Strasb - w pogoni za formą
Moderator: infernal
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Niedziela 27/04/2014
Wspinaczka 3.5h
W wietrzną i zimną pogodę ślignęliśmy na ściankę w Valais, gdzie te perturbacja pogodowa miała chyba swoje epicentrum. Dużo ludzi było, ale mimo to pozytywnie. Wysokość większa niż np. w Sottens, czuć było pod koniec dróg zmęczenie. Udany trening zakończyliśmy miłym kawko-piwkiem w knajpce nad jeziorem w Villeneuve. Dosyć zmęczona wróciłam, ale jak swoje odpoczęłam, to wskoczyłam w ciuszki biegowe i
45'E, buty Light Silence
poszurałam. Dziwny był treningowo ten tydzień, wypadł trening czwartkowy, długie wybieganie wpadło już w sobotę. Trochę to dzisiejsze easy ni przypiął, ni przyłatał, ale cóż - miałam ochotę. Ochotę poszwędać się urokliwymi uliczkami naszej dzielnicy, po zmroku, gdy cisza i spokój i upojny zapach bzów tylko dla mnie. Jak i majestatyczny szum Vuachery przecinający pogrążony we śnie park Denantou. No i chyba tylko o tej porze można się przekonać jak niesamowicie hałasują wiosennie żaby w sadzawce w ogrodzie botanicznym. Ależ ja lubię życie w Lozannie, to takie małe-duże miasto. Moja ukwiecona dzielnica z jej sennym spokojem wieczorem (no, poza sezonem barów nadjeziornych ), a gdy się zachce to o krok od rozbawionego nocą centrum. I te wszystkie małe "dzikie oazy" lub ukryte perełki, które z wielką frajdą się odkrywa, a potem z jeszcze większą dzieli z kimś to odkrycie.
Wspinaczka 3.5h
W wietrzną i zimną pogodę ślignęliśmy na ściankę w Valais, gdzie te perturbacja pogodowa miała chyba swoje epicentrum. Dużo ludzi było, ale mimo to pozytywnie. Wysokość większa niż np. w Sottens, czuć było pod koniec dróg zmęczenie. Udany trening zakończyliśmy miłym kawko-piwkiem w knajpce nad jeziorem w Villeneuve. Dosyć zmęczona wróciłam, ale jak swoje odpoczęłam, to wskoczyłam w ciuszki biegowe i
45'E, buty Light Silence
poszurałam. Dziwny był treningowo ten tydzień, wypadł trening czwartkowy, długie wybieganie wpadło już w sobotę. Trochę to dzisiejsze easy ni przypiął, ni przyłatał, ale cóż - miałam ochotę. Ochotę poszwędać się urokliwymi uliczkami naszej dzielnicy, po zmroku, gdy cisza i spokój i upojny zapach bzów tylko dla mnie. Jak i majestatyczny szum Vuachery przecinający pogrążony we śnie park Denantou. No i chyba tylko o tej porze można się przekonać jak niesamowicie hałasują wiosennie żaby w sadzawce w ogrodzie botanicznym. Ależ ja lubię życie w Lozannie, to takie małe-duże miasto. Moja ukwiecona dzielnica z jej sennym spokojem wieczorem (no, poza sezonem barów nadjeziornych ), a gdy się zachce to o krok od rozbawionego nocą centrum. I te wszystkie małe "dzikie oazy" lub ukryte perełki, które z wielką frajdą się odkrywa, a potem z jeszcze większą dzieli z kimś to odkrycie.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Wtorek 29/04/2014
Szkoła latania 3h
Wreszcie nadciągnął ten dzień. Stres miałam spory, normalnie gula w żołądku od rana. Bo miałam przezwyciężyć swój strach przed potencjalnym upadkiem, blokujący mój wspinaczkowy progres. Panikarzem jestem w różnych dziedzinach życiowych, zatem i moja wspinaczkowa histeria była naprawdę mocno rozwinięta. Na tyle, że grupowy kurs latania nie wydawał mi się dobrym pomysłem. Ale w jakiś sposób uwierzyłam, że talent pedagogiczny Stephana daje szansę w starciu jeden na jeden z moją paniką. Po godzinie swobodnej rozgrzewki przeszliśmy więc do rzeczy. W ramach prezentacji warsztatu miałam poprowadzić jakąś drogę, blisko limitu moich możliwości, ale nie taką znaną na pamięć. Padło na czerwone 6a. Weszłam z 1/3 i blokada, bo ryzykowny ruchy. Wahałam się tak długo, aż rozbolały ręce. Zmieniłam na pomarańczową, ale też jakoś przeszłam tylko kawałek, bo nie mogłam znaleźć dobrej sekwencji i znów się zacięłam. Z dołu karmiono mnie zachętami i logiczną analizą tego, że w zasadzie to jestem wciąż na wysokości wpinki i dopóki nie przejdę biodrami nad nią, to dużo nie polecę. To w końcu zrobiłam ten krok, stopy prawie w jednej linii w poziomie, wyciągam rękę wysoko do chwytu na granicy zasięgu i nagle fruuuuuuuuuuuuu....zrobiłam to, zrobiłam to po raz pierwszy. I nic a nic nie było tak strasznie jak sobie wyobrażałam, choć lot miał dobre 2-3 metry, bo asekurujący porządnie dynamizował. No proszę, pierwsze efekty jeszcze zanim kurs się na dobre zaczął.
Potem nastąpiła cała seria progresywnych ćwiczeń mających mnie przygotować do tego, co już i tak się stało. Ponoć wszystkie robiłam bardzo ładnie. Nauką lądowania na ścianie z ładną amortyzacją nogami bez robienia hałasu, loty na wędce aż wreszcie przyszedł czas na planowane loty znad ostatniego punktu asekuracyjnego. Dla bezpieczeństwa droga było dość przewieszona, tak że w sumie wyjście ponad ten ostatni punkt wymagało ode mnie sporo siły i nie musiałam za bardzo udawać, że ześlizguję się i puszczam chwytów. A lotów było co najmniej trzy. Na koniec dostałam zadanie zmierzenia się z drogą ponad moim aktualnym limitem, walcząc do końca czyli do odlotu. Byłam już mocno zmachana, więc ten punkt odlotu wypadał wciąż w tym samym miejscu, na wyjściu z dachu, we wszystkich próbach. Przynajmniej loty były godne.
Jestem niesamowicie zadowolona z rezultatów tego kursu, jedne z lepiej zainwestowanych pieniędzy. Pokonałam strach, przezwyciężyłam siebie, czuję, że otworzyło się przede mną nagle całe spektrum nowych możliwości, znów mam dużą motywację do wspinania. :uuusmiech: Przy okazji dostaliśmy też do Stephana trochę uwag ogólnych - w sumie podobnych jak przy innych okazjach. Otóż pan małżonek jest silny jak byk, ale przez to mało precyzyjny i techniczny w ruchach, żeby zrobić progres powinien dużo ćwiczyć technikę i przestać się obawiać sufitów. Ja mam niezłą technikę i precyzję, bo inacznej bym z moją słabą siłą nie doszła tam, gdzie jestem. I mnie z kolei przyda się nieco "przypakować", tzn. wzmocnić siłę nie tylko rąk, ale też mięśnie grzbietu, brzucha i inne takie hard core stability.
Szkoła latania 3h
Wreszcie nadciągnął ten dzień. Stres miałam spory, normalnie gula w żołądku od rana. Bo miałam przezwyciężyć swój strach przed potencjalnym upadkiem, blokujący mój wspinaczkowy progres. Panikarzem jestem w różnych dziedzinach życiowych, zatem i moja wspinaczkowa histeria była naprawdę mocno rozwinięta. Na tyle, że grupowy kurs latania nie wydawał mi się dobrym pomysłem. Ale w jakiś sposób uwierzyłam, że talent pedagogiczny Stephana daje szansę w starciu jeden na jeden z moją paniką. Po godzinie swobodnej rozgrzewki przeszliśmy więc do rzeczy. W ramach prezentacji warsztatu miałam poprowadzić jakąś drogę, blisko limitu moich możliwości, ale nie taką znaną na pamięć. Padło na czerwone 6a. Weszłam z 1/3 i blokada, bo ryzykowny ruchy. Wahałam się tak długo, aż rozbolały ręce. Zmieniłam na pomarańczową, ale też jakoś przeszłam tylko kawałek, bo nie mogłam znaleźć dobrej sekwencji i znów się zacięłam. Z dołu karmiono mnie zachętami i logiczną analizą tego, że w zasadzie to jestem wciąż na wysokości wpinki i dopóki nie przejdę biodrami nad nią, to dużo nie polecę. To w końcu zrobiