Półmaraton Łowicz
1:31:17

- zgon
Tak się kończy życzeniowe klepanie jęzorem. Piszę na gorąco, trochę przysmucony ale nie załamany, z jakimiś już przemyśleniami lecz bez odpowiedzi. Bez owijania, to najsłabszy start mój w całej historii. Rozumiem, że mogę nie złamać 1:28, jak i 1:29, no ale grubo ponad 1:30 jest przygnębiające. Niemniej jest to kwintesencją przyjętego planu na bieg poniżej 1:28, w końcu 1:30 już biegałem, jaki sens to powtarzać.
Wrócę jeszcze kilka miesięcy w stacz, do wiosny kiedy to życióweczki wchodziły jak marzenie. Na fali tych pięknych chwil trochę mnie wówczas poniosło i zadeklarowałem na jesiennym półmaratonie powtórkę.
I przyszedł moment startu poprzedzony kilkoma miesiącami przygotowań, tyle że jakoś mi one przez palce przeleciały jak teraz na to patrzę. Przyznaję, że udana wiosna trochę też uśpiła mnie i jednocześnie odebrała pazur do najcięższych treningów, no bo przecież dam radę. Tak właściwie to pod połówkę zrobiłem tylko dwa typowe treningi w samej końcówce, jeden sprawdzian 14km w planowanym tempie i raz 4x3km. Jak pisałem po sprawdzianie, nie byłem super zadowolony mimo domknięcia, gdyż zbyt ciężko to weszło, niemniej dawał jakąś nadzieję i na tym bazowałem.
Przed startem nie szukałem negatywów, chciałem jak najlepiej pozytywnie się nastroić, co w zasadzie się udało. Ułożyłem plan, bardziej pod życzeniowy cel, niż obecną formę, niemniej wierzyłem w niego i chciałem zrealizować.
I tak przechodząc do startu, dystans miał 4 pętle, więc rozpisałem na ręku czasy w jakich powinienem zamknąć każde 5km.

Startujemy, pierwsze okrążenie po bieżni, ustawiłem się w drugiej linii, niemalże za Kenijczykami, toteż sporo ludzi już mnie na stadionie wyprzedziła.
Może nie będę każdego kilometra opisywał, aż taki twórczy nie jestem, bardziej skupię się ogólnikowo na pętlach.
Pierwsze 1- 5km miało być w 20:45 liczone w równym tempie biegu, bo już nie chciało mi się tak drobiazgowo przeliczać do NS jaki mały planowałem pobiec. Było 20:49 przy zakładanym ciut wolniejszym początku, więc idealnie. Widać na wykresie, nie udało się pobiec równiutko każdego kilometra tak jak wstępnie przedstawiałem w założeniach kilka dni temu. Tylko, że trasa to nie stół, a na części podłoża jest bruk po którym też się gorzej biegnie, więc trudno tak równiutko kilometry zamykać. Odczuciowo było już średnio, za średnio jak na dopiero co początek.
Drugie 6-10km, miałem klepnąć 41:30, przymykam w punkt 41:32, tyle że odczuciowo to już mocno powyżej średnio w kierunku słabo. Jak teraz patrzę na wykres to na 7km puls przekroczył 170bmp, gdzie we wiosennym starcie dopiero po 12km wszedłem na takie tętno. Naszły mnie pierwszy myśli, dziś to chyba jednak się nie uda, ale cisnę dalej.
Trzecie 11-15, powinno być 1:02:15, było 1:02:38 czasowo jeszcze nie najgorzej, ale odczuciowo już fatalnie. Właściwie uciągnąłem tyle, co na treningu – 14km i się skończyłem. Ten 15km już był spory zjazd tempa i energii. Nie wziąłem do tego momentu żelu (nie wiem czym to tłumaczyć, zawsze na połówkach brałem jeden ok.12km, chyba tym że jak biegnę już na granicznym zmęczeniu to już nie mam sił go wyciągać, rozdzierać i łykać, nie chcę tracić szczątków mocy), a później to już szybko odechciało mi się wszystkiego, wiedząc że już nic dziś nie wyciągnę.
Czwarte 16-20, wedle założeń 1:23:00, a tu 1:25:29, klasyczna bomba, nie sądziłem do tej pory, iż można ją przyjąć na połówce. Piątka ok. dwóch minut wolniejsza od trzech pierwszych.
Na początku tej ćwiartki wbiegliśmy na stadion, każda piątka to okrążenie po nim. Wyprzedziła mnie czwarta kobieta, głupio się zawziąłem w jakimś akcie desperacji i niemocy, całe okrążenie poleciałem za mocno z nią. Wybiegliśmy ze stadionu, pobiegła a ja ściana, trzysta metrów dalej już po 4:50 biegnę. Prawie rozpacz, ostatkiem sił staram się by piątki w tempie nie zobaczyć. Wyprzedzają mnie ludzie na 90 minut i wolniej, no przykro bardzo się robi, bo wiem że nawet takiego wyniku nie obronię. W głowie nucę refren Elektrycznych Gitar -I co ja robię tu, u-u, co ty tutaj robisz. Tak z 2,5km w kompletnej agonii przebiegłem. Kolejne osoby mnie dochodzą, oglądam się leci dziewczyna, dogania mnie, mówię sobie tej już nie puszczę. Podnoszę się do jej tempa 4:30 i trzymam, pytam która jest, odpowiada że nie wie. Mówię, że na pewno podium w kategorii ma (nie wiem jak ostatecznie, ale w generalce 5-ta była dekorowana), niech ciśnie, odpowiada, że zmęczona, ja nie mniej. Z półtora kilometra biegniemy razem, niby trochę zgrywam bohatera iż jej pomagam, nie wie że to ona mi pomaga wziąć się w garść. Z kilometr do mety, pytam czy przyspiesza, mówi żebym biegł, przyspieszam, może 91minut złamię choć już wyj wie co mi ten Race Screen wylicza, za to GPS mi doliczył 250m i skończyłem z wynikiem 1:31:17.
Miejsce open 45 w kategorii 17.
Wniosek taki, że z tętnem nie wygrasz, średnie wyszło 170, gdzie wiosną 166 w biegu o trzy minuty lepszym.
Wiosną w strefie IV - 72%, V – 22% czasu biegu.
Teraz w strefie IV – 48%, V – 49%.
Ale czemu tak to już nie wiem, może te moje słabnięcia na dłuższych BS-ach o których od jakiegoś czasu wspominałem mają jakieś głębsze umiejscowienie.
Najprościej było by napisać że wina słońce, faktycznie było pełne ale bez przesady 22C, nie w takich temperaturach i nie raz dobrze biegłem zawody. Nie jest dobrze jeśli po kilku km tętno wchodzi na 90% maksa, gdzie właściwie te okolice to powinna być średnia całego dystansu. Choroby nie przechodziłem, przemęczenie treningiem, moim – nie przesadzajmy, życiowo też w normie. Nie znam przyczyny.
Zrozpaczony nie jestem, mam świadomość że bardziej zbudowałem głowę niźli formę. Sam bieg dramatycznie słaby, coś musi być na rzeczy. Aby to sprawdzić, pierwsze co po powrocie do domu sprawdziłem zapisy na Włocławek. Wiem, że nic lepszego nie wypracuję, wiem że życiówki nie zrobię, nie wiem jeszcze na ile pobiegnę, ani czy w ogóle pojadę.
Rady nie dałem, ale nic to, walczę dalej…