda dla jego biegowych wyczynów nie były mi obce. Zero zrozumienia dla wysiłku fizycznego, a ile ja wtedy miałam wymówek. Praca, nauka, małe dzieci, za zimno, za ciepło…zacznę od poniedziałku.
Żeby nie było, jestem bardzo wytrwała, potrafię się zmotywować i jestem cholernie ambitna. Tylko, że cel, który mam osiągnąć musi uderzać w moje osobiste ego, by miało to dla mnie sens. Znacie to uczucie, kiedy maksymalnego wkurwa wymieniacie na zdanie typu "ja Ci jeszcze @#$%^ pokaże".
I nie mam tu na myśli tej negatywnej strony, tego jakże zacnego wyrażenia. U mnie ten pełen frustracji wkurw przerobił się najpierw w ciężka pracę i systematyczne treningi, które podsycałam chęcią udowodnienia Jemu, że potrafię…jeśli tylko zechcę.
Dziś bieganie jest częścią mojego życia, taką samą jak praca czy odpoczynek, nie może go zabraknąć. Mogę godzinami rozmawiać o zawodach, treningach, butach i wcale się przy tym nie nudzę. Dziś sprawia mi to ogromną frajdę.
Dużo się wydarzyło od 2020 roku. Pierwsza dycha, półmaraton. Pierwszy ultratrail i pierwszy maraton uliczny. Żeby Was nie zanudzić już na starcie będę wplątać anegdoty i wywody o początkach mojej przygody z bieganiem w kolejne wątki.
Zakładam tego bloga w strefie biegaczy, ale jeśli myślisz, że będzie tu tylko o bieganiu, treningach i czasówkach to musisz poszukać czegoś innego. Ten blog ma być moim miejscem, gdzie poprzez własne refleksje znajdę silę i motywację do dalszego biegowego rozwoju w kierunku biegów ultra. Mam też taką cichą nadzieję, wprowadzić tu trochę kobiecej strony biegania, bo "przecież ultra jest kobietą". Zapraszam.
Cześć, tu Aga. Jestem matką i żoną, pracuję na pełen etat. Bieganie do 2020 roku nie mówiło mi absolutnie nic. Kto przy zdrowych myślach wychodzi z domu w każdą pogodę by biegać tak bez celu, myślałam. Mój własny mąż, spędzał tak każdą wolną chwilę jaką udało mu się wygospodarować. Frustracja, złość, kpina, a nawet pogarda dla jego biegowych wyczynów nie były mi obce. Zero zrozumienia dla wysiłku fizycznego, a ile ja wtedy miałam wymówek. Praca, nauka, małe dzieci, za zimno, za ciepło…zacznę od poniedziałku.
Żeby nie było, jestem bardzo wytrwała, potrafię się zmotywować i jestem cholernie ambitna. Tylko, że cel, który mam osiągnąć musi uderzać w moje osobiste ego, by miało to dla mnie sens. Znacie to uczucie, kiedy maksymalnego wkurwa wymieniacie na zdanie typu "ja Ci jeszcze @#$%^ pokaże".
I nie mam tu na myśli tej negatywnej strony, tego jakże zacnego wyrażenia. U mnie ten pełen frustracji wkurw przerobił się najpierw w ciężka pracę i systematyczne treningi, które podsycałam chęcią udowodnienia Jemu, że potrafię…jeśli tylko zechcę.
Dziś bieganie jest częścią mojego życia, taką samą jak praca czy odpoczynek, nie może go zabraknąć. Mogę godzinami rozmawiać o zawodach, treningach, butach i wcale się przy tym nie nudzę. Dziś sprawia mi to ogromną frajdę.
Dużo się wydarzyło od 2020 roku. Pierwsza dycha, półmaraton. Pierwszy ultratrail i pierwszy maraton uliczny. Żeby Was nie zanudzić już na starcie będę wplątać anegdoty i wywody o początkach mojej przygody z bieganiem w kolejne wątki.
Zakładam tego bloga w strefie biegaczy, ale jeśli myślisz, że będzie tu tylko o bieganiu, treningach i czasówkach to musisz poszukać czegoś innego. Ten blog ma być moim miejscem, gdzie poprzez własne refleksje znajdę silę i motywację do dalszego biegowego rozwoju w kierunku biegów ultra. Mam też taką cichą nadzieję, wprowadzić tu trochę kobiecej strony biegania, bo "przecież ultra jest kobietą". Zapraszam.
- agnesHel
- Dyskutant
- Posty: 47
- Rejestracja: 29 lip 2021, 17:10
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Żona, kibic, a może suport? No i jeszcze sama chciałaby pobiegać!
Po całym tygodniu pracy, działań rodzinno-logistycznych nadchodzi wyczekiwany weekend. Dla większości ludzi, czas odpoczynku, spotkań rodzinnych, grilla i winka na kanapie. Jednak nie u nas, z resztą pewnie też nie u Ciebie. Mój ukochany podsunął mi w środę telefon pod nos w trakcie prania, sprzątania lub opierdalania go za coś czego nie zrobił lub zrobił i mówi „tu kliknij”. No i kliknęłam, tak naprawdę tylko po to by się odczepił i nie przeszkadzał mi w tej sekundzie.
Kolejny bieg ultra, 80 km, Musvågen Skovløb (Leśny bieg Myszołowa). Start sobota, godzina 5:00. RANO!!! 60 km od domu, dojazd, przygotowanie. Liczę, kalkuluje, przetwarzam, Jak nic trzeba wstać o 3. Pomyślicie pewnie, że skoro to on ma biec, to może przecież sam jechać. A ja smacznie sobie pośpię, zjem śniadanie z dziećmi, wyjdę z psem, poczytam itp. itd.
No nie…pojechałam z nim. Mało tego. Ugotowałam makaron, zadbałam o nawodnienie, żele. Biegał po pętlach i co jakieś 1,5 h meldował się w tym samym punkcie. Byłam tam za każdym razem, podawałam napoje, jedzenie. Pilnowałam konkurencji. A kiedy wysypał się Live Track wybiegłam mu naprzeciw. Generalnie nie pytałam, jak mu jest, czy wszystko ok, czy daje radę. Przecież było to widać gołym okiem.
Po pierwszej pętli (około 5 km) był piąty. Po trzeciej czwarty, na piątej pisze do mnie, że jest trzeci. Każda pętla miała około 11 km. Myślę sobie, fajnie by to utrzymał. Wiem, że chciałby to utrzymać. Na drugie miejsce nie miał szans, tracił 24 min. A ten czwarty gonił. Popędzam na ostatnim punkcie, zabierałam wszystko co już nie było mu potrzebne
w plecaku, buziak i biegusiem GO do mety.
Piszę do niego jaki ma czas przewagi nad czwartym, kiedy ten opuszcza ostatni punkt odżywczy, ale wiadomości już do niego nie dochodzą. Później okazuje się, że telefon ma odłączoną funkcję przekazu danych. I zero kontaktu. Kolejna lekcja, sprawdzaj, czy telefony działają tak jak powinny. Nie wiedziałam jakim tempem biegnie, nie wiedziałam czy wszystko ok. Był zmęczony i doskwierał mu ból stopy. Z szybkich, własnych obliczeń oszacowałam, że powinien wbiec na metę o 14:40. Przekroczył linię mety o 14:41. Trzeci.
Długą drogę przeszłam by zrozumieć po co to wszystko. Co mu to daje i do czego prowadzi. Mój start biegowy był sztucznie wygenerowany przez potrzebę udowodnienia Jemu/światu, że jeśli zechcę to to zrobię. 10 km bez zatrzymania, plan treningowy na 16 tygodni.
Pierwszy trening 600 m, drugi trening 600 m, a potem długo 1,74km. Za każdym razem pełne przygotowanie, ubranie, buty, włącz zegarek, GO. Po 14 tygodniach, nic nikomu nie mówiąc pykłam te 10 km.Pykłam i zostałam z kupą pytań, co ja mam teraz z tym zrobić? Do czego mam dążyć, na co mi to? Czy ja komuś coś udowodniłam? Dla kogo to wszystko? Banały. I tak sobie wtedy wymyśliłam kolejny plan. Tym razem nie by komuś coś udowodnić. Cel stał się jasny. Tylko ja stawiam granice, tylko ja mogę je przekroczyć. Tylko ode mnie zależy, gdzie i jak daleko zajdę. Nie jest łatwo połączyć wszystko i dać z siebie 100%, ale próbuję. Bo mnie to bawi. Bawią mnie role, które podrzuca mi pod nos życie. Ostatnio zwłaszcza te trzy. A tak ja je widzę:
Żona: jestem. Zawsze. Słucham, doradzam, akceptuję. Angażuję się. Pozwalam sobie na krytykę i doradzanie, podkręcam śrubę. (oby Stary się ze mną zgodził)
Kibic: jestem. Zawsze. Zachęcam. Dopinguję. Nie krytykuje. Wierze. Motywuje, daje kopa w dupę.
Suport: jestem. Zawsze. Podaje, przynoszę, oceniam sytuację, informuję, nie zadaję pytań, zaspokajam potrzeby (bycie żoną trochę to ułatwia ).
Spodobało mi się. Bycie niewidzialnym nindżą, w kulisach, dbanie o szczegóły, które mają sens tylko dla niego. Daje satysfakcję.
Kończę na dziś z poczuciem i tak sobie nucę: I am a good pirat.
Ps. Ja nie biegłam, bo się oszczędzam. Kolejny cel do zrealizowania już w lipcu.
Ps. Podziękowania dla J. teraz mogę wzbogacić posta zdjęciem.
Jeśli masz chwilę to zostaw mi komentarz, początki są trudne i fajnie by było wiedzieć czy warto pisać dalej. bo tu planu nie mam, daję sobie prawo do pełnego luzu…super uczucie.
Po całym tygodniu pracy, działań rodzinno-logistycznych nadchodzi wyczekiwany weekend. Dla większości ludzi, czas odpoczynku, spotkań rodzinnych, grilla i winka na kanapie. Jednak nie u nas, z resztą pewnie też nie u Ciebie. Mój ukochany podsunął mi w środę telefon pod nos w trakcie prania, sprzątania lub opierdalania go za coś czego nie zrobił lub zrobił i mówi „tu kliknij”. No i kliknęłam, tak naprawdę tylko po to by się odczepił i nie przeszkadzał mi w tej sekundzie.
Kolejny bieg ultra, 80 km, Musvågen Skovløb (Leśny bieg Myszołowa). Start sobota, godzina 5:00. RANO!!! 60 km od domu, dojazd, przygotowanie. Liczę, kalkuluje, przetwarzam, Jak nic trzeba wstać o 3. Pomyślicie pewnie, że skoro to on ma biec, to może przecież sam jechać. A ja smacznie sobie pośpię, zjem śniadanie z dziećmi, wyjdę z psem, poczytam itp. itd.
No nie…pojechałam z nim. Mało tego. Ugotowałam makaron, zadbałam o nawodnienie, żele. Biegał po pętlach i co jakieś 1,5 h meldował się w tym samym punkcie. Byłam tam za każdym razem, podawałam napoje, jedzenie. Pilnowałam konkurencji. A kiedy wysypał się Live Track wybiegłam mu naprzeciw. Generalnie nie pytałam, jak mu jest, czy wszystko ok, czy daje radę. Przecież było to widać gołym okiem.
Po pierwszej pętli (około 5 km) był piąty. Po trzeciej czwarty, na piątej pisze do mnie, że jest trzeci. Każda pętla miała około 11 km. Myślę sobie, fajnie by to utrzymał. Wiem, że chciałby to utrzymać. Na drugie miejsce nie miał szans, tracił 24 min. A ten czwarty gonił. Popędzam na ostatnim punkcie, zabierałam wszystko co już nie było mu potrzebne
w plecaku, buziak i biegusiem GO do mety.
Piszę do niego jaki ma czas przewagi nad czwartym, kiedy ten opuszcza ostatni punkt odżywczy, ale wiadomości już do niego nie dochodzą. Później okazuje się, że telefon ma odłączoną funkcję przekazu danych. I zero kontaktu. Kolejna lekcja, sprawdzaj, czy telefony działają tak jak powinny. Nie wiedziałam jakim tempem biegnie, nie wiedziałam czy wszystko ok. Był zmęczony i doskwierał mu ból stopy. Z szybkich, własnych obliczeń oszacowałam, że powinien wbiec na metę o 14:40. Przekroczył linię mety o 14:41. Trzeci.
Długą drogę przeszłam by zrozumieć po co to wszystko. Co mu to daje i do czego prowadzi. Mój start biegowy był sztucznie wygenerowany przez potrzebę udowodnienia Jemu/światu, że jeśli zechcę to to zrobię. 10 km bez zatrzymania, plan treningowy na 16 tygodni.
Pierwszy trening 600 m, drugi trening 600 m, a potem długo 1,74km. Za każdym razem pełne przygotowanie, ubranie, buty, włącz zegarek, GO. Po 14 tygodniach, nic nikomu nie mówiąc pykłam te 10 km.Pykłam i zostałam z kupą pytań, co ja mam teraz z tym zrobić? Do czego mam dążyć, na co mi to? Czy ja komuś coś udowodniłam? Dla kogo to wszystko? Banały. I tak sobie wtedy wymyśliłam kolejny plan. Tym razem nie by komuś coś udowodnić. Cel stał się jasny. Tylko ja stawiam granice, tylko ja mogę je przekroczyć. Tylko ode mnie zależy, gdzie i jak daleko zajdę. Nie jest łatwo połączyć wszystko i dać z siebie 100%, ale próbuję. Bo mnie to bawi. Bawią mnie role, które podrzuca mi pod nos życie. Ostatnio zwłaszcza te trzy. A tak ja je widzę:
Żona: jestem. Zawsze. Słucham, doradzam, akceptuję. Angażuję się. Pozwalam sobie na krytykę i doradzanie, podkręcam śrubę. (oby Stary się ze mną zgodził)
Kibic: jestem. Zawsze. Zachęcam. Dopinguję. Nie krytykuje. Wierze. Motywuje, daje kopa w dupę.
Suport: jestem. Zawsze. Podaje, przynoszę, oceniam sytuację, informuję, nie zadaję pytań, zaspokajam potrzeby (bycie żoną trochę to ułatwia ).
Spodobało mi się. Bycie niewidzialnym nindżą, w kulisach, dbanie o szczegóły, które mają sens tylko dla niego. Daje satysfakcję.
Kończę na dziś z poczuciem i tak sobie nucę: I am a good pirat.
Ps. Ja nie biegłam, bo się oszczędzam. Kolejny cel do zrealizowania już w lipcu.
Ps. Podziękowania dla J. teraz mogę wzbogacić posta zdjęciem.
Jeśli masz chwilę to zostaw mi komentarz, początki są trudne i fajnie by było wiedzieć czy warto pisać dalej. bo tu planu nie mam, daję sobie prawo do pełnego luzu…super uczucie.
- agnesHel
- Dyskutant
- Posty: 47
- Rejestracja: 29 lip 2021, 17:10
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Bieganie na kacu, w upale i po kontuzji…no i lubię w lesie!
10 km trailu, po lesie przy pełnym słońcu i temp 25 stopni w cieniu. Dziś mikroklimat lasu stworzył mi idealne warunki do masochistycznych doznań. Dodatkowo „świadomie” wprowadzony w stan upojenia alkoholowego organizm (kuzynki maturę świętowaliśmy) doprowadził do odwodnienia mózgu. Co znów przyczyniło się do kaca giganta. Pokontuzyjne bieganie jest obarczone sporym „dzwonem” mentalnym. Bardzo się umęczyłam. Po co ja w ogóle ruszałam się z domu? Przecież nawet nie miałam w planie dnia tego „morderczego” biegu, ale mieszkanie pod jednym dachem z moim Starym, nie jest łatwe. Motywator sadysta, znacie takich? Taki to nie odpuści, wierci, kręci i już dla świętego spokoju na mega kacu w upale poddałam się upodleniu stopnia n-tego. Jedyne co teraz dobrego z tego może przyjść to rozklockowanie nie korzystnych parametrów tego pseudo-treningu. Zobaczę do czego mnie to doprowadzi.
Jedna uwaga, to będą moje osobiste przemyślenia, inspiracje, refleksje. Nie mam żadnego wykształcenia, które daje mi prawo doradzania lub wysuwania tez, opinii itp.
1. Kac. Wpływ spożycia alkoholu na trening biegowy …potwierdzam tezy mądrali ma znaczenie. Nie musicie sprawdzać, no chyba, że tak jak ja macie taki wewnętrzny głos, który wystawia Was na niekoniecznie rozsądne próby. Czy kaca można rozbiegać? To był mój pierwszy bieg w stanie po spożyciu i na pewno nie było to zwinne, sprytne czy eleganckie. Pomyślałam, że skoro mój Motywator-mąż ciągnie mnie do lasu to ja sobie muszę jakoś ogarnąć ten stan. Elektrolity. Przecież można je sobie uzupełnić. Jedna, druga tabza. Sód i potas.
I przeciwbólowa na łeb. Biegnę. Pot się leje już po 400 m, mdłości i „gruz w dupie”. Zwolnić już bardziej się nie da, marsz mi pozostał. Tak się umęczyłam przez dobre 4 km. A potem oczyszczenie, przyszło górą. Kilka wdechów/wydechów i ogarnęłam się. Katharsis wymiotny. I nagle wielkie WOW. Puls mi nie zwariował, a ponoć powinien, jak ostrzegają lekarze. Ja biegam na wysokim pulsie (śr bpm 149ud./min). What to do? Idzmy dalej..
2. Upał. I pełne słońce. Równa się pot. Pot, wydalanie. Odwodnienie. I w sumie na tym etapie miałam już przerąbane. W połączeniu z kacem, nie miałam żadnych szans. Płynęłam na fali potu. A tego leśne insekty atakowały z zaskoczenia. Fuj. Bieganie w upale, ma tylko jedną zaletę, że nie pada Ci deszcz na łeb . No nic adaptacja do upału, jaki może pojawić się na DFBG jest konieczna, . Ogarnęłam faktor pozytywnej samojebki do perfekcji.
3.Kontuzja. Mikrourazy, lubię tak sobie o tym myśleć. Kolano. Po maratonie wypięło się na mnie. Zbuntowało, nie chciało współpracować. Tu cała reszta gotowa. Głowa, plecy, ręce, lewa noga aż się rwą, a to w dupie. No i masz, jak to w życiu, jeden brakujący puzzel może zjebać całą trzytysięczną układankę.
Przerwa, czekam, nic się nie dzieje. Joga. Biodra otwieranie, rozciąganie. Trening siłowy i rower, ratują mi życie. I pewnie mojej rodziny także, bo z lekka jestem podminowana. No i biegnę na tym kacu w tym upale
i taka myśl mnie dopada. Kiedy mnie kolano zaboli? Mentalnie umęczyłam się…a to mnie znów wyrolowało. Bo tu ponownie cała reszta gotowa, na przyjęcie bólu. Głowa, plecy, lewa noga. A tu nic.. .cudowne ozdrowienie
Kaca rozbiegałam, nie był to może trening idealny, ba daleki od takiego, ale mi się podobało. Najbardziej PO. Na upał nie mam wpływu, ciągle marudzę na pogodę. Ale jak to mówią, warunki są dla każdego takie same. Postanowienie mam, dość marudzenia na aurę! Co do bólu, to te wszystkie wygibasy na macie, odpoczynek i zmiana dyscypliny sportowej, nie są picem na wodę. Oczywiście znów sprawdzałam to na własnej skórze. Wniosek=> nigdy więcej %%%...
” Gruz w dupie” zasłyszany u jednego takiego cichego Kota
pozdrawiam a.
10 km trailu, po lesie przy pełnym słońcu i temp 25 stopni w cieniu. Dziś mikroklimat lasu stworzył mi idealne warunki do masochistycznych doznań. Dodatkowo „świadomie” wprowadzony w stan upojenia alkoholowego organizm (kuzynki maturę świętowaliśmy) doprowadził do odwodnienia mózgu. Co znów przyczyniło się do kaca giganta. Pokontuzyjne bieganie jest obarczone sporym „dzwonem” mentalnym. Bardzo się umęczyłam. Po co ja w ogóle ruszałam się z domu? Przecież nawet nie miałam w planie dnia tego „morderczego” biegu, ale mieszkanie pod jednym dachem z moim Starym, nie jest łatwe. Motywator sadysta, znacie takich? Taki to nie odpuści, wierci, kręci i już dla świętego spokoju na mega kacu w upale poddałam się upodleniu stopnia n-tego. Jedyne co teraz dobrego z tego może przyjść to rozklockowanie nie korzystnych parametrów tego pseudo-treningu. Zobaczę do czego mnie to doprowadzi.
Jedna uwaga, to będą moje osobiste przemyślenia, inspiracje, refleksje. Nie mam żadnego wykształcenia, które daje mi prawo doradzania lub wysuwania tez, opinii itp.
1. Kac. Wpływ spożycia alkoholu na trening biegowy …potwierdzam tezy mądrali ma znaczenie. Nie musicie sprawdzać, no chyba, że tak jak ja macie taki wewnętrzny głos, który wystawia Was na niekoniecznie rozsądne próby. Czy kaca można rozbiegać? To był mój pierwszy bieg w stanie po spożyciu i na pewno nie było to zwinne, sprytne czy eleganckie. Pomyślałam, że skoro mój Motywator-mąż ciągnie mnie do lasu to ja sobie muszę jakoś ogarnąć ten stan. Elektrolity. Przecież można je sobie uzupełnić. Jedna, druga tabza. Sód i potas.
I przeciwbólowa na łeb. Biegnę. Pot się leje już po 400 m, mdłości i „gruz w dupie”. Zwolnić już bardziej się nie da, marsz mi pozostał. Tak się umęczyłam przez dobre 4 km. A potem oczyszczenie, przyszło górą. Kilka wdechów/wydechów i ogarnęłam się. Katharsis wymiotny. I nagle wielkie WOW. Puls mi nie zwariował, a ponoć powinien, jak ostrzegają lekarze. Ja biegam na wysokim pulsie (śr bpm 149ud./min). What to do? Idzmy dalej..
2. Upał. I pełne słońce. Równa się pot. Pot, wydalanie. Odwodnienie. I w sumie na tym etapie miałam już przerąbane. W połączeniu z kacem, nie miałam żadnych szans. Płynęłam na fali potu. A tego leśne insekty atakowały z zaskoczenia. Fuj. Bieganie w upale, ma tylko jedną zaletę, że nie pada Ci deszcz na łeb . No nic adaptacja do upału, jaki może pojawić się na DFBG jest konieczna, . Ogarnęłam faktor pozytywnej samojebki do perfekcji.
3.Kontuzja. Mikrourazy, lubię tak sobie o tym myśleć. Kolano. Po maratonie wypięło się na mnie. Zbuntowało, nie chciało współpracować. Tu cała reszta gotowa. Głowa, plecy, ręce, lewa noga aż się rwą, a to w dupie. No i masz, jak to w życiu, jeden brakujący puzzel może zjebać całą trzytysięczną układankę.
Przerwa, czekam, nic się nie dzieje. Joga. Biodra otwieranie, rozciąganie. Trening siłowy i rower, ratują mi życie. I pewnie mojej rodziny także, bo z lekka jestem podminowana. No i biegnę na tym kacu w tym upale
i taka myśl mnie dopada. Kiedy mnie kolano zaboli? Mentalnie umęczyłam się…a to mnie znów wyrolowało. Bo tu ponownie cała reszta gotowa, na przyjęcie bólu. Głowa, plecy, lewa noga. A tu nic.. .cudowne ozdrowienie
Kaca rozbiegałam, nie był to może trening idealny, ba daleki od takiego, ale mi się podobało. Najbardziej PO. Na upał nie mam wpływu, ciągle marudzę na pogodę. Ale jak to mówią, warunki są dla każdego takie same. Postanowienie mam, dość marudzenia na aurę! Co do bólu, to te wszystkie wygibasy na macie, odpoczynek i zmiana dyscypliny sportowej, nie są picem na wodę. Oczywiście znów sprawdzałam to na własnej skórze. Wniosek=> nigdy więcej %%%...
” Gruz w dupie” zasłyszany u jednego takiego cichego Kota
pozdrawiam a.
- agnesHel
- Dyskutant
- Posty: 47
- Rejestracja: 29 lip 2021, 17:10
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
PABLOPE + KEIW dbfg2022, na trasie 240 km.
mały update dla tych co znają i czytają.
Właśnie minęli swój 103 km i są w drodze na Jamrozowa (już ja minęli w trakcie pisania posta sypnął się Internet). Trzymają się razem. Humory im dopisują. Taktyką jest układanie planu krótkoterminowego na kolejne punkty plus wymyślanie jak bardziej wykorzystać swój suport. W Kudowie zamówili sobie pizzę oraz zupę pomidorową, a w Pasterce planują prysznic... oby nie razem
Wysłane z mojego Redmi Note 9 Pro .
mały update dla tych co znają i czytają.
Właśnie minęli swój 103 km i są w drodze na Jamrozowa (już ja minęli w trakcie pisania posta sypnął się Internet). Trzymają się razem. Humory im dopisują. Taktyką jest układanie planu krótkoterminowego na kolejne punkty plus wymyślanie jak bardziej wykorzystać swój suport. W Kudowie zamówili sobie pizzę oraz zupę pomidorową, a w Pasterce planują prysznic... oby nie razem
Wysłane z mojego Redmi Note 9 Pro .
- agnesHel
- Dyskutant
- Posty: 47
- Rejestracja: 29 lip 2021, 17:10
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
68 kilometrów na totalnym haju…dfbg 2022 – wolę dochodzić niż podchodzić, ale od czasu do czasu mam jednak odwrotnie
Kurz opadł. Emocje ani trochę. Głowa pełna przemyśleń, refleksji i wniosków.
Po zeszłorocznym Złotym Półmaratonie, miałam mega niedosyt, choć forma nie pozwalała wtedy na nic więcej. Wtedy już od pierwszego kilometra wiedziałam, że wrócę do Lądka by pobiec dalej i dłużej.
By sprawdzić, czy uda się zbadać, gdzie leży moja granica. Nie koniecznie ta fizyczna, ale mentalna. Granica, gdzie znika banan z ryja, a bieganie przestaje mnie cieszyć…
Nie dotarłam tam i tym razem. Nie było mi dane, było mi zbyt dobrze w tym biegu. Miałam najpiękniejszych kibiców, których wsparcie dodawało sił przez cały bieg. Czułam się przygotowana i wiedziałam, jak ten bieg ma wyglądać. Oczywiście wszystkiego nie przewidzisz. Przyznaje jednak, że mnie nie zaskoczył, a 12 h 02 m minęły jak z bicza strzelił. Nie biegłam na czas, chciałam zmieścić się w limicie. Chciałam mieć śr. prędkość 10:30m/km do pełnej satysfakcji. Plan wykonałam. Choć lekko nie było…
Dwa dni przed startem mój własny Stary wybrał się na B7S 240 km. O tegorocznym b7s napisano już wiele. Tego roczna burza wyeliminowała sporą grupę Śmiałków. Pawłowi szło super, byłam nawet zdziwiona jak dobrze wyglądał w Długopolu, a później w Zieleńcu (biegł razem z Jarkiem, odsyłam do jego postu link poniżej). W Długopolu oddał mi swoje mokre buty, których zapomniałam zabrać (po wysuszeniu) do Zieleńca. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że miałam na głowie NASZE WSPÓLNE dzieci plus psa. W Zieleńcu chłopaki oznajmiają, że chcą się zatrzymać w Kudowie. OMG. Kto biega na dfbg ten wie co Kudowa potrafi zrobić z biegaczem na dystansie 240 km. Proszę by to przemyśleli, mieli się zatrzymać dopiero na Pasterce na dłużej. I tak oto w Kudowie podjęli męską decyzję, DNF. Tak rola mojego suportu się skończyła, a ja przynajmniej mogłam się wyspać i nie gapić w tracka, którego organizator wcisnął biegaczom b7s w plecaki. A który działał niestabilnie.
I tak oto się stało, stanęłam na stracie Ultar Trail 68 km. Podejście pod Trojak nie sprawiało mi problemów. Na pierwszy punkt odżywczy dotarłam o 7:28. Zapasu godzina do limitu. Szybko napełniłam softflaski, w jednej woda w drugiej miałam izo, którego niestety mój żołądek tego dnia nie przyjmował. Przede mną podejścia po stok narciarski i Czernicę (1083 m n.p.m.)
Sporo osób mówiło, jak zaliczysz Czernicę to będzie już z górki. później zweryfikowałam te stwierdzenie. Każde podejście, każdy szczyt rządzi się swoimi prawami, uczy pokory. I daje cholernie w kość. Z Czernicy długi zbieg do punktu w Starym Gierałtowie, dotarłam tam po 4h12m od startu. Tam czekała na mnie cała moja banda. A naprzeciw wybiegła po mnie mój 10-letni syn i Jarek.
Dodam, że nasz syn pobiegł ze Starym Trojaka 10 km w niedzielę z czasem 1h 38m 05 s. Pawła nosiło po DNF’ie. Ja oczywiście zabraniałam, ale nieskutecznie . Zapłacił za 240 km, to mógł się tam wyszaleć No cóż…
W Gierałtowie porzuciłam kijki. Nie podchodzi mi bieganie z kijami, trenowałam z nimi trochę. Technikę uważam mam dobrą, na Czernicy prawie je wycałowałam z wdzięczności za pomoc przy podejściu. Świetnie pracowały, ale wiedziałam, że na reszcie dystansu spokojnie poradzę sobie bez nich. I nie pomyliłam się, zrzucenie dodatkowego balastu bardzo mi pomogło. ZDJĘCIE. Tutaj także zjadłam kanapkę zabraną z domu, chleb zwykły z szynką, mój najlepszy dopalacz. Rozluźniła mi żołądek. I jak to mówi Stary buzi, dupci i poczmychałam dalej.
Na Przełęcz Lądecką dłużyła mi się droga, wzdłuż granicy Czesko/polskiej, mniejszymi i większymi podejściami. Były i takie gdzie musiałam przeprowadzać wewnętrzny dialog z zastałymi okolicznościami. Taktyka siadasz na graniczniaku, zamykasz oczy, liczysz do 10 i wstajesz. U mnie działa. Tuż przed tym punktem minęli mnie pierwsi uczestnicy Złotego Półmaratonu, po uzupełnieniu płynów i zjedzeniu trzech garści orzeszków solnych, batonika i arbuza ruszyłam dalej. Izo wymieniłam na odgazowaną colę. Kolejny strzał w 10. Podejście pod Borówkową Górę znałam z zeszłego roku, jest szerokie i strome. Tutaj udało mi się pyknąć selfie z utrasową gwiazdą Rafałem Bielawą. Hehe…
Dalej biegło/podchodziło mi się dobrze, czułam spokój i cieszyłam się na spotkanie rodzinki w Złotym Stoku. Pozytywne myśli abstrahowały mnie od trudów stromych, krótkich podejść. Zbieg do Złotego Stoku trochę mi się zaczął dłużyć, gdyż mój track „wpadał” w punkty odżywcze około 2 km powyżej tego podanego przez organizatora. W złotym Stoku byłam krótko (wpadłam tam o 14:20), spieszyłam się do Orłowca, limit to godz. 16:30. Szybki marsz, dużo gadania ze spotkanym towarzyszem i podejście pod Jawornik minęło „szybko i bezboleśnie” haha. Na zbiegu do Orłowca przyszła ulewa, kurtki nie miałam ze sobą. Zmokłam porządnie, ale miałam w głowie tylko jedną myśl dopaść Orłowiec przed limitem. Na śliskich, obłoconych zbiegach byłam jak John Travolta. Tańczyłam. Do Orłowca wpadłam o 16:19.
Czekali na mnie Jarek, Ania, Andrzej i Sławek, reszta się spóźniła. Marzyła mi się tam ciepła kawa z mlekiem, ale zadowoliłam się herbatą, którą Jarek wlał mi też do softflaski…alleluja! Tutaj też Jarek zaoferował się towarzyszyć mi do Lądka. Ten to ma gadane haha, nawet nie wiem, kiedy podejście mieliśmu za sobą, gdy on nagle powiedział „teraz pogadaj ze swoją głową, zbierz się do kupy i zapierdalamy do Lądka”. Wykonać! Tuż po pierwszych krokach na zbiegu do Lutyni wybiegł mi naprzeciw mój prywatny, osobisty i niepowtarzalny Stary…tych dwóch mających za sobą wspólnych paręnaście godzin (razem próbowali zdobyć b7s i razem zaliczyli DNf w Kudowie) świetnie się bawili tym zbiegiem, dopingując wszystkich napotkanych i momentami doprowadzając mnie do szału.
Po minięciu tablicy Lądek Zdrój było mi już wszystko jedno. Biegłam ile sił. Do mety. Zrobiłam to!
O godzinie 18:02 ktoś zawiesił mi medal na szyi i lunęło deszczem. Cudowne uczucie. Siłę czerpałam od tych, którzy tam na mnie czekali, moje dzieciaki, rodzina i przyjaciele.W tym tkwi moja moc. Dlatego uwielbiam DFBG, łączy wszystko i wszystkich…amen.
Mam już plany na kolejny rok, ciche marzenie, które parafrazując nie spełni się, jeśli nie wypowiem go na głos…haha Jak już do tego dojrzę to Stary mnie zaciuka na kotleta.
Sprzęt: buty Hoka one one speedgoat 4 + stuptuty uniwersalne z Decalthlon, plecak Salomon aktiv 4 skin, kijki Viking.
Kurz opadł. Emocje ani trochę. Głowa pełna przemyśleń, refleksji i wniosków.
Po zeszłorocznym Złotym Półmaratonie, miałam mega niedosyt, choć forma nie pozwalała wtedy na nic więcej. Wtedy już od pierwszego kilometra wiedziałam, że wrócę do Lądka by pobiec dalej i dłużej.
By sprawdzić, czy uda się zbadać, gdzie leży moja granica. Nie koniecznie ta fizyczna, ale mentalna. Granica, gdzie znika banan z ryja, a bieganie przestaje mnie cieszyć…
Nie dotarłam tam i tym razem. Nie było mi dane, było mi zbyt dobrze w tym biegu. Miałam najpiękniejszych kibiców, których wsparcie dodawało sił przez cały bieg. Czułam się przygotowana i wiedziałam, jak ten bieg ma wyglądać. Oczywiście wszystkiego nie przewidzisz. Przyznaje jednak, że mnie nie zaskoczył, a 12 h 02 m minęły jak z bicza strzelił. Nie biegłam na czas, chciałam zmieścić się w limicie. Chciałam mieć śr. prędkość 10:30m/km do pełnej satysfakcji. Plan wykonałam. Choć lekko nie było…
Dwa dni przed startem mój własny Stary wybrał się na B7S 240 km. O tegorocznym b7s napisano już wiele. Tego roczna burza wyeliminowała sporą grupę Śmiałków. Pawłowi szło super, byłam nawet zdziwiona jak dobrze wyglądał w Długopolu, a później w Zieleńcu (biegł razem z Jarkiem, odsyłam do jego postu link poniżej). W Długopolu oddał mi swoje mokre buty, których zapomniałam zabrać (po wysuszeniu) do Zieleńca. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że miałam na głowie NASZE WSPÓLNE dzieci plus psa. W Zieleńcu chłopaki oznajmiają, że chcą się zatrzymać w Kudowie. OMG. Kto biega na dfbg ten wie co Kudowa potrafi zrobić z biegaczem na dystansie 240 km. Proszę by to przemyśleli, mieli się zatrzymać dopiero na Pasterce na dłużej. I tak oto w Kudowie podjęli męską decyzję, DNF. Tak rola mojego suportu się skończyła, a ja przynajmniej mogłam się wyspać i nie gapić w tracka, którego organizator wcisnął biegaczom b7s w plecaki. A który działał niestabilnie.
I tak oto się stało, stanęłam na stracie Ultar Trail 68 km. Podejście pod Trojak nie sprawiało mi problemów. Na pierwszy punkt odżywczy dotarłam o 7:28. Zapasu godzina do limitu. Szybko napełniłam softflaski, w jednej woda w drugiej miałam izo, którego niestety mój żołądek tego dnia nie przyjmował. Przede mną podejścia po stok narciarski i Czernicę (1083 m n.p.m.)
Sporo osób mówiło, jak zaliczysz Czernicę to będzie już z górki. później zweryfikowałam te stwierdzenie. Każde podejście, każdy szczyt rządzi się swoimi prawami, uczy pokory. I daje cholernie w kość. Z Czernicy długi zbieg do punktu w Starym Gierałtowie, dotarłam tam po 4h12m od startu. Tam czekała na mnie cała moja banda. A naprzeciw wybiegła po mnie mój 10-letni syn i Jarek.
Dodam, że nasz syn pobiegł ze Starym Trojaka 10 km w niedzielę z czasem 1h 38m 05 s. Pawła nosiło po DNF’ie. Ja oczywiście zabraniałam, ale nieskutecznie . Zapłacił za 240 km, to mógł się tam wyszaleć No cóż…
W Gierałtowie porzuciłam kijki. Nie podchodzi mi bieganie z kijami, trenowałam z nimi trochę. Technikę uważam mam dobrą, na Czernicy prawie je wycałowałam z wdzięczności za pomoc przy podejściu. Świetnie pracowały, ale wiedziałam, że na reszcie dystansu spokojnie poradzę sobie bez nich. I nie pomyliłam się, zrzucenie dodatkowego balastu bardzo mi pomogło. ZDJĘCIE. Tutaj także zjadłam kanapkę zabraną z domu, chleb zwykły z szynką, mój najlepszy dopalacz. Rozluźniła mi żołądek. I jak to mówi Stary buzi, dupci i poczmychałam dalej.
Na Przełęcz Lądecką dłużyła mi się droga, wzdłuż granicy Czesko/polskiej, mniejszymi i większymi podejściami. Były i takie gdzie musiałam przeprowadzać wewnętrzny dialog z zastałymi okolicznościami. Taktyka siadasz na graniczniaku, zamykasz oczy, liczysz do 10 i wstajesz. U mnie działa. Tuż przed tym punktem minęli mnie pierwsi uczestnicy Złotego Półmaratonu, po uzupełnieniu płynów i zjedzeniu trzech garści orzeszków solnych, batonika i arbuza ruszyłam dalej. Izo wymieniłam na odgazowaną colę. Kolejny strzał w 10. Podejście pod Borówkową Górę znałam z zeszłego roku, jest szerokie i strome. Tutaj udało mi się pyknąć selfie z utrasową gwiazdą Rafałem Bielawą. Hehe…
Dalej biegło/podchodziło mi się dobrze, czułam spokój i cieszyłam się na spotkanie rodzinki w Złotym Stoku. Pozytywne myśli abstrahowały mnie od trudów stromych, krótkich podejść. Zbieg do Złotego Stoku trochę mi się zaczął dłużyć, gdyż mój track „wpadał” w punkty odżywcze około 2 km powyżej tego podanego przez organizatora. W złotym Stoku byłam krótko (wpadłam tam o 14:20), spieszyłam się do Orłowca, limit to godz. 16:30. Szybki marsz, dużo gadania ze spotkanym towarzyszem i podejście pod Jawornik minęło „szybko i bezboleśnie” haha. Na zbiegu do Orłowca przyszła ulewa, kurtki nie miałam ze sobą. Zmokłam porządnie, ale miałam w głowie tylko jedną myśl dopaść Orłowiec przed limitem. Na śliskich, obłoconych zbiegach byłam jak John Travolta. Tańczyłam. Do Orłowca wpadłam o 16:19.
Czekali na mnie Jarek, Ania, Andrzej i Sławek, reszta się spóźniła. Marzyła mi się tam ciepła kawa z mlekiem, ale zadowoliłam się herbatą, którą Jarek wlał mi też do softflaski…alleluja! Tutaj też Jarek zaoferował się towarzyszyć mi do Lądka. Ten to ma gadane haha, nawet nie wiem, kiedy podejście mieliśmu za sobą, gdy on nagle powiedział „teraz pogadaj ze swoją głową, zbierz się do kupy i zapierdalamy do Lądka”. Wykonać! Tuż po pierwszych krokach na zbiegu do Lutyni wybiegł mi naprzeciw mój prywatny, osobisty i niepowtarzalny Stary…tych dwóch mających za sobą wspólnych paręnaście godzin (razem próbowali zdobyć b7s i razem zaliczyli DNf w Kudowie) świetnie się bawili tym zbiegiem, dopingując wszystkich napotkanych i momentami doprowadzając mnie do szału.
Po minięciu tablicy Lądek Zdrój było mi już wszystko jedno. Biegłam ile sił. Do mety. Zrobiłam to!
O godzinie 18:02 ktoś zawiesił mi medal na szyi i lunęło deszczem. Cudowne uczucie. Siłę czerpałam od tych, którzy tam na mnie czekali, moje dzieciaki, rodzina i przyjaciele.W tym tkwi moja moc. Dlatego uwielbiam DFBG, łączy wszystko i wszystkich…amen.
Mam już plany na kolejny rok, ciche marzenie, które parafrazując nie spełni się, jeśli nie wypowiem go na głos…haha Jak już do tego dojrzę to Stary mnie zaciuka na kotleta.
Sprzęt: buty Hoka one one speedgoat 4 + stuptuty uniwersalne z Decalthlon, plecak Salomon aktiv 4 skin, kijki Viking.
- agnesHel
- Dyskutant
- Posty: 47
- Rejestracja: 29 lip 2021, 17:10
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
„Czasami potrzeba odrobiny szaleństwa by postawić kolejny krok”
[P. Coaelho, Podręcznik Wojownika Światła]
Odkładając odkurzacz na miejsce Stary krzyknął, zrobione to teraz idziemy pobiegać! Padłam na cyce. Ścisnęło mi żołądek, a mózg zaczął bombardować wymówkami. To był ten moment, gdzie moje synapsy nerwowe zadziałały szybko, a mentalny i fizyczny stan „doszły” do wniosku NO FUCKING WAY. Ponoć w takich momentach trzeba wyłączyć myślenie. Ubierz się i wyjdź. Biegnij. No łatwo powiedzieć…
Dwa dni temu korzystając z okazji, że w domu aktualnie przebywała tylko jedna i to ta starsza część potomstwa, wymyśliłam, że pojedziemy pobiegać w nowym miejscu. Korzystając z appki AllTrail znalazłam to fajne miejsce . Trasa okazała się dość ciekawa, niestety 2 km z 12 trzeba było pokonać po asfalcie, na otwartej przestrzeni w pełnym słońcu, MORDER. Za to początek trasy malowniczy jak jungle. Pokrzywiny, krzaczyny i kapeloniny. Ale Stary miał ubaw.
Bieg uważam za udany, choć spontan i brak analizy trasy nie dały imponujących efektów.Do tego nogi ciężkie miałam, ciało jakies zmęczone. Do dupy fizycznie, widoki w dechę, więc balans był. Psycha wygrała tego dnia.
Wczoraj Stary znow mnie wyciągnął na Piąteczkę, z psem do lasu. Już wychodząc z góry dobiegł nas głos, Czekajcie idę z Wami (Pociecha starsza, lat 15, trenuje koszykówkę od 6 lat, bieganiem się brzydzi). Mało na zawał nie zeszliśmy. Nasza największa sceptyczka i krytyk rodzinny, zaszczyciła nas przebieżką do lasu. Towarzyszyła nam przez 1.5 h, potem obiegliśmy las i na 5-tym km dotarliśmy pod dom. Było mi ok. Trochę niedosyt, ale chyba dobrze się stało.
Dziś zamieniłam Hoki na szosówki, i to była najlepsza decyzja.Nie dałam się Starem wyciągnąć, ten pobiegł na Dzika (ja przy tej pr z respiratorem bym skończyła).Tak więc 20 km po szosie w tempie 26 km/h dało mi kopa.
Bieganie bez planu przestało mnie motywować. Na jesieni mam ustawione zawody, dystans krótki 13,3 km. Ale teren ciekawy. Przydałoby się może pod te zawody potrenować i poprawić czas z zeszłego roku?
Nie lubię biegać szybko, ale pewnie tylko dlatego, że nie jestem w tym dobra.
Satry ciśnie z wykonaniem testu progu anaerobowego. Chyba się poddam. To będzie to moje szaleństwo w stronę kolejnego kroku naprzód. A co mi tam..
[P. Coaelho, Podręcznik Wojownika Światła]
Odkładając odkurzacz na miejsce Stary krzyknął, zrobione to teraz idziemy pobiegać! Padłam na cyce. Ścisnęło mi żołądek, a mózg zaczął bombardować wymówkami. To był ten moment, gdzie moje synapsy nerwowe zadziałały szybko, a mentalny i fizyczny stan „doszły” do wniosku NO FUCKING WAY. Ponoć w takich momentach trzeba wyłączyć myślenie. Ubierz się i wyjdź. Biegnij. No łatwo powiedzieć…
Dwa dni temu korzystając z okazji, że w domu aktualnie przebywała tylko jedna i to ta starsza część potomstwa, wymyśliłam, że pojedziemy pobiegać w nowym miejscu. Korzystając z appki AllTrail znalazłam to fajne miejsce . Trasa okazała się dość ciekawa, niestety 2 km z 12 trzeba było pokonać po asfalcie, na otwartej przestrzeni w pełnym słońcu, MORDER. Za to początek trasy malowniczy jak jungle. Pokrzywiny, krzaczyny i kapeloniny. Ale Stary miał ubaw.
Bieg uważam za udany, choć spontan i brak analizy trasy nie dały imponujących efektów.Do tego nogi ciężkie miałam, ciało jakies zmęczone. Do dupy fizycznie, widoki w dechę, więc balans był. Psycha wygrała tego dnia.
Wczoraj Stary znow mnie wyciągnął na Piąteczkę, z psem do lasu. Już wychodząc z góry dobiegł nas głos, Czekajcie idę z Wami (Pociecha starsza, lat 15, trenuje koszykówkę od 6 lat, bieganiem się brzydzi). Mało na zawał nie zeszliśmy. Nasza największa sceptyczka i krytyk rodzinny, zaszczyciła nas przebieżką do lasu. Towarzyszyła nam przez 1.5 h, potem obiegliśmy las i na 5-tym km dotarliśmy pod dom. Było mi ok. Trochę niedosyt, ale chyba dobrze się stało.
Dziś zamieniłam Hoki na szosówki, i to była najlepsza decyzja.Nie dałam się Starem wyciągnąć, ten pobiegł na Dzika (ja przy tej pr z respiratorem bym skończyła).Tak więc 20 km po szosie w tempie 26 km/h dało mi kopa.
Bieganie bez planu przestało mnie motywować. Na jesieni mam ustawione zawody, dystans krótki 13,3 km. Ale teren ciekawy. Przydałoby się może pod te zawody potrenować i poprawić czas z zeszłego roku?
Nie lubię biegać szybko, ale pewnie tylko dlatego, że nie jestem w tym dobra.
Satry ciśnie z wykonaniem testu progu anaerobowego. Chyba się poddam. To będzie to moje szaleństwo w stronę kolejnego kroku naprzód. A co mi tam..
- agnesHel
- Dyskutant
- Posty: 47
- Rejestracja: 29 lip 2021, 17:10
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Iść za marzeniem, i znów iśc za marzeniem i tak zawsze już do końca" [Joseph Conrad, Lord Jim]
Kiedy klepanie kilometrów przestaje mi wystarczać, i nerwowo tupię nóżką w poszukiwaniu kolejnego celu, to powinnam się martwić czy może przeczekać to cichutko w kąciku? (pytanie retoryczne)
Po lądeckiej przygodzie, opadły emocje i niby życie miało wrócić do normy, jednak w sercu zaczęło się kołatać. Wewnętrzny niepokój, co dalej? Dokąd zmierzać? Jak żyć?
I wtedy pojawił się ON, cały na biało... Półmaraton Kopenhadzki. Nigdy nie biegłam półmaratonu ulicznego, więc nie mam nawet oficjalnej życiówki hehe. Nie mam rekordu do pobicia. Nie należę do szybkich biegaczy, genowo nie odziedziczyłam żadnych bonusów by mogło mi to choć troszkę pomóc. Także zabrałam się za ciężką orkę i skorzystałam z planu Garmina. Trenuj z Jeffem. Pif paf i poszło . Mr. Galloway. Mądrzy się do mnie w filmikach. Ja pilnie i skrupulatnie wykonuje plany i tak oto już trzeci tydzień mija. Run Walk Run całkiem mi pasuje. Nigdy nie robiłam interwałów, ale zaczynam je akceptować, może je polubię?
Wczoraj Stary wyciągnął mnie na stadion. Nuda. To pierwsze co mi mózg podpowiedział. Biegasz w kółko, jak chomik w kołowrotku. Trening Serie z tempem docelowym okazuje się być dla mnie niezłą bestią. Daje mi w kość. Przyspieszenia, zwolnienie, bieg, marsz. No i mi się na tym stadionie wczoraj spodobało. Płasko, równo, nie trzeba trasy obliczać.
Jutro czeka mnie Magiczna mila, ponoć na podstawie jej można wyliczyć tempo docelowe zawodów. A potem Serie z szybkim tempem. Ciekawa jestem efektów, choć Stary zawsze mówi, że u początkujących to zawsze duży progres jest . Irytujące, ale znów ma rację. Się okaże.
Wielką fanką Gallowaya nie zostanę, ale to chyba dobra droga by oswoić się z interwałami, systematyką i dyscypliną. Trochę inny poziom dla mnie. Czas pokaże, bo ja lubię mieć cel. Dąrzyć do niego. Na razie zabieram się za takie realne, których zrealizowanie nie wymaga ode mnie wywrócenia wszystkiego do góry nogami, nadal pozostaje w strefie komfortu. Ale może już pora porzucić rolę „niewidzialnego nindży”?
Kiedy klepanie kilometrów przestaje mi wystarczać, i nerwowo tupię nóżką w poszukiwaniu kolejnego celu, to powinnam się martwić czy może przeczekać to cichutko w kąciku? (pytanie retoryczne)
Po lądeckiej przygodzie, opadły emocje i niby życie miało wrócić do normy, jednak w sercu zaczęło się kołatać. Wewnętrzny niepokój, co dalej? Dokąd zmierzać? Jak żyć?
I wtedy pojawił się ON, cały na biało... Półmaraton Kopenhadzki. Nigdy nie biegłam półmaratonu ulicznego, więc nie mam nawet oficjalnej życiówki hehe. Nie mam rekordu do pobicia. Nie należę do szybkich biegaczy, genowo nie odziedziczyłam żadnych bonusów by mogło mi to choć troszkę pomóc. Także zabrałam się za ciężką orkę i skorzystałam z planu Garmina. Trenuj z Jeffem. Pif paf i poszło . Mr. Galloway. Mądrzy się do mnie w filmikach. Ja pilnie i skrupulatnie wykonuje plany i tak oto już trzeci tydzień mija. Run Walk Run całkiem mi pasuje. Nigdy nie robiłam interwałów, ale zaczynam je akceptować, może je polubię?
Wczoraj Stary wyciągnął mnie na stadion. Nuda. To pierwsze co mi mózg podpowiedział. Biegasz w kółko, jak chomik w kołowrotku. Trening Serie z tempem docelowym okazuje się być dla mnie niezłą bestią. Daje mi w kość. Przyspieszenia, zwolnienie, bieg, marsz. No i mi się na tym stadionie wczoraj spodobało. Płasko, równo, nie trzeba trasy obliczać.
Jutro czeka mnie Magiczna mila, ponoć na podstawie jej można wyliczyć tempo docelowe zawodów. A potem Serie z szybkim tempem. Ciekawa jestem efektów, choć Stary zawsze mówi, że u początkujących to zawsze duży progres jest . Irytujące, ale znów ma rację. Się okaże.
Wielką fanką Gallowaya nie zostanę, ale to chyba dobra droga by oswoić się z interwałami, systematyką i dyscypliną. Trochę inny poziom dla mnie. Czas pokaże, bo ja lubię mieć cel. Dąrzyć do niego. Na razie zabieram się za takie realne, których zrealizowanie nie wymaga ode mnie wywrócenia wszystkiego do góry nogami, nadal pozostaje w strefie komfortu. Ale może już pora porzucić rolę „niewidzialnego nindży”?
- agnesHel
- Dyskutant
- Posty: 47
- Rejestracja: 29 lip 2021, 17:10
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Wegetacja…afirmacja.
Oto zdjęcie z mojego „ostatniego” krossa.
Kolejnego dnia wcale nie było lepiej. Po pracy, leżąc i marudząc na kanapie, kompletnie nie rozumiejąc skąd ten ból, moja najstarsza latorośl mówi „mama, przecież Ty ze schodów spadłaś, nieźle przy tym „kurwując”.
WTF…zapomniałam! Zapomniałam, że lecąc w dół, w jakiś magiczny sposób poharatałam sobie rozcięgno podeszwowe, które dziś nie daje już we znaki (24 dni bez biegania ) plus wiązadło piętowo-strzałkowe, które niestety goi się z prędkością spadku inflacji. Obecnie pod opieką fizjo, ćwiczenia stabilizacyjne. Powolna rehabilitacja. Powtarzające się ćwiczenia. Cierpliwość nie jest moją najsilniejszą stroną. Stan wegetatywny…jestem matką, żoną, pracuję, funkcjonuję, ale bez biegania czuję się nie pełna, nie sobą. Co za matrix...jak do tego doszło?
Nadrabiam rowerem, staram się tą możliwość afirmować, ale nie mam aż tyle czasu na trening by wprowadzić się w ten stan fizycznego zmęczenia, które daje mi bieganie. Pozostaje mi przeczekać i wierzyć, że systematyczne ćwiczenia i rozsądek pozwolą mi już za chwilę cieszyć się wolnością, którą daje mi bieganie...
No to już, pomarudzone ...teraz do roboty.
- Nie o bieganiu, nie o zawodach…tylko wyżal i marud nad swoim losem,
Oto zdjęcie z mojego „ostatniego” krossa.
Kolejnego dnia wcale nie było lepiej. Po pracy, leżąc i marudząc na kanapie, kompletnie nie rozumiejąc skąd ten ból, moja najstarsza latorośl mówi „mama, przecież Ty ze schodów spadłaś, nieźle przy tym „kurwując”.
WTF…zapomniałam! Zapomniałam, że lecąc w dół, w jakiś magiczny sposób poharatałam sobie rozcięgno podeszwowe, które dziś nie daje już we znaki (24 dni bez biegania ) plus wiązadło piętowo-strzałkowe, które niestety goi się z prędkością spadku inflacji. Obecnie pod opieką fizjo, ćwiczenia stabilizacyjne. Powolna rehabilitacja. Powtarzające się ćwiczenia. Cierpliwość nie jest moją najsilniejszą stroną. Stan wegetatywny…jestem matką, żoną, pracuję, funkcjonuję, ale bez biegania czuję się nie pełna, nie sobą. Co za matrix...jak do tego doszło?
Nadrabiam rowerem, staram się tą możliwość afirmować, ale nie mam aż tyle czasu na trening by wprowadzić się w ten stan fizycznego zmęczenia, które daje mi bieganie. Pozostaje mi przeczekać i wierzyć, że systematyczne ćwiczenia i rozsądek pozwolą mi już za chwilę cieszyć się wolnością, którą daje mi bieganie...
No to już, pomarudzone ...teraz do roboty.
- agnesHel
- Dyskutant
- Posty: 47
- Rejestracja: 29 lip 2021, 17:10
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
”Wojownik światła jest zawsze zaangażowany w to, co robi. Jest niewolnikiem swoich marzeń, natomiast jest wolny w swoich poczynaniach „[P. Coelho, Podręcznik wojownika światła]
Nadeszła jesień, moja ulubiona pora roku. Także pod względem biegowym. To właśnie jesienią trzy lata temu zaczęłam biegać. Kiedy natura szykowała się na zimę, ja budziłam się do życia… . Teraz mam podobnie, budzę się i rozpędzam po kontuzji, której nabawiłam się spadając z domowych schodów. W październiku udało mi się nawet dwa razy wystartować w zawodach.
Pierwszy Eremitageløbet 2022. Pobiegł ze mną nasz 10-letni syn. Trasa liczy 13, 3 km, przebiegliśmy ją w czasie 1h 27 m 30s. Była to super zabawa i aż kipiałam z dumy z Młodego. Do marszu przeszliśmy tylko dwa razy. Razem z nami biegło około 11 tys. osób. Jest to bieg coroczny, organizowany już po raz 53- ci. Tam biegją pokolenia. Idealny na pierwszy wspólny bieg z dzieckiem, które ma ochotę na 13, 3 km biegu przez las w otoczeniu jeleni i saren.
Nam się podobało. Oczywiście Stary gwiazdorzył. Pobiegł sobie z lekkością na PR. I walnął trasę z czasem 52 m 13 s. Zapłacił za to niezłymi odciskami i zapaprał nowe buty krwią.
Po biegu szybo się zregenerowałam. Stopa nie dawała we znaki, jest bardzo dobrze.
Tydzień później w naszym lokalnym lesie, gdzie znam prawie każdą ścieżynkę wybrałam się na lokalny 10 – cio kilometrowy trail. Organizowany przez Trail Run Danmark, za którym stoi Anders Poul, promotor i fan ultrabiegów, zwłaszcza tych trailowych. Ten bieg zaliczyłam sama, Stary wolał iść do pracy hehehe. I oczywiście rzucając się sama na głęboką wodę nie odbyło się bez wtopy. Zamiast o 9:20, wystartowałam o 9, razem z uczestnikami biegu na 5 km. No cóż, miałam 20 min przewagi nad tymi co biegli 10 km. Był to bieg rekreacyjny, jak to Duńczycy mówią na HYGGE, czyli ma być miło i przyjemnie. Bez stresowo, jednak, kiedy się zorientowałam o swoim błędzie zapał opadł i bieg dokończyłam na siłę. Trasa świetnie ułożona, dzień przed padało, więc błoto dodało biegowi uroku. Bieg po pętli. Wznios całkowity 227 m, gdzie biorąc pod uwagę strukturę geologiczną jest to całkiem sporo.
Tak więc wracam, plany na wiosnę już mam. Zima przeznaczam na przygotowania. Już się cieszę. Trzymam kciuki za samą siebie.
Ps. Właśnie jestem w trakcie książki „Żyć jakby nie było jutra” Małgorzaty Pazdy – Pozorskiej. Niezły z niej PowerGirl. Polecam.
Nadeszła jesień, moja ulubiona pora roku. Także pod względem biegowym. To właśnie jesienią trzy lata temu zaczęłam biegać. Kiedy natura szykowała się na zimę, ja budziłam się do życia… . Teraz mam podobnie, budzę się i rozpędzam po kontuzji, której nabawiłam się spadając z domowych schodów. W październiku udało mi się nawet dwa razy wystartować w zawodach.
Pierwszy Eremitageløbet 2022. Pobiegł ze mną nasz 10-letni syn. Trasa liczy 13, 3 km, przebiegliśmy ją w czasie 1h 27 m 30s. Była to super zabawa i aż kipiałam z dumy z Młodego. Do marszu przeszliśmy tylko dwa razy. Razem z nami biegło około 11 tys. osób. Jest to bieg coroczny, organizowany już po raz 53- ci. Tam biegją pokolenia. Idealny na pierwszy wspólny bieg z dzieckiem, które ma ochotę na 13, 3 km biegu przez las w otoczeniu jeleni i saren.
Nam się podobało. Oczywiście Stary gwiazdorzył. Pobiegł sobie z lekkością na PR. I walnął trasę z czasem 52 m 13 s. Zapłacił za to niezłymi odciskami i zapaprał nowe buty krwią.
Po biegu szybo się zregenerowałam. Stopa nie dawała we znaki, jest bardzo dobrze.
Tydzień później w naszym lokalnym lesie, gdzie znam prawie każdą ścieżynkę wybrałam się na lokalny 10 – cio kilometrowy trail. Organizowany przez Trail Run Danmark, za którym stoi Anders Poul, promotor i fan ultrabiegów, zwłaszcza tych trailowych. Ten bieg zaliczyłam sama, Stary wolał iść do pracy hehehe. I oczywiście rzucając się sama na głęboką wodę nie odbyło się bez wtopy. Zamiast o 9:20, wystartowałam o 9, razem z uczestnikami biegu na 5 km. No cóż, miałam 20 min przewagi nad tymi co biegli 10 km. Był to bieg rekreacyjny, jak to Duńczycy mówią na HYGGE, czyli ma być miło i przyjemnie. Bez stresowo, jednak, kiedy się zorientowałam o swoim błędzie zapał opadł i bieg dokończyłam na siłę. Trasa świetnie ułożona, dzień przed padało, więc błoto dodało biegowi uroku. Bieg po pętli. Wznios całkowity 227 m, gdzie biorąc pod uwagę strukturę geologiczną jest to całkiem sporo.
Tak więc wracam, plany na wiosnę już mam. Zima przeznaczam na przygotowania. Już się cieszę. Trzymam kciuki za samą siebie.
Ps. Właśnie jestem w trakcie książki „Żyć jakby nie było jutra” Małgorzaty Pazdy – Pozorskiej. Niezły z niej PowerGirl. Polecam.
- agnesHel
- Dyskutant
- Posty: 47
- Rejestracja: 29 lip 2021, 17:10
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Marzenia pozostaną tylko marzeniami, dopóki ich nie zrealizujesz. Granicę moich marzeń wyznacza wyłącznie moja fantazja. I właśnie podejmuję próbę spełnienia jednego z nich. Marzenia, które pojawiło się w mojej głowie dokładnie 16 lipca 2022 roku. Kiedy wbiegłam na metę Ultra Traila w Lądku pomyślałam, że następnym razem chcę przekroczyć tu metę po ukończeniu dystansu Biegu 7 szczytów. Czy to będzie w roku 2023? Nie sądzę. Ale samo głośne wypowiedzenie i określenie jasno celu, jest dla mnie mega zabawą.
Tak więc na listę startową się zapisałam, układam swój sezon i plan treningowy pod ten bieg. Po swojemu, z rozsądkiem, bo całe szaleństwo tkwi samo w sobie. Wymaga to ode mnie dużego skupienia, spokoju i cierpliwości. Podoba mi się.
W naszym domu, każdy ma pasję. Niestety, wszyscy sportową . Ja ze Starym biegam, a pozostała dwójka trenuje aktywnie od 3 do 5 razy w tygodniu, plus mecze. Mało czasu zostaje mi na bieganie, pełen etat, pies, zawsze pełno prania, a jeszcze trzeba ugotować, posprzątać, poczytać itp. Itd. No więc jak się przygotować do B7S?
Nie wiem. Nigdy tego wcześniej nie robiłam. Jak mój plan wypali to skończę na 170 km w Ścinawce . Wahałam się między KBL a Super Trailem. Ale jak się chce pokonać Śnieżnik, wyciąg w Zieleńcu, dobiec do Kudowy Zdrój, a potem Szczeliniec i zdążyć na imprezę w Ścinawce, to trzeba wymyśleć własny plan. Czas pokaże. Przygotowania podzieliłam od imprezy do imprezy. W marcu zapisałam się na North Coast Ultra w DK, mało przewyższeń, ale dystans 50 km. Kwiecień 3 x Kopa, na początku czerwca Musvågen Skovløb 80 km.
Na co dzień trenuje po leśnych trakach i ścieżkach crossowych. Biegam z pracy do domu. Dorzucam siłownię. Korzystam z doświadczenia męża i Jarka. I jest mi o wile lżej, kiedy to marzenie jest już na głos wypowiedziane. Ci co pomyśleli szalona lub nienormalna, pogratulowali ODWAGI. Ci, którzy pomyśleli, plan nie do zrealizowania dla niej, zamilkli (subiektywne odczucia, wiem…).
Moim mottem, jest hasło mojego syna, które usłyszał pewnie w jakimś kabarecie: „Kto nie ryzykuj, ten nie pije szampana.” A ja szampana lubię. Tak więc jadę z palnem, ahoj przygodo! Będę tu sobie pisać od czasu do czasu.
Tak więc na listę startową się zapisałam, układam swój sezon i plan treningowy pod ten bieg. Po swojemu, z rozsądkiem, bo całe szaleństwo tkwi samo w sobie. Wymaga to ode mnie dużego skupienia, spokoju i cierpliwości. Podoba mi się.
W naszym domu, każdy ma pasję. Niestety, wszyscy sportową . Ja ze Starym biegam, a pozostała dwójka trenuje aktywnie od 3 do 5 razy w tygodniu, plus mecze. Mało czasu zostaje mi na bieganie, pełen etat, pies, zawsze pełno prania, a jeszcze trzeba ugotować, posprzątać, poczytać itp. Itd. No więc jak się przygotować do B7S?
Nie wiem. Nigdy tego wcześniej nie robiłam. Jak mój plan wypali to skończę na 170 km w Ścinawce . Wahałam się między KBL a Super Trailem. Ale jak się chce pokonać Śnieżnik, wyciąg w Zieleńcu, dobiec do Kudowy Zdrój, a potem Szczeliniec i zdążyć na imprezę w Ścinawce, to trzeba wymyśleć własny plan. Czas pokaże. Przygotowania podzieliłam od imprezy do imprezy. W marcu zapisałam się na North Coast Ultra w DK, mało przewyższeń, ale dystans 50 km. Kwiecień 3 x Kopa, na początku czerwca Musvågen Skovløb 80 km.
Na co dzień trenuje po leśnych trakach i ścieżkach crossowych. Biegam z pracy do domu. Dorzucam siłownię. Korzystam z doświadczenia męża i Jarka. I jest mi o wile lżej, kiedy to marzenie jest już na głos wypowiedziane. Ci co pomyśleli szalona lub nienormalna, pogratulowali ODWAGI. Ci, którzy pomyśleli, plan nie do zrealizowania dla niej, zamilkli (subiektywne odczucia, wiem…).
Moim mottem, jest hasło mojego syna, które usłyszał pewnie w jakimś kabarecie: „Kto nie ryzykuj, ten nie pije szampana.” A ja szampana lubię. Tak więc jadę z palnem, ahoj przygodo! Będę tu sobie pisać od czasu do czasu.
- agnesHel
- Dyskutant
- Posty: 47
- Rejestracja: 29 lip 2021, 17:10
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Ale ciężko jest się rozkręcić po świątecznym luzowaniu szelek. Tym bardziej, że słońca w styczniu w dk nie uraczysz. Leje deszczem, wieje wiatrem…zimno. W grudniu przebiegłam 193 km, całkiem nieźle jak na mnie.
Styczeń zaczynam od zaliczania moich „BAZ”. Po bazach do celu. Pierwszy cel w kwietniu, jak już pisałam 3xKopa, Petrovicka Setka. Na liście startowej, póki co tylko dwie kobiety…podejrzenia i obawy zagościły na dobre. Coś chyba nie tak z tym dystansem hahaha…ja już nawet wiem co. LIMIT CZASOWY 18 h, chyba mi umknęło. Będzie niezły ubaw. Odwrotu nie mam, dam z siebie, ile mam i mogę, pomarudzę, ponarzekam, wyleje parę łez i jakoś to będzie. DNF jak się przydarzy lub inne jakieś okoliczności wezmę na klatę.
Wczoraj pobiegłam 12 km traila w ramach Soul Trail Cup, cyklu 5 biegów w różnych lasach północnej Zelandii. Nie miałam tracka. Okazało się na miejscu, że biegnie się pętle x 4. Nie lubię takiego biegania. Po drugiej pętli, było mi już nudno. Już wiesz, że za przesmykiem między jeziorkami będzie powalone drzewo, tu mostek a tam mega kałuża błotno/bagnista. Szałowego czasu nie wykręciłam, zaliczam bieg do treningu mentalnego, pokonaniu niechęci do pętli. Dużo czasu spędziłam no rozkminie „a na co mi to bieganie”?
Do tego mam jeszcze nową przeszkodę somatyczną. Pulmonolog zalecił inhalator przed wysiłkiem fizycznym. Ostatecznie diagnozy jeszcze nie mam, ale wszystko wskazuje, że mam Astmę wysiłkową ble ble ble . Pożyjemy zobaczymy. Staram się dojrzeć dobrą stronę medelu, może w końcu zamiast łapać oddech będę mogła gadać ze Starym. Tylko czy on będzie równie zadowolony z tego faktu co ja?
Ktoś z Was używa inhalatora, macie jakieś przemyślenia?
pozdrawiam a.
Styczeń zaczynam od zaliczania moich „BAZ”. Po bazach do celu. Pierwszy cel w kwietniu, jak już pisałam 3xKopa, Petrovicka Setka. Na liście startowej, póki co tylko dwie kobiety…podejrzenia i obawy zagościły na dobre. Coś chyba nie tak z tym dystansem hahaha…ja już nawet wiem co. LIMIT CZASOWY 18 h, chyba mi umknęło. Będzie niezły ubaw. Odwrotu nie mam, dam z siebie, ile mam i mogę, pomarudzę, ponarzekam, wyleje parę łez i jakoś to będzie. DNF jak się przydarzy lub inne jakieś okoliczności wezmę na klatę.
Wczoraj pobiegłam 12 km traila w ramach Soul Trail Cup, cyklu 5 biegów w różnych lasach północnej Zelandii. Nie miałam tracka. Okazało się na miejscu, że biegnie się pętle x 4. Nie lubię takiego biegania. Po drugiej pętli, było mi już nudno. Już wiesz, że za przesmykiem między jeziorkami będzie powalone drzewo, tu mostek a tam mega kałuża błotno/bagnista. Szałowego czasu nie wykręciłam, zaliczam bieg do treningu mentalnego, pokonaniu niechęci do pętli. Dużo czasu spędziłam no rozkminie „a na co mi to bieganie”?
Do tego mam jeszcze nową przeszkodę somatyczną. Pulmonolog zalecił inhalator przed wysiłkiem fizycznym. Ostatecznie diagnozy jeszcze nie mam, ale wszystko wskazuje, że mam Astmę wysiłkową ble ble ble . Pożyjemy zobaczymy. Staram się dojrzeć dobrą stronę medelu, może w końcu zamiast łapać oddech będę mogła gadać ze Starym. Tylko czy on będzie równie zadowolony z tego faktu co ja?
Ktoś z Was używa inhalatora, macie jakieś przemyślenia?
pozdrawiam a.
- agnesHel
- Dyskutant
- Posty: 47
- Rejestracja: 29 lip 2021, 17:10
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
„[…] wojownik pojmuje, że doświadczenia, które powtarzają się wielokrotnie, mają jeden jedyny cel: nauczyć go tego, czego jeszcze nie potrafi.” P. Coelho, Podręcznik Wojownika Światła.
Ambiwalentne odczucia mam co do tego bloga, ale wracam. Kiedy patrzę, kiedy był ostatni wpis, a nie było ich zbyt wiele, to czuję się trochę jakbym zaczynała od początku.
Sporo się wydarzyło, osobiste i biegowe sukcesy, DNF’y, zawirowania. Spadki i skoki formy. Wątpliwości i ataki motywacji. Ot, życie. Ale przecież największą frajdą jest ta droga, ta praca i każdy mój, własny wypracowany szczegół, który na końcu daje efekty lub ich brak w starciu z „ostatecznym” dystansem. W tym sezonie był to K-B-L w ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. I właśnie z tego biegu (choć to za dużo powiedzieć BIEG) będzie poniższa relacja. Pewnie podzielę ją na dwa posty. Przed spotkaniem Starego, który mierzył się z dystansem 240 km i po, kiedy to „los” biegu połączył nas w Ścinawce. Ale od początku…
Krótko o przygotowaniach:
Miałam jako tako rozpisany plan treningowy, który konsultowałam z Jarkiem, wielkie dzięki. Podpowiadał, jak go podrasować i na co bardziej zwracać uwagę. Ostatnie dwa miesiące w roli głównej były podbiegi i jak najwięcej przewyższeń, co w płaskiej Danii nie jest łatwe. Plan był totalnie dostosowany do mojego życia rodzinnego i nie raz musiałam iść na kompromis. Przez cały rok udało mi się za to wprowadzić trening na siłowni, praktycznie dwa razy w tygodniu. Ćwiczenia z obciążeniem, robiłam partiami, jednego dnia korpus, kolejnego nogi itp. W trakcie biegowych przygotowań zaliczyłam dwa DNF’y. Raz na dystansie 50 km, to było krótko po okropnej grypie. Kolejny na 3xKopa, na moim szalonym planie przebiegnięcia 100 km w Górach Opawskich, po dwóch pętlach nie zamieściłam się w limicie, aby wyjść na trzecią z resztą dużo rzeczy tego dnia poszło nie tak. I tak oto podjęłam decyzję by zmierzyć się z KBL. Limit czasowy odegrał tu dużą rolę,
26 h powinno wystarczyć. Dziś przyznaje, że była to najlepsza możliwa decyzja. Równolegle ze mną trenował Stary, on szykował się by po raz kolejny podjąć walkę z Biegiem 7 Szczytów, czyli 240 km. KBL jest drugą częścią tego dystansu i zaczyna się dokładnie 26 h po starcie B7S. Tym razem, w przeciwieństwie do poprzedniego roku, postanowiłam nie supportować Pawła , pojechałam do niego dopiero na jego 103 km, do Zieleńca, a potem ogarnęłam go w Kudowie i pogoniłam dalej. Z Kudowy wyszedł około 18, czyli dwie godziny przed moim startem.
W Kudowie pod drzewkami przygotowałam się do biegu. Zjadłam kanapkę. Odwiedziłam kilka razy toaletę. Spotkałam Loui i jej chłopaka, którzy też biegli KBL. Razem ustawiliśmy się na starcie, raczej w tylnej części startujących. Loui już biegła KBL’a więc wiedziłą z czym to się je. Start o 20, jeszcze tylko selfie z Hanią, dla Dany i gotowa.
Postanowiłam od razu nałożyć czołówkę, by potem się nie stresować jej szukaniem, dopasowywaniem itp. Była to dobra decyzja, po drodze widziałam wielu walczących z czołówkami, a ja sobie czmychałam dalej. Muszę przyznać, że początek trasy jest bardzo przyjemny, pierwsze 15 km do punktu w Pasterce wiedzie przyjemnie pod górę, później przyjemny zbieg. Kiedy zaczęło się ściemniać rozświetliło czołówkami co dało niezapomniane wrażenia. Noc nie wydaje się taka starszna w lesie, kiedy biegniesz zawody. W trakcie nocnych treningów oswajać musiałam strasz nawet przed wiatrem, który wiał w plecy.
Do Pasterki dotarłam o 22:15 (limit 00:00). Co tam był za tłum. Wolontariusze uwijali się bardzo sprytnie, ja nie chciałam tam tracić czasu, napełniłam softflaski, zjadłam kabanosy, arbuza, wzięłam paluszki i wyruszyłam z punktu. Przybiłam piątkę z Loui I Mateuszem, których tam dogoniłam. Czułam się świetnie i chyba banan nie schodził mi z ust, normalnie Jazz mi grał w całym ciele. Tu postanowiłam sprawdzić co się dzieje w świecie, jak dzieciaki itp. Jakieś 500 m dalej czytam „Pasterka. Pokój nr 7”. Od Starego, normalnie jak zaproszenie hehe. Stary postanowił pauzować w Pasterce, 45 min snu. Kiedy ja byłam już w drodze do podejścia na Szczeliniec, on szykował się do wyjścia z Pasterki. Umówiliśmy się szybko, że ja napieram do przodu i zobaczymy co będzie. Kolejny kontakt na szczycie, bez odbioru.
Na Szczeliniec dotarłam około 23:05(limit 03:00). Podejście nie sprawiło mi żadnego kłopotu, Na górze kolejne spotkanie z Loui i Mateuszem, zadowoleni i uśmiechnięci. Polecieli dalej, a ja jeszcze zdałam raport Staremu i popędziłam na labirynt, tutaj spotkała nas biegaczy przepiękna niespodzianka. Skrzypaczka wśród zapalonych świec, wśród skał Szczelińca dawała koncert. No to powiem Wam, że to była emocjonalna torpeda. Totalne zaskoczenie i jeden z najpiękniejszych momentów biegu. Przez labirynt biegłam za tzw. „pociągiem”. Patrząc pod nogi na wąskich przesmykach czy schodach by sobie nic nie zrobić. Niezły ubaw miałam jak wybiegając z „tunelu” zgubiłam cały ten pociąg, kierując się na prawo do schodów prowadzących w dół znikło mi z oczu około 15 facetów. Chwilę trwałą moja konsternacja, bo już po chwili cała zgraja wybiegła za mną z lewej strony. Pomylili trasę i tak oto zostałam „maszynistą” prowadzącą w dół, po schodach. O godz.23:32 byłam już na dole. Tu po raz ostatni spotkałam Loui i Mateusza, oboje ukończyli bieg z czasem około 19 h.
Przede mną najdłuższy odcinek, do Ścinawki 22 km. Odcinek bardzo ciekawy, biegowy, w totalnych ciemnościach przez Błędne Skały, dużo trailowych ścieżek, tak jak lubię.
Niestety około 28/29 km wybrałam zły skręt. Pobiegłam na lewo, zamiast na prawo, zegarek nie zaalarmował zejścia z trasy i takim sposobem pobiegłam 2,5 km ekstra. Najbardziej było mi żal czasu straconego, na dyskusje z innymi i ustalanie czy na pewno itp. Takie są prawa biegu, wszystko może się wydarzyć, a w nocy chwila nie uwagi może kosztować sporą stratą. Dalsza droga przebiegła bez problemowo, spokojnie do Wambierzyc, Kościółek robi w nocy robotę, mroczną…dalej na asfaltowym podejściu przy świetle księżyca, wśród pól ciągnęła się monotonia. Tu spotkałam jedną dziewczynę, dystans KBL, marudziła, że ma kryzys. Zaczęłam ją wypytywać. Biegła MIUT w tym roku, ma jakiś fajny klub biegaczy, gdzieś pod Wrocławiem,
z którym dużo podróżują. Nawet nie wiem, kiedy i zalazłyśmy się w Ścinawce, była godzina 02:28 (limit 07:00). Tu gorąca zupa i super wolontariat, który przekopał pudła z drożdżówkami by znaleźć dla mnie TĄ z serem. Tutaj okazało się, że Paweł gonił na wariata, a i moje zgubienie się pomogło i miał do Ścinawki około 2 km, mimo, że ja już byłam najedzona i softflaski były napełnione, postanowiłam na niego zaczekać. Z tego punktu wyszliśmy już razem, było to około godziny 03:15.
Tutaj zaczął się dla mnie nowy bieg. Bieg we dwoje, bieg z Zombiakiem rządzi się innymi prawami. Moja „zabawa” na KBL’u przyjęła zupełnie inny kierunek i sprawiła, że dziś czuję ogromny respekt do biegów ultra. Wiele się nauczyłam o sobie, o sile walki, wytrwałości, jak nie dać się kryzysowi i jak śmiać się przez łzy kiedy dopadają Cię halucynacje. I jak to jest widzieć Starego na granicy między jawą a snem
to be continued.
Ambiwalentne odczucia mam co do tego bloga, ale wracam. Kiedy patrzę, kiedy był ostatni wpis, a nie było ich zbyt wiele, to czuję się trochę jakbym zaczynała od początku.
Sporo się wydarzyło, osobiste i biegowe sukcesy, DNF’y, zawirowania. Spadki i skoki formy. Wątpliwości i ataki motywacji. Ot, życie. Ale przecież największą frajdą jest ta droga, ta praca i każdy mój, własny wypracowany szczegół, który na końcu daje efekty lub ich brak w starciu z „ostatecznym” dystansem. W tym sezonie był to K-B-L w ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. I właśnie z tego biegu (choć to za dużo powiedzieć BIEG) będzie poniższa relacja. Pewnie podzielę ją na dwa posty. Przed spotkaniem Starego, który mierzył się z dystansem 240 km i po, kiedy to „los” biegu połączył nas w Ścinawce. Ale od początku…
Krótko o przygotowaniach:
Miałam jako tako rozpisany plan treningowy, który konsultowałam z Jarkiem, wielkie dzięki. Podpowiadał, jak go podrasować i na co bardziej zwracać uwagę. Ostatnie dwa miesiące w roli głównej były podbiegi i jak najwięcej przewyższeń, co w płaskiej Danii nie jest łatwe. Plan był totalnie dostosowany do mojego życia rodzinnego i nie raz musiałam iść na kompromis. Przez cały rok udało mi się za to wprowadzić trening na siłowni, praktycznie dwa razy w tygodniu. Ćwiczenia z obciążeniem, robiłam partiami, jednego dnia korpus, kolejnego nogi itp. W trakcie biegowych przygotowań zaliczyłam dwa DNF’y. Raz na dystansie 50 km, to było krótko po okropnej grypie. Kolejny na 3xKopa, na moim szalonym planie przebiegnięcia 100 km w Górach Opawskich, po dwóch pętlach nie zamieściłam się w limicie, aby wyjść na trzecią z resztą dużo rzeczy tego dnia poszło nie tak. I tak oto podjęłam decyzję by zmierzyć się z KBL. Limit czasowy odegrał tu dużą rolę,
26 h powinno wystarczyć. Dziś przyznaje, że była to najlepsza możliwa decyzja. Równolegle ze mną trenował Stary, on szykował się by po raz kolejny podjąć walkę z Biegiem 7 Szczytów, czyli 240 km. KBL jest drugą częścią tego dystansu i zaczyna się dokładnie 26 h po starcie B7S. Tym razem, w przeciwieństwie do poprzedniego roku, postanowiłam nie supportować Pawła , pojechałam do niego dopiero na jego 103 km, do Zieleńca, a potem ogarnęłam go w Kudowie i pogoniłam dalej. Z Kudowy wyszedł około 18, czyli dwie godziny przed moim startem.
W Kudowie pod drzewkami przygotowałam się do biegu. Zjadłam kanapkę. Odwiedziłam kilka razy toaletę. Spotkałam Loui i jej chłopaka, którzy też biegli KBL. Razem ustawiliśmy się na starcie, raczej w tylnej części startujących. Loui już biegła KBL’a więc wiedziłą z czym to się je. Start o 20, jeszcze tylko selfie z Hanią, dla Dany i gotowa.
Postanowiłam od razu nałożyć czołówkę, by potem się nie stresować jej szukaniem, dopasowywaniem itp. Była to dobra decyzja, po drodze widziałam wielu walczących z czołówkami, a ja sobie czmychałam dalej. Muszę przyznać, że początek trasy jest bardzo przyjemny, pierwsze 15 km do punktu w Pasterce wiedzie przyjemnie pod górę, później przyjemny zbieg. Kiedy zaczęło się ściemniać rozświetliło czołówkami co dało niezapomniane wrażenia. Noc nie wydaje się taka starszna w lesie, kiedy biegniesz zawody. W trakcie nocnych treningów oswajać musiałam strasz nawet przed wiatrem, który wiał w plecy.
Do Pasterki dotarłam o 22:15 (limit 00:00). Co tam był za tłum. Wolontariusze uwijali się bardzo sprytnie, ja nie chciałam tam tracić czasu, napełniłam softflaski, zjadłam kabanosy, arbuza, wzięłam paluszki i wyruszyłam z punktu. Przybiłam piątkę z Loui I Mateuszem, których tam dogoniłam. Czułam się świetnie i chyba banan nie schodził mi z ust, normalnie Jazz mi grał w całym ciele. Tu postanowiłam sprawdzić co się dzieje w świecie, jak dzieciaki itp. Jakieś 500 m dalej czytam „Pasterka. Pokój nr 7”. Od Starego, normalnie jak zaproszenie hehe. Stary postanowił pauzować w Pasterce, 45 min snu. Kiedy ja byłam już w drodze do podejścia na Szczeliniec, on szykował się do wyjścia z Pasterki. Umówiliśmy się szybko, że ja napieram do przodu i zobaczymy co będzie. Kolejny kontakt na szczycie, bez odbioru.
Na Szczeliniec dotarłam około 23:05(limit 03:00). Podejście nie sprawiło mi żadnego kłopotu, Na górze kolejne spotkanie z Loui i Mateuszem, zadowoleni i uśmiechnięci. Polecieli dalej, a ja jeszcze zdałam raport Staremu i popędziłam na labirynt, tutaj spotkała nas biegaczy przepiękna niespodzianka. Skrzypaczka wśród zapalonych świec, wśród skał Szczelińca dawała koncert. No to powiem Wam, że to była emocjonalna torpeda. Totalne zaskoczenie i jeden z najpiękniejszych momentów biegu. Przez labirynt biegłam za tzw. „pociągiem”. Patrząc pod nogi na wąskich przesmykach czy schodach by sobie nic nie zrobić. Niezły ubaw miałam jak wybiegając z „tunelu” zgubiłam cały ten pociąg, kierując się na prawo do schodów prowadzących w dół znikło mi z oczu około 15 facetów. Chwilę trwałą moja konsternacja, bo już po chwili cała zgraja wybiegła za mną z lewej strony. Pomylili trasę i tak oto zostałam „maszynistą” prowadzącą w dół, po schodach. O godz.23:32 byłam już na dole. Tu po raz ostatni spotkałam Loui i Mateusza, oboje ukończyli bieg z czasem około 19 h.
Przede mną najdłuższy odcinek, do Ścinawki 22 km. Odcinek bardzo ciekawy, biegowy, w totalnych ciemnościach przez Błędne Skały, dużo trailowych ścieżek, tak jak lubię.
Niestety około 28/29 km wybrałam zły skręt. Pobiegłam na lewo, zamiast na prawo, zegarek nie zaalarmował zejścia z trasy i takim sposobem pobiegłam 2,5 km ekstra. Najbardziej było mi żal czasu straconego, na dyskusje z innymi i ustalanie czy na pewno itp. Takie są prawa biegu, wszystko może się wydarzyć, a w nocy chwila nie uwagi może kosztować sporą stratą. Dalsza droga przebiegła bez problemowo, spokojnie do Wambierzyc, Kościółek robi w nocy robotę, mroczną…dalej na asfaltowym podejściu przy świetle księżyca, wśród pól ciągnęła się monotonia. Tu spotkałam jedną dziewczynę, dystans KBL, marudziła, że ma kryzys. Zaczęłam ją wypytywać. Biegła MIUT w tym roku, ma jakiś fajny klub biegaczy, gdzieś pod Wrocławiem,
z którym dużo podróżują. Nawet nie wiem, kiedy i zalazłyśmy się w Ścinawce, była godzina 02:28 (limit 07:00). Tu gorąca zupa i super wolontariat, który przekopał pudła z drożdżówkami by znaleźć dla mnie TĄ z serem. Tutaj okazało się, że Paweł gonił na wariata, a i moje zgubienie się pomogło i miał do Ścinawki około 2 km, mimo, że ja już byłam najedzona i softflaski były napełnione, postanowiłam na niego zaczekać. Z tego punktu wyszliśmy już razem, było to około godziny 03:15.
Tutaj zaczął się dla mnie nowy bieg. Bieg we dwoje, bieg z Zombiakiem rządzi się innymi prawami. Moja „zabawa” na KBL’u przyjęła zupełnie inny kierunek i sprawiła, że dziś czuję ogromny respekt do biegów ultra. Wiele się nauczyłam o sobie, o sile walki, wytrwałości, jak nie dać się kryzysowi i jak śmiać się przez łzy kiedy dopadają Cię halucynacje. I jak to jest widzieć Starego na granicy między jawą a snem
to be continued.
- agnesHel
- Dyskutant
- Posty: 47
- Rejestracja: 29 lip 2021, 17:10
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
„[…] wojownik pojmuje, że doświadczenia, które powtarzają się wielokrotnie, mają jeden jedyny cel: nauczyć go tego, czego jeszcze nie potrafi.” P. Coelho, Podręcznik Wojownika Światła.
Część druga. Będzie też trzecia, bo jakoś mi się dobrze pisze Jak przynudzam, to nie komentujcie mi o tym czasem hehe
Chciałam by Stary się udzielił, ale on postanowił zdać się na mnie. Chyba skromność i nieśmiałość przez niego przemówiły Zaznaczam więc, że nie mam autoryzacji. Myślę jednak, że uda mi się subiektywnie (bo jak inaczej) opisać jego odczucia, a przede wszystkim stan psychiczno-somatyczny. Stojąc tuż obok widziałam, jak przekracza granicę i odpływa. To jakby umysł spał odłączony od ciała, które stawia krok za krokiem i prze do przodu. Ciężko było mi się zdecydować: czy się martwić, śmiać czy trzasnąć go w pysk.
Wybiegając nocą ze Ścinawki do kolejnego punktu, motywacyjna stała się myśl, że już za chwilę będzie świtać. Z początku sporo mieliśmy do obgadania, nie widzieliśmy się przecież kilka godzin hehe. Noc była bardzo ciepła, żadne z nas nie nałożyło rękawków. Całkiem sporo płynów przyjmowaliśmy. Mi najbardziej wchodziła rozcieńczona cola i woda. Braki energii nadrabiałam żelami, ostatnio jestem fanem SIS. Nie boli mnie po nich brzuch. Jestem uzależniona od dobrej kawy, nie piję jej na biegach, ale żel dobbel esprsso to moja nagroda. W trakcie biegu, kiedy jest mi ciężej planuje, że jeśli dotrę do punktu XX to wciągnę właśnie ten żel Mi to bardzo pomaga. Co do zmęczenia, to był dopiero 40 km, nie było źle. Tylko łydki czułam, nie ból, ale stały się ociężałe, Alatacet Ice, małą flaszkę miałam cały czas w plecaku. Koiła i łagodziła dyskomfort. Popełniłam jednak błąd, pryskając sobie pod stóptutami, po biegu miałam piękne odparzenia. Przyznaję, że bieg pod osłoną nocy mnie pochłonął, wręcz byłam zaskoczona jak dobrze się czuję. Ale im dalej w las…
Odcinek od Ścinawki do Przełęczy Wilczej mógłby wydawać się nudny, 21 km, przewyższeń raptem 338 m. Podejście pod Górę Wszystkich Świętych nie najgorsze, przeszkadzały nam jednak dwie laski, które wciąż paplały, a że zaczęło świtać i świat zaczął nabierać koloru wschodzącego słońca te strzelały sobie selfi z każdej strony. Do tego były wyperfumowane okrutnie. Dobrze się bawiły, ale nas irytowały, a szczególnie Starego, który postanowił pod wieżą zalec na krótką drzemkę. Nie był to dobry pomysł, bo wieża jest przepiękna i każdy przystaje by fotę strzelić, więc spokoju tam nie mam.
Dalej odcinek mógłby ciągnąć się bez emocji. Ale mój Zombiak już od jakiegoś czasu narzekał na odciski, do tej pory nie zaglądaliśmy do nich, ale kiedy poczuł, że paznokieć mu się „odrywa” a mały palec rozpada na pół trzeba była to ogarnąć. Na miejskiej ławce na rozdrożu zaczęliśmy operację, to znaczy ja zaczęłam, on stękał hehe Wielu biegaczy zatrzymywało się z chęcią pomocy, od jednej zawodniczki dostaliśmy trochę Sudocremu do zabezpieczenia stóp. Okazało się, że pęcherze same popękały, wręcz eksplodowały na obu małych palcach. Oczyściłam, wysuszyłam i przykleiłam plaster hydrożelowy (rewelacja). Niestety nie byłam tak przygotowana jak niektórzy, którzy w swoim plecaczku nawet śrubokręt znajdą, jeśli potrzeba i za nożyczki posłużyła mi obcinaczka do paznokci hehe tu spotkaliśmy także znajomych z Piły, którzy nie omieszkali strzelić selfie.
Ruszyliśmy dalej. Pawłowi zmęczenie i brak snu dawały popalić. Milczał, szedł. Nagle się zatrzymywał, zawisał zgięty w pół na kijkach, na jakieś 20 sekund, spał! On spał na stojąco, no w pól zgięty. To już nie było żądne krwi zombi hehe, tylko mechaniczne i pozbawione życia. Do punktu było już niedaleko, więc padła decyzja, że prześpi się na trawie na Wilczej. Na Przełęczy Wilczej zameldowaliśmy się o 08:06 (limit 12:00). Zawinęłam go w folie NRC i nastawiłam budzik na 20 minut, dostał dodatkowo 5.
Kochany koleś na punkcie wyczarował kawę. Mi się spać nie chciało, siedziałam obok popijałam kawkę, jadłam bułkę z serem i cieszyłam się naturą, zabrakło tylko dobrej książki hehe Obserwowałam ludzi, spieszących się do Bardo. Zmęczonych, szczęśliwych, podążających za marzeniami. Póki co było mi fajnie. Czułam energię i gotowość do dalszej trasy. Wyruszyliśmy do Bardo, słysząc od wolontariuszy, że jeszcze tylko to jedno ostre podejście i już jesteśmy. Zapamiętajcie sobie raz na zawsze ONI WSZYSCY KŁAMIĄ!!!! To podejście nie było fajne.
Do Bardo 12 km, słońce zaczynało prażyć. Wielu z uczestników bardzo się tego upału bało. Ja nie zaprzątałam sobie tym głowy. Nie był to dla mnie powód do marudzenia, bynajmniej nie tego dnia. W drodze do Bardo robiłam w głowie listę zakupów, hehe po drodze był sklepik i marzył mi się Sprite i lody. Było szczęście. Pani w Żabce przemiła.
Do Bardo na punkt dotarliśmy o 11:25 (limit 15:00). Poszłam odebrać mój przepak i Pawła, którego on nie nadał w Lądku, a który znajomi suportujący Sławka, który zakończył w Kudowie i Jarka, który był już na swojej ostatniej prostej do Lądka zostawili dla niego w Bardo.
Docierając do Bardo, miałam 70 km w nogach, Paweł 203. Słońce stało wysoko. Do mety około 40 km. Dużo to? Gdzie ten kryzys? Gdzie ta ściana? Gdzie odciski? I gdzie pytanie: na @#$%^ mi to wszystko? Tyle pytań…które gdzieś tam miały na mnie czyhać. Zło pierdolnie Cię z Nienacka, więc „byle dotrzeć do Bardo” nie dawało mi pewności ukończenia biegu. W tamtej chwili chciałam tylko by Stary ukończył ten dystans, bo jeszcze wtedy naiwnie myślałam, że jak to ukończy to powie Nigdy Więcej…oj ja głupia. Zawsze się daje
To be continued.
Część druga. Będzie też trzecia, bo jakoś mi się dobrze pisze Jak przynudzam, to nie komentujcie mi o tym czasem hehe
Chciałam by Stary się udzielił, ale on postanowił zdać się na mnie. Chyba skromność i nieśmiałość przez niego przemówiły Zaznaczam więc, że nie mam autoryzacji. Myślę jednak, że uda mi się subiektywnie (bo jak inaczej) opisać jego odczucia, a przede wszystkim stan psychiczno-somatyczny. Stojąc tuż obok widziałam, jak przekracza granicę i odpływa. To jakby umysł spał odłączony od ciała, które stawia krok za krokiem i prze do przodu. Ciężko było mi się zdecydować: czy się martwić, śmiać czy trzasnąć go w pysk.
Wybiegając nocą ze Ścinawki do kolejnego punktu, motywacyjna stała się myśl, że już za chwilę będzie świtać. Z początku sporo mieliśmy do obgadania, nie widzieliśmy się przecież kilka godzin hehe. Noc była bardzo ciepła, żadne z nas nie nałożyło rękawków. Całkiem sporo płynów przyjmowaliśmy. Mi najbardziej wchodziła rozcieńczona cola i woda. Braki energii nadrabiałam żelami, ostatnio jestem fanem SIS. Nie boli mnie po nich brzuch. Jestem uzależniona od dobrej kawy, nie piję jej na biegach, ale żel dobbel esprsso to moja nagroda. W trakcie biegu, kiedy jest mi ciężej planuje, że jeśli dotrę do punktu XX to wciągnę właśnie ten żel Mi to bardzo pomaga. Co do zmęczenia, to był dopiero 40 km, nie było źle. Tylko łydki czułam, nie ból, ale stały się ociężałe, Alatacet Ice, małą flaszkę miałam cały czas w plecaku. Koiła i łagodziła dyskomfort. Popełniłam jednak błąd, pryskając sobie pod stóptutami, po biegu miałam piękne odparzenia. Przyznaję, że bieg pod osłoną nocy mnie pochłonął, wręcz byłam zaskoczona jak dobrze się czuję. Ale im dalej w las…
Odcinek od Ścinawki do Przełęczy Wilczej mógłby wydawać się nudny, 21 km, przewyższeń raptem 338 m. Podejście pod Górę Wszystkich Świętych nie najgorsze, przeszkadzały nam jednak dwie laski, które wciąż paplały, a że zaczęło świtać i świat zaczął nabierać koloru wschodzącego słońca te strzelały sobie selfi z każdej strony. Do tego były wyperfumowane okrutnie. Dobrze się bawiły, ale nas irytowały, a szczególnie Starego, który postanowił pod wieżą zalec na krótką drzemkę. Nie był to dobry pomysł, bo wieża jest przepiękna i każdy przystaje by fotę strzelić, więc spokoju tam nie mam.
Dalej odcinek mógłby ciągnąć się bez emocji. Ale mój Zombiak już od jakiegoś czasu narzekał na odciski, do tej pory nie zaglądaliśmy do nich, ale kiedy poczuł, że paznokieć mu się „odrywa” a mały palec rozpada na pół trzeba była to ogarnąć. Na miejskiej ławce na rozdrożu zaczęliśmy operację, to znaczy ja zaczęłam, on stękał hehe Wielu biegaczy zatrzymywało się z chęcią pomocy, od jednej zawodniczki dostaliśmy trochę Sudocremu do zabezpieczenia stóp. Okazało się, że pęcherze same popękały, wręcz eksplodowały na obu małych palcach. Oczyściłam, wysuszyłam i przykleiłam plaster hydrożelowy (rewelacja). Niestety nie byłam tak przygotowana jak niektórzy, którzy w swoim plecaczku nawet śrubokręt znajdą, jeśli potrzeba i za nożyczki posłużyła mi obcinaczka do paznokci hehe tu spotkaliśmy także znajomych z Piły, którzy nie omieszkali strzelić selfie.
Ruszyliśmy dalej. Pawłowi zmęczenie i brak snu dawały popalić. Milczał, szedł. Nagle się zatrzymywał, zawisał zgięty w pół na kijkach, na jakieś 20 sekund, spał! On spał na stojąco, no w pól zgięty. To już nie było żądne krwi zombi hehe, tylko mechaniczne i pozbawione życia. Do punktu było już niedaleko, więc padła decyzja, że prześpi się na trawie na Wilczej. Na Przełęczy Wilczej zameldowaliśmy się o 08:06 (limit 12:00). Zawinęłam go w folie NRC i nastawiłam budzik na 20 minut, dostał dodatkowo 5.
Kochany koleś na punkcie wyczarował kawę. Mi się spać nie chciało, siedziałam obok popijałam kawkę, jadłam bułkę z serem i cieszyłam się naturą, zabrakło tylko dobrej książki hehe Obserwowałam ludzi, spieszących się do Bardo. Zmęczonych, szczęśliwych, podążających za marzeniami. Póki co było mi fajnie. Czułam energię i gotowość do dalszej trasy. Wyruszyliśmy do Bardo, słysząc od wolontariuszy, że jeszcze tylko to jedno ostre podejście i już jesteśmy. Zapamiętajcie sobie raz na zawsze ONI WSZYSCY KŁAMIĄ!!!! To podejście nie było fajne.
Do Bardo 12 km, słońce zaczynało prażyć. Wielu z uczestników bardzo się tego upału bało. Ja nie zaprzątałam sobie tym głowy. Nie był to dla mnie powód do marudzenia, bynajmniej nie tego dnia. W drodze do Bardo robiłam w głowie listę zakupów, hehe po drodze był sklepik i marzył mi się Sprite i lody. Było szczęście. Pani w Żabce przemiła.
Do Bardo na punkt dotarliśmy o 11:25 (limit 15:00). Poszłam odebrać mój przepak i Pawła, którego on nie nadał w Lądku, a który znajomi suportujący Sławka, który zakończył w Kudowie i Jarka, który był już na swojej ostatniej prostej do Lądka zostawili dla niego w Bardo.
Docierając do Bardo, miałam 70 km w nogach, Paweł 203. Słońce stało wysoko. Do mety około 40 km. Dużo to? Gdzie ten kryzys? Gdzie ta ściana? Gdzie odciski? I gdzie pytanie: na @#$%^ mi to wszystko? Tyle pytań…które gdzieś tam miały na mnie czyhać. Zło pierdolnie Cię z Nienacka, więc „byle dotrzeć do Bardo” nie dawało mi pewności ukończenia biegu. W tamtej chwili chciałam tylko by Stary ukończył ten dystans, bo jeszcze wtedy naiwnie myślałam, że jak to ukończy to powie Nigdy Więcej…oj ja głupia. Zawsze się daje
To be continued.
