Wpis niebiegowy:
Pozytywne przyjęcie rymowanki o biegu WOŚP, tudzież nagrody, jakie za rymowanki na MP zgarnąłem podczas Biegu Sylwestrowego, no i przede wszystkim te entuzjastyczne reakcje Pań:
Dobajka pisze:A za rymy baaardzo dziękuję :uuusmiech: To lepsza nagroda niż miejsce na pudle :uuusmiech: :uuusmiech:
Dobajka pisze:Co tam pudło :uuusmiech: ale może wiersz dla potomnych by nie powstał...Nie zamieniłabym się

Angua pisze:Grzesiek, człowiek wielu talentów

To teraz musisz nam każdy bieg tak relacjonować, koniecznie!
kazały mi tu i ówdzie poszperać. Kiedyś nawet myślałem, żeby napisać powieść, ale leniwa ze mnie d*pa, więc skończyło się na jakichś tam wprawkach. A że wygrzebałem, a wstydliwy nie jestem, to wrzucę - zawsze to większy powód do dumy niż moje obecne tempówki, czy też zdjęcie z bebzonem a'la stupiętnastokilogramowy wieloryb na pomoście
Góral siedział na ławeczce przed chałupą. Ulicę Ustup, oddaloną od gwarnego, hałaśliwego centrum Zakopanego spowijała rzadka, poranna mgła. Góral leniwie palił fajkę… nie śpieszył się… Owce już wydojone, mleko zlane do puciery razem z klogiem… Zresztą, jego syn powoli zaczyna się wszystkim zajmować, jest już coraz starszy, niedługo osiemnasty rok mu będzie… Najwyższa pora pogadać z nim jak chłop z chłopem, bo wąsy już ma, a o dziewuchach chyba jeszcze nie wie… A że co dzień wypasa sam owieczki na hali, to kto wie, jakie głupoty mu do łba przyjdą… A może… może Janicek już wie, co baba ma pod spódnicą? Przeca wczoraj od Malwiny dobrze po północy wracał, deski na przyzbie skrzypiały, oj, skrzypiały, jak zezuł kierpce i w skarpetach przemknąć się próbował… Góral uśmiechnął się pod wąsem… Ech, gdzie te czasy, jak sam przez okna do dziewuch z sąsiedztwa się przemykał… I od psa czasem się uciekało, co go krewki tatuś z łańcucha spuścił, i od chłopaków z drugiej wsi, którzy najpierw łapali sztachety i tłumaczyli, że ‘swojej nie damy’, a dopiero potem pytali, czy ‘swoja’ miała coś przeciwko… Eeeech… gdyby tak jeszcze raz mieć dwadzieścia lat…
Raptem rozmyślania gazdy przerwał miarowy stukot butów po chodniku… ‘Nie nasz’ – pomyślał turysta – ‘Kierpce jazgotu takiego nie robią… Musi jaki turysta, co to się naczyta, żeby po górach w walonkach grubych chodzić… katerpilarach czy tam inszych tymberlandach… a widział kto kiedy kozicę, żeby w walonkach między smrekami skakała? Widział kto? No nie widział, bo i jakim cudem… Ponbócek po to małe racice jej dał, żeby się lżej na turnie wspinać, jakby jej dał wielkie kopyta, to by ją koniem stworzył i po polu ino biegać kazał.
Stukot powoli się przybliżał… Góral wytężył wzrok i zobaczył wysokiego mężczyznę… Wbrew obawom gazdy, nieznajomy szedł w lekkim, sportowym obuwiu (‘musi Adidasy, ale cy ja tam wim… Janicek do tyk hamerykańskich kierpców bardziej skory, trza by go spytać, jak z wypasu wróci’), a źródłem hałasu była ciupaga, którą się podpierał… Nieznajomy zbliżył się do siedzącego górala i grzecznie zagadnął:
- Pochwalony
- Ano pochwalony, panocku… Z daleka to?
- Z daleka, z daleka… Macie, gazdo, ognia?
Nieznajomy wyjął z kieszeni paczkę Viceroy’ów, poczęstował górala, jednak ten, wskazując na fajkę, odmówił. Turysta wziął paczkę zapałek, zaciągnął się łapczywie, po czym rozejrzał się ciekawie dookoła. Gazda podsunął się na swojej ławce i powiedział zachęcająco:
- Siednijcie se, panocku… Miejsca dla dwóch starcy, a i pogadać łacniej, bo samemu to chłop o głupotach myśli i ckni się okrutnie…
- A za czym tak się wam… ckni, gazdo?
- Ano myślałem o pierworodnym, wąs mu się sypie, o babach z nim pogadać trza. A potem to człek i o swojej młodości pomyślał…
- A jest co wspominać?
- Oj, panocku… Dziewuch to ja miał bez liku… dobrze, że żadnej nie zbrzuchacił, dopóki mojej Hanusi nie napotkał… Śwarna była dziewucha, oj, musiałem się za nią nałazić, zanim wianek dostałem… A potem to już weselisko, gorzałka się lała… i nie tylko gorzałka, chłopy też się lali… W mordę mi doł śwagier, ażem się na drugi dzień obudził dopiero… Ale na poprawinach to jego na drzwiach od obory do chałupy zanieśli, bom ja honorny, rodzina rodziną, ale po gębie mnie bić nikt nie będzie… I pierworodny, Janicek, się urodził… A potem Eluśka… I Jędruś… Dom postawiłem, o ten tutaj (gazda wskazał ręką na widniejący za płotem budynek)… Duży, podpiwniczony… i dzieci z rodzinami pomieszkać tu będą mogli, i mnie z Hanuśką do śmierci wystarczy…
- Dom, mówicie gazdo… Żona, dzieci… A nie żałujecie tego wszystkiego?
- A czegóż mnie żałować, panocku… Żonka i dziś jeszcze pikna, dzieciska rosną, młodszy do nauk zdolny, córka jak malowanie, syćkie chłopy na ulicy za nią patrzą… to po matce musi… starszy po mnie gospodarstwo przejmie, jak Ponbócek śmierć po mnie ześle… Ale nie żałuję ni trochę… Chociaż czasem bym chciał, tak jeszcze raz, przez jeden roczek, mieć dwadzieścia lat… Ale ale, ja tak tylko o sobie, a skąd też wyśta się tu wzięli, panocku?
- Ano, ze świata?
- Ta, tutaj każden ze świata… Ruskich najwięcej, najwięcej dutków zostawiają, po karczmach piją, z nasymi się próbują na kielichy, ale widział kto kiedy cepra, co by z góralem na gorzołkę wygrał? Coraz wincej tyż tych żółtych, jeden z drugim z aparatami biegają, a takie to małe ustrojstwo, jak pudełko, cożem w nim pierścionek dla Hanusi kiedyś kupił… Ech, nie ma już tych aparatów, co na trzech nogach stojały, z zasłonką, ptaszek wyskakiwał… Święto dla domu było, jak taki fotograf przyszedł, i obejście opstrykał, i familję… No, ale wyście skąd, panocku? Gęby żółtej nie macie, na ruska twarz za ślachetna… Skądżeście to?
- Ano mówię wam, gazdo, że ze świata idę… Trochę lat u żółtych mieszkałem, nosiło mnie po tej naszej matce ziemi, potem do Polski wróciłem…
- Dla chleba?
- Dla chleba, gazdo… Biję czasem ludzi, dla chleba… Ale wróciłem także w poszukiwaniu straconego czasu… domu, którego nie miałem… miłości, której nie zaznałem… młodości, która przeminęła…
Góral zafrasował się nieco, na jego twarzy zagościł mars. Po chwili jednak rozpogodził się:
- Panocku, chleba ci u mnie dostatek, z kiełbasą wędzoną zjemy, ze smalcem albo z łoscypkiem… Młodość zaraz wam wróci, jak dobrej gorzałki, com ją łońskiego roku pędził, popijemy… A jak popijemy, to i do karcmy pójść się zda, może i bitka jakaś będzie… W domu mam izbę pustą, na strychu, ale ciepła, świece wam dam, miskę z wodą, na śniadanie Hanusia rybki nam uwędzi – a wy mnie jutro w obejściu pomożecie i zgoda, dutków nijakich od was nie wezmę… Ino…
- Co takiego, gazdo?
- Ino tej miłości u mnie nie szukojcie, bo dla mojej córki toście panocku za starzy, a za Hanuśkę, to bym wom musiał czerep ciupaską prześwięcić…
Nieznajomy uśmiechnął się, po czym zdjął z głowy czarną bandanę.
- Oj, gazdo, mój czerep już prześwięcony
- Oj, krucafuks, ktoś was musioł bardzo nie lubić – gwizdnął ze zdumieniem gazda, patrząc na ogoloną głowę nieznajomego, przez którą biegła długa, ciemna, poszarpana blizna…
- Ano, było paru takich, gazdo… A tutaj, do was, też przyjechałem, żeby kilku takich spotkać… kilka dni tu posiedzę, pobiegam po górach, powalczę, a potem… znowu w drogę…
- Brzydko to wygląda panocku, oj brzydko… Jeszcze na słońcu pod tą zapaską blizny chowacie, toć ropa się wdać może… Chodźmy do chałupy, Hanusia zioła jakieś zebrała, do łba się wam przyłoży, okowity łykniemy i pomoże…
- Nie wiem, gazdo, jak wam dziękować… A właściwie, to jak na was wołają?
- Waluś, panocku, Waluś Groń.
- A na mnie mówią…
- Waluś, Waluś – korpulentna kobieta o wciąż ładnej twarzy wychyliła się z okna – kwaśnicy nawarzyłam… Bier gościa do izby, ino niech kierpce zezuje, bo podłogę myłam…
Obydwaj mężczyźni podnieśli się i w dalszym ciągu rozmawiając, wolnym krokiem idąc w kieruku domu… Duży, biały owczarek podhalański podbiegł do nich, początkowo nieufnie obwąchując nieznajomego, ale już po chwili zaczął się do niego łasić…
- Cuda jakoweś, panocku, toć mój Baron to bestyja dzika, listonosz to od niego umyka ile sił w pedałach… Co wyście, cudotwórca jakiś, czy może jak ten doktór, co ze zwierzętami gadał?
- Kanapki, gazdo?
- Co powiadacie?
- Kanapki mam w torbie…
Mężczyźni roześmieli się, Baron wesoło biegał między nimi… Przez otwarte okno dobiegał ostry zapach kwaśnicy i oscypków… Nieznajomy zaczerpnął w płuca świeżego, górskiego powietrza i poczuł…
TUNEL
Czy zastanawialiście się kiedyś, co wzbudza Wasz największy lęk??? Ciemność? Pająki? Spacer po cmentarzu o północy? Dla mnie jest to widok lufy samopowtarzalnego, sześciocalowego Desert Eagle, wymierzonego dokładnie w nasadę nosa, tuż między oczami... Moimi oczami... Za chwilę mogę już nie żyć - w takim momencie człowiek zaczyna się modlić. Najtwardsi ateiści przypominają sobie wtedy treść całej książeczki do nabożeństwa. Oczywiście, jeżeli właściciel Eagle da im na to wystarczająco dużo czasu. Japończyk w czarnym garniturze najwyraźniej nigdzie się nie śpieszy. W lewej dłoni trzyma wycelowany we mnie DE, prawą wkłada do ust papierosa. Marlboro, setka. Mam jakieś siedem minut. Zaczynam sobie przypominać...
... Kiedy byłem małym dzieckiem, beztrosko kopałem piłkę z kolegami, biegaliśmy po łąkach i polach, ciesząc się każdą chwilą. Pamiętam stary tunel nieopodal mojego domu – wchodziło się tam z lekką obawą, ale i z czcią, jaką otaczać należało Tajemnicę. Półokrągła otchłań, nieprzenikniona czerń, a jednak każdy z nas pragnął tam wejść, oddać się temu, co nieznane... Teraz mam przed sobą jeszcze bardziej nieprzenikniony tunel, ale jakoś nie pałam żądzą odkrywania... Ściśle mówiąc, tunele są dwa. Jeden, długości 152mm, rozpoczyna się kilka centymetrów od mojej twarzy i nie jest dla mnie żadną tajemnicą. Wiem, co czeka na mnie na drugim jego końcu. 357 Magnum, śmiercionośny nabój, żyjący własnym życiem metalowy morderca, czekający tylko, aż jego właściciel spuści go ze smyczy. Nastąpi chwila krótsza niż mgnienie oka i moja dusza, jeżeli takową posiadam, uleci gdzieś przez dziurkę w czaszce. Chociaż, znając Desert Eagle, to może być całkiem spora dziura. Kto wie, czy przypadkiem nie wgniecie mojej czaszki w ścianę budynku... Ostatnio na ulicach Osaki pojawiły się setki gówniarzy z Desert Eagle. Jeżeli tak jest na całym Honsiu, to bardzo możliwe, że DE stał się obiektem największej transakcji między Japonia a Izraelem... Zabójczy pistolet ze Strefy Gazy w dłoniach nastoletnich adeptów Yakuzy mógł stać się jeszcze groźniejszy niż był w rzeczywistości. Groźniejszy... ale dla jego użytkowników. Wystarczy chwila zawahania, niepotrzebne rozluźnienie mięśni, a odrzut rozwala Ci staw łokciowy. Prawie 2 kilogramowy pistolet z prędkością 300 km/h cofa się wraz z Twoim przedramieniem. Nie trzeba znać praw fizyki, zasady pędu, i tak dalej, żeby zrozumieć, jaki będzie efekt takiego spectaculum miserium. Nie mówiąc o tym, że nabój leci, gdzie chce, a najczęściej tam, gdzie za żadne skarby świata nie chciał go skierować właściciel pistoletu. Kiedy jeszcze pracowałem dla Hiroyi, widziałem kilku nieszczęśników, pozbawionych w ten sposób ważnych części swego ciała. Na przykład „Dickless” Masashi. Zawsze jeździł na akcje z „Little” Kazuyoshim, synem Takanobu Ono, prawej ręki Hiroyi. „Little” był gówno wartym Yakuza, ale nazywał się Ono – Masashiemu to wystarczyło. Cackał się z Ono jak z jajkiem, więc kiedy Kazuyoshi spytał go kiedyś, czy może wykonać wyrok (na drobnym handlarzu z dzielnicy Sahijiro), bez wahania dał mu swój DE. Niewyrobioną rączkę pociągnęło trochę w dół i...
Patrzę na Japończyka. Brunet, powyżej trzydziestki. Nie znam go, ale na pewno nie jest amatorem. Hiroya do likwidacji ważnych celów wysyła tylko zawodowców. Ja na pewno jestem ważnym celem, ergo – przede mną na pewno nie stoi amator. To dobrze, będzie krótko, bezboleśnie i może nie zrobi mi wielkiej dziury w głowie. Może nawet będzie mnie można zidentyfikować bez badania kodu DNA, bez profilu uzębienia i odcisków papilarnych. Brunet zapala kolejnego papierosa. Marlboro, setka. Znowu mam czas na myślenie...
... Dlaczego zależało mi na jej losie? To tylko mała gejsza z Sahijiro, wcale nie warta więcej niż wszystkie kobiety które miałem i niż te, które musiałem zabić. „Żadnych kobiet i dzieci” – pieprzenie rodem z hollywoodzkich filmów. Dla Yakuza nie ma kobiet i mężczyzn – są Yakuza i są Ci, Którzy Muszą Zginąć Ponieważ Widzieli Za Dużo. Midori, piętnastoletnia gejsza należała do tej drugiej grupy, przynajmniej według Hiroyi. Hiroya. Mój Pan Hiroya. Mój Brat Hiroya. Kim był dla mnie? Osiem lat temu przybyłem do Japonii bez grosza przy duszy. Miałem pecha – niektórzy uciekali z Polski przed stanem wojennym do USA, inni do Australii, RFN, Kanady czy Wielkiej Brytanii. Ja trafiłem do Kraju Kwitnącej Wiśni. Po tygodniu nazywałem go Krajem Śmierdzącym Rybami Gdzie Kobiety Są Małe I Brzydkie. KŚRGKSMIB – trochę dziwna nazwa, jak na międzynarodowy skrót (a właściwie skrótowiec), być może dlatego do dzisiaj zostali po prostu przy Japonii – Nippon. W tym to właśnie Nipponie, w upalnym lipcowym słońcu, zobaczyłem trzech wyrostków kopiących starca i okładających go kijami. W Polsce trenowałem kiedyś sztuki walki, trochę boksu, trochę karate – brązowy pas. Podszedłem, a raczej podbiegłem do nich, dwa ciosy, trzy okrężne kopnięcia, widok sześciu podeszw (podeszew?) trampek, uderzających w panicznej ucieczce o bruk. Potem kilku eleganckich, dobrze zbudowanych Japońców idących w moją stronę. „Jesteś odważny, może chciałbyś dla mnie pracować?”... Moje pierwsze spotkanie z Hiroyą...
Trzeci papieros. Marlboro, setka. Jak długo jeszcze? Do hangaru wjeżdza wiśniowa Avensis. Już wiem, dlaczego brunet czekał. Hiroya, Takanobu, Yuni i Masahiko – to oni zasiądą dziś w loży. To dla nich ten antrakt został przedłużony. Sztuka jednoaktówka: „The Death of the Traitor” – „Śmierć Zdrajcy”. W roli tytułowej – ja. Teraz wyraźnie widzę ten drugi tunel, o którym Wam wspominałem. Jest tuż pod moimi nogami. Czy jest głęboki – nie wiem, ale biorąc pod uwagę to, jak spędziłem moje życie, upadek raczej nie będzie przyjemny. Ani szybki. Stare japońskie porzekadło mówi, że Twój tunel śmierci to suma wszystkich żywotów jakie odebrałeś innym ludziom. Za każdą minutę skradzioną z ich życia będziesz pokutował przez sto lat. Pięknie, planeta Ziemia dawno przestanie istnieć, a ja ciągle będę spadał w tym cholernym tunelu.
Strzał. Drugi. I jakieś czterysta dwadzieścia siedem następnych. A ja wciąż żyję. Za to brunet z Desert Eagle już nie mierzy w moją głowę, on już spada w swoim tunelu. Takanobu, Yuni, Masahiko robią to samo. Nie wiem, co robi Hiroya – on nigdy nie zabił drugiego człowieka, robili to za niego inni. On był jak Temida, z przepaską na oczach i wagą szalkową w dłoni. Z tą tylko różnicą, że opaska była przetarta i prześwitująca, a waga działała tak, jak chciał Hiroya. Ciekawe, co powiedziałoby stare japońskie porzekadło na temat tunelu Hiroyi.
Znam ich – ten niższy, z pomalowaną twarzą to znajomy Midori. Kiedyś przypadkiem spotkałem ich spacerujących po Tokyo, jakiś rok przed wydaniem wyroku na Midori. Nie, to nie ona wtedy przykuła moją uwagę, to ten gość. Dwumetrowy, ponury typ o śmiertelnie bladej twarzy... Jego towarzysz jest jeszcze wyższy, dziwnie zdenerwowany, miota się po hangarze jak dzieciak z zespołem ADHD. „Cześć, jestem Grzesiek, Yakuza nazywali mnie the Backstabber” – słyszę swój własny głos jak przez mgłę. Kolesie odkładają broń. Zapalam taniego papierosa. Nienawidzę tuneli. Nienawidzę Yakuza. Nienawidzę smaku Viceroy’ów! Boże, mam nadzieję, że nie doczekam czasów, kiedy te pseudo–fajki trafią do mojego rodzinnego kraju...
(...)
...kiedyś razem z Reaperem i Butcherem spacerowaliśmy po ulicach Tokyo... nic szczególnego, mała rundka w okolicach portu (Butcher oczywiście zgarnął po drodze dwie panienki), potem szybki obiad w okolicach Nihombashi... jeśli kiedykolwiek będziecie w Tokyo, musicie spróbować pysznego nigiri sashimi, w restauracji starego Takeshiego Saito... znajdziecie tę knajpkę na pewno, wystarczy wyjść południową bramką ze stacji metra Nihombashi i od razu zobaczycie restaurację Saito... Takeshi już nie żyje, ale o tym lokalu wciąż mówi się 'U Saito'... przez te kilka lat, które spędziłem w Japonii, Takeshi był dla mnie jak ojciec... to on wtajemniczał mnie w zawiłości kultury Nippon, on był lustrem, w którym zawsze mogłem się przejrzeć, ilekroć robiłem coś, co w tym kraju uważano za naganne... Saito, stary Saito, z wielką cierpliwością tłumaczył mi wszystko, wytykał błędy, ale i pokazywał właściwą drogę... gdyby nie on, nie wytrzymałbym nawet miesiąca w Tokyo, zginąłbym pewnie w jakimś zaułku albo straż przybrzeżna wyłowiłaby moje zwłoki z oceanu... ale Takeshi chronił mnie... właściwie nie robił nic, ale sympatia, jaką mnie darzył, połączona z szacunkiem, którym się cieszył w dzielnicy Nihombashi, roztoczyły nade mną coś w rodzaju parasola, tarczy... nie myślcie, że Saito należał do Yakuza, nic z tych rzeczy... on po prostu był lokalnym guru, jednym z tych nieformalnych duchowych przywódców, których znakami szczególnymi są siwa broda, pomarszczone dłonie i bagaż życiowych doświadczeń... wiem, że nawet mój pan, Hiroya, nigdy nie odważyłby się uderzyć bezpośrednio w Takeshiego lub jego rodzinę... Hiroya, odkąd go znałem, zawsze zazdrościł Saito autorytetu... jak większość szefów Yakuza, budował swoje małe, podziemne imperium za pomocą pieniędzy i strachu, ale niewielu z jego ludzi skoczyłoby za nim w ogień... no, może Dickless Masashi, ale to był idiota, prawdopodobnie w poprzednim wcieleniu nosił mundur SS i bezwolnie wykonywał rozkazy Fuhrera - do tego nadawał się wyśmienicie... Takeshi natomiast był jak pan Miyagi z 'Karate Kid' albo jak Xiang z 'Kickboxera', z tym wyjątkiem, że nigdy nie parał się sztukami walki... był rybakiem, restauratorem i wyznawcą Zenrinkyo... i wspaniałym nauczycielem - to on nauczył mnie czytać hiraganę i kanji, on pomógł mi zrozumieć wagę najwyklejszego giri... i to on, jego nauki zmieniły mnie na tyle, że nie zabiłem tej małej Midori, gejszy z Sahijiro, slumsowej dzielnicy północnego Tokyo... nie zabiłem jej, choć rozkaz Hiroyi był aż nadto jednoznaczny... Hiroya był moim panem i pracodawcą, wielokrotnie mówił, że to on wyciągnął mnie z gówna (tak mu się wydawało), ale Takeshi był moim przyjacielem... przyjacielem i mentorem, nawet po jego tragicznej śmierci (wielu mówiło, że była to sprawka Hiroyi, sieć intryg uknuta w ten sposób, aby podejrzenie o podpalenie domu Saito spadło na Hayao Yasujiro, śmiertelnego wroga mojego mocodawcy - jak mówiłem, Hiroya nigdy otwarcie nie wyszedłby naprzeciw Saito), nawet po śmierci miał na mnie wielki wpływ... on i jego nauki... to dzięki niemu Midori przeżyła (ponoć dziś jest piękną kobietą, ma mnóstwo klientów i dobrego protektora), to dzięki niemu Hiroya wydał na mnie wyrok śmierci, to dzięki niemu poznałem Reapera i Butchera, wreszcie dzięki niemu wróciłem do mojej ojczyzny...
...dlaczego o tym wspominam? dlaczego własnie dziś? może w pewnym sensie czuję się winny... zaniedbałem nauki mojego mistrza, przestałem podążać bushido, którą nakreślił mi Takeshi... może Takeshi jest w mojej historii tylko symbolem... symbolem dojrzałości, symbolem starczej mądrości i szacunku, jaki takiej mądrości się należy... a może wspominając wydarzenia sprzed lat, dokonuję swoistej ekspiacji, oczyszczenia, mówię sobie: "kiedyś potrafiłem być dobry, podążałem drogą mistrza, ocaliłem ludzkie istnienie, ale nie chcę już taki być"... i w mojej dawnej, czystej postawie szukam rozgrzesznia dla moich obecnych czynów... dla beznamiętnego ranienia innych... dla deptania cudzych uczuć... dla nienawiści...
(...)
...gaijin... ten epitet towarzyszył mi zawsze, kiedy spacerowałem ulicami Tokyo... ponieważ zawsze wolałem rozmawiać z tubylcami po angielsku, nazywano mnie również eigo-ya... i zawsze byłem obcy... nieważne jak bardzo chciałbym (choć wcale nie chciałem) wtopić się w ich kulturę, zawsze byłem obcy... kiedyś umówiłem się z Takeshim w barze, w Tsukishima... kwadrat należący do Niebieskich Smoków... siedziałem przy stoliku, sączyłem jakiś japoński cienkusz... ich było czterech... właściwie, zanim zwróciłem na nich uwagę, najpierw zobaczyłem nóż wbity w mój stolik, tuż obok mej lewej dłoni... zwyczajne, tanie, tajwańskie gówno, sprężynowiec... trzech byczków w przeciwsłonecznych szkłach a przed nimi jakiś japoński pedzio z tlenionymi włosami... "Omare, Bakyrou", "Temee"... nie reagowałem, to była jedna z zasad mojego giri, które próbował wpoić mi Takeshi... "reaguj tylko w ostateczności... jeśli dasz się ponieść wściekłości, uwolnisz złą siłę, która jest w tobie... nie wolno ci tego zrobić, przynajmniej nie w najbliższym czasie... jesteś inny niż wszyscy tutaj, to prawda... nieraz spotkasz się z zaczepką... ale jeśli pozwolisz, aby gniew wziął górę nad emocjami, jeśli zareagujesz gwałtownie na pierwszą lepszą złośliwość ze strony tych młodych zdobywców ulic, którym wydaje się, że są Yakuza, coś w tobie pęknie... czasem boję się ciebie"... to było dziwne... mój mistrz i przyjaciel - bał się mnie??? "czuję w tobie zło, czułem od pierwszego naszego spotkania... ale wyczułem coś jeszcze... szansę na walkę... na wewnętrzną batalię o spokój ducha... pewnie łatwiej byłoby ci raz tylko obudzić w sobie to monstrum i niczym się nie przejmować... być może nienawidzisz mnie, bo próbuję ulepić cię na nowo, wbrew tobie"... jak mógłbym nienawidzić Takeshiego??? "pamiętaj, jeśli raz zabijesz, jeśli raz przegrasz ten wewnętrzny pojedynek, to może być koniec ciebie, koniec twego bushido"...
... to była zaledwie chwila... kolejny cios noża wymierzony był dokładnie w moją drugą dłoń... migawki... kalejdoskop... slideshow... mój unik... pęknięty kufel po cienkuszu... szkło w gardle pedzia... pierwszy z napakowanych japońców ze swoim własnym nożem wbitym w zakrwawione udo... szybka ucieczka ich towarzyszy... dźwięk otwieranych drzwi... Takeshi i ja... wymiana spojrzeń... "coś w tobie umarło, synu"... wiem, Takeshi, ale nie jestem pewien, czy źle się z tego powodu czuję... "lepiej stąd chodźmy, zaraz pojawi się tu policja"... idę ulicą jak pijany... nie pamiętam drogi, potrącam ludzi... na twarzy mam śmierć... w sercu mam śmierć... w duszy mam śmierć...