- agnesHel
- Dyskutant
- Posty: 47
- Rejestracja: 29 lip 2021, 17:10
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
No dobra kończmy tą dramo-komedię. Bardo. W przepaku miałam czyste ubrania na zmianę, szorty i koszulkę na ramiączkach, krem przeciwsłoneczny, chusteczki odświeżające, kilka żeli. Tu zrobiłam jak się później okazało błąd. Zmieniłam buty. W przepaku miałam Altry Timpy, do Bardo dobiegłam w Topo Ultraventure 3. Bardzo mnie te Timpy zmęczyły, nie wiem czy to do końca ich wina, ale żałuję tej zmiany.
Szybko się przebraliśmy. Zupa z trupa w Bardo była obrzydliwa. Na przyszłość trzeba tam ogarnąć posiłek samemu. Kolejny raz los zesłał mi Anioła z kawą. W trakcie ogarniania się zapachniało kawą, nie byle jaką kawą. Taką, która pobudza wszystkie zmysły. Okazała się, że dziewczyna za naszymi plecami czekała na męża z B7S i miała taki podręczny zestaw do esspresso. Kiedy na głos zachwyciłam się zapachem, już po minucie miałam filiżankę w ręku. To esspresso smakowała prawie jak to na Piazza delle Signoria we Florencji. Piękna chwila. Bardzo tej dziewczynie dziękuję.
Ruszyliśmy na Kalwarię, przez drogę krzyżową. Dużo o niej słyszałam. Dla mnie była bardzo przyjemna. Serio. Super klimat. Na tym etapie naszej drogi robiliśmy 5 km na godzinę. Słońce prażyło. Żródełko Maryjne, zimna woda, czujesz się po niej jak nowonarodzony.
Z Kalwarii zbieg i podejście pod Ostrą Górę, które dało popalić. Niosło nas jeszcze orzeźwienie z Barda. Do kolejnego punktu na Przełęczy Kłodzkiej po ostrym zbiegu dotarliśmy o g.15:15 (limit 18:00). Tu usiadłam na ławce i jak zobaczyłam bułki z serem i te wszystkie słodycze to myślałam, że ducha wyzionę. Stary widział chyba mojego wkurwa i trzymał się z daleka. Wolontariuszka pomogła mi napełnić softflaszki i wybrała najświeższą bułkę, podała herbatę. Cudowna. Ja siedziałam na tej ławce i zdawałam sobie sprawę, że ogarnia mnie bezradność. 85 km, jeszcze tylko półmaraton haha
Po zbiegu zaczęła mnie boleć lewa stopa, około kości skokowej. Ten ból towarzyszył mi już do końca. Bardzo mi to dokuczało. Reszta działa póki co, jak trzeba.
Ruszyliśmy dalej. Tu postanowiłam poprosić o pomoc. Zadzwoniłam do Pawła siostry i poprosiłam o zupę pomidorową dla nas do Orłowca. Byłam głodna i bardzo potrzebowałam przysłowiowej „marchewki” by dotrzeć do kolejnego punktu. Szliśmy. Praktycznie milcząc. Pokonaliśmy podejście na Ptasznik.
Podejście okazało się dla mnie niczym w porównaniu do zejścia. Zaraz po tych wielkich głazach, które pokonałam dość sprawnie było prawie pionowe zejście w dół po żwirze, a może suchej ziemi. Nie wiem. Ludzie się ślizgali,
co chwilę ktoś lądował na dupie. I to właśnie tu doznałam „zaćmienia”. Mój punkt kulminacyjny, na tym stromym biegu. Zaczął się mój monolog. Stary był spory kawałek z przodu, pokonywanie tego odcinka szło mu znacznie lepiej. Miałam dość, chciałam do domu. Nie mogłam złapać przyczepności. Nie mogłam oddychać, nie miałam kontroli nas tym co się dzieje. Każdy krok w dól wydawał się walką o życie. Tęskniłam za dziećmi, nagle wydawało mi się, że jestem wstrętną matką, która nie wiadomo po h*j postanowiła „bawić” się w ultra. Bruzgałam na siebie i swoją głupotę. Jakiś koleś tuż przede mną upadł na tyłek, zabrakło mi empatii. Normalna ja zapytałaby czy wszystko ok, Ja go opierdoliłam. Że ma co chciał, i lepiej by z żoną siedział (nie wiem czy miał żonę) a nie jakieś chore ambicje spełnia. Oczy mu wyszły z orbit. Na pewno tego się nie spodziewał. Może nawet poszły jakieś kurwy. Sorry. To była moja ściana. Chwilę potem poślizgnęłam się i ledwo co złapałam równowagę, krzycząc przy tym @#$%^ MAĆ!!! Stary odwrócił się spojrzał, z tym swoim spokojem i mów „Żabko ale po co tak agresywnie”. Kopara mi opadła. Spokój powrócił. Otrzeźwienie nadeszło. Chwilę potem zaczęłam widzieć dzieci. Na szczęście nie swoje. Takie małe, pięcio, może siedmioletnie, kucały w krzakach
i się uśmiechały do mnie. Kiedy doświadczasz tego na własnej skórze, dajesz wiarę temu co wcześniej słyszałeś od innych. Oswoiłam się z tymi dziećmi. I uśmiechałam się do nich. Zbieg do Orłowca był już przyjemny, głód dawał tylko się we znaki, żołądek się skurczył, a właściwie zbuntował. Żele i batony nie wchodziły. Do zupy pomidorowej od ukochanej Agi biegłam. Przed punktem polewano wodą, tego ochłodzenia nikt nie odmawiał.
Na Orłowcu zameldowaliśmy się o g.18:38 (limit 20). Rzutem na taśmę wpadła Aga i ekipa z zupą. Szczęście było. Ręce się trzęsły, ale zmęczenie zaczęło chować się za myślą, że następnym razem nie będzie punktu, następna będzie meta. Byle Stary dal radę. Stękał bardzo. Z czasem przestałam się pytać czy wszystko ok i do tego stękania przywykłam hehe Obmyci, nakarmieni, wyruszyliśmy. Moje halucynogenne dzieci razem z nami. Mimo wieczoru słońce nie odpuszczało, schodziło ku zachodowi i krajobraz był przecudny.
Ostatnie podejście. Ostatnie 12 km. Wolno nam to szło. Sporo osób nas wyprzedziło. Kiedy wpadliśmy do Lutyni na zakręcie grupka osób rozkręcała imprezę, krzyczeli do nas, że zaraz i my dostaniemy nasze medale i będziemy świętować. Ukochana tablica Lądka była już potwierdzeniem, że daliśmy radę.
foto by Rafał Bielawa
Tu naprzeciw wyszła nam Aga i biegła już z nami do końca, zabrała kije, dodawała otuchy. Już nie czułam zmęczenia, nie czułam bólu. Tylko radość. I spełnienie. I wdzięczność. Jako ostatni zakończyliśmy ultra biegi z całej naszej sporej paczki. Ma to swoje plusy, wszyscy czekali na nas na mecie. Do mety płyneliśmy na resztkach adrenaliny.
KBL jest cudowny, polecam wszystkim na swoją pierwszą setkę. To była moja pierwsza i już wiem, że nie ostatnia, bo przecież nie dobiłam do granicy. Czułam się dużo lepiej niż po Ultra Trailu, jeden odcisk. Zero schodzących paznokci. Dodam tylko, że na następny dzień pobiegliśmy Trojaka, bieg charytatywny, całą nasza czwórka. Nasz 11/latek czekał na nas przed metą około godziny
A pięć dni później weszliśmy na Rysy.
Kończę. Połowa sierpnia i właśnie pomału szykujemy się do maratonu w Atenach , który odbędzie się w listopadzie.. A potem pomyślimy co dalej.
Ps. Oficjalnie deklaruje koniec zamartwiania się Starym w czasie jego biegów. On już wie, choć nie bierze mnie na poważnie.
Szybko się przebraliśmy. Zupa z trupa w Bardo była obrzydliwa. Na przyszłość trzeba tam ogarnąć posiłek samemu. Kolejny raz los zesłał mi Anioła z kawą. W trakcie ogarniania się zapachniało kawą, nie byle jaką kawą. Taką, która pobudza wszystkie zmysły. Okazała się, że dziewczyna za naszymi plecami czekała na męża z B7S i miała taki podręczny zestaw do esspresso. Kiedy na głos zachwyciłam się zapachem, już po minucie miałam filiżankę w ręku. To esspresso smakowała prawie jak to na Piazza delle Signoria we Florencji. Piękna chwila. Bardzo tej dziewczynie dziękuję.
Ruszyliśmy na Kalwarię, przez drogę krzyżową. Dużo o niej słyszałam. Dla mnie była bardzo przyjemna. Serio. Super klimat. Na tym etapie naszej drogi robiliśmy 5 km na godzinę. Słońce prażyło. Żródełko Maryjne, zimna woda, czujesz się po niej jak nowonarodzony.
Z Kalwarii zbieg i podejście pod Ostrą Górę, które dało popalić. Niosło nas jeszcze orzeźwienie z Barda. Do kolejnego punktu na Przełęczy Kłodzkiej po ostrym zbiegu dotarliśmy o g.15:15 (limit 18:00). Tu usiadłam na ławce i jak zobaczyłam bułki z serem i te wszystkie słodycze to myślałam, że ducha wyzionę. Stary widział chyba mojego wkurwa i trzymał się z daleka. Wolontariuszka pomogła mi napełnić softflaszki i wybrała najświeższą bułkę, podała herbatę. Cudowna. Ja siedziałam na tej ławce i zdawałam sobie sprawę, że ogarnia mnie bezradność. 85 km, jeszcze tylko półmaraton haha
Po zbiegu zaczęła mnie boleć lewa stopa, około kości skokowej. Ten ból towarzyszył mi już do końca. Bardzo mi to dokuczało. Reszta działa póki co, jak trzeba.
Ruszyliśmy dalej. Tu postanowiłam poprosić o pomoc. Zadzwoniłam do Pawła siostry i poprosiłam o zupę pomidorową dla nas do Orłowca. Byłam głodna i bardzo potrzebowałam przysłowiowej „marchewki” by dotrzeć do kolejnego punktu. Szliśmy. Praktycznie milcząc. Pokonaliśmy podejście na Ptasznik.
Podejście okazało się dla mnie niczym w porównaniu do zejścia. Zaraz po tych wielkich głazach, które pokonałam dość sprawnie było prawie pionowe zejście w dół po żwirze, a może suchej ziemi. Nie wiem. Ludzie się ślizgali,
co chwilę ktoś lądował na dupie. I to właśnie tu doznałam „zaćmienia”. Mój punkt kulminacyjny, na tym stromym biegu. Zaczął się mój monolog. Stary był spory kawałek z przodu, pokonywanie tego odcinka szło mu znacznie lepiej. Miałam dość, chciałam do domu. Nie mogłam złapać przyczepności. Nie mogłam oddychać, nie miałam kontroli nas tym co się dzieje. Każdy krok w dól wydawał się walką o życie. Tęskniłam za dziećmi, nagle wydawało mi się, że jestem wstrętną matką, która nie wiadomo po h*j postanowiła „bawić” się w ultra. Bruzgałam na siebie i swoją głupotę. Jakiś koleś tuż przede mną upadł na tyłek, zabrakło mi empatii. Normalna ja zapytałaby czy wszystko ok, Ja go opierdoliłam. Że ma co chciał, i lepiej by z żoną siedział (nie wiem czy miał żonę) a nie jakieś chore ambicje spełnia. Oczy mu wyszły z orbit. Na pewno tego się nie spodziewał. Może nawet poszły jakieś kurwy. Sorry. To była moja ściana. Chwilę potem poślizgnęłam się i ledwo co złapałam równowagę, krzycząc przy tym @#$%^ MAĆ!!! Stary odwrócił się spojrzał, z tym swoim spokojem i mów „Żabko ale po co tak agresywnie”. Kopara mi opadła. Spokój powrócił. Otrzeźwienie nadeszło. Chwilę potem zaczęłam widzieć dzieci. Na szczęście nie swoje. Takie małe, pięcio, może siedmioletnie, kucały w krzakach
i się uśmiechały do mnie. Kiedy doświadczasz tego na własnej skórze, dajesz wiarę temu co wcześniej słyszałeś od innych. Oswoiłam się z tymi dziećmi. I uśmiechałam się do nich. Zbieg do Orłowca był już przyjemny, głód dawał tylko się we znaki, żołądek się skurczył, a właściwie zbuntował. Żele i batony nie wchodziły. Do zupy pomidorowej od ukochanej Agi biegłam. Przed punktem polewano wodą, tego ochłodzenia nikt nie odmawiał.
Na Orłowcu zameldowaliśmy się o g.18:38 (limit 20). Rzutem na taśmę wpadła Aga i ekipa z zupą. Szczęście było. Ręce się trzęsły, ale zmęczenie zaczęło chować się za myślą, że następnym razem nie będzie punktu, następna będzie meta. Byle Stary dal radę. Stękał bardzo. Z czasem przestałam się pytać czy wszystko ok i do tego stękania przywykłam hehe Obmyci, nakarmieni, wyruszyliśmy. Moje halucynogenne dzieci razem z nami. Mimo wieczoru słońce nie odpuszczało, schodziło ku zachodowi i krajobraz był przecudny.
Ostatnie podejście. Ostatnie 12 km. Wolno nam to szło. Sporo osób nas wyprzedziło. Kiedy wpadliśmy do Lutyni na zakręcie grupka osób rozkręcała imprezę, krzyczeli do nas, że zaraz i my dostaniemy nasze medale i będziemy świętować. Ukochana tablica Lądka była już potwierdzeniem, że daliśmy radę.
foto by Rafał Bielawa
Tu naprzeciw wyszła nam Aga i biegła już z nami do końca, zabrała kije, dodawała otuchy. Już nie czułam zmęczenia, nie czułam bólu. Tylko radość. I spełnienie. I wdzięczność. Jako ostatni zakończyliśmy ultra biegi z całej naszej sporej paczki. Ma to swoje plusy, wszyscy czekali na nas na mecie. Do mety płyneliśmy na resztkach adrenaliny.
KBL jest cudowny, polecam wszystkim na swoją pierwszą setkę. To była moja pierwsza i już wiem, że nie ostatnia, bo przecież nie dobiłam do granicy. Czułam się dużo lepiej niż po Ultra Trailu, jeden odcisk. Zero schodzących paznokci. Dodam tylko, że na następny dzień pobiegliśmy Trojaka, bieg charytatywny, całą nasza czwórka. Nasz 11/latek czekał na nas przed metą około godziny
A pięć dni później weszliśmy na Rysy.
Kończę. Połowa sierpnia i właśnie pomału szykujemy się do maratonu w Atenach , który odbędzie się w listopadzie.. A potem pomyślimy co dalej.
Ps. Oficjalnie deklaruje koniec zamartwiania się Starym w czasie jego biegów. On już wie, choć nie bierze mnie na poważnie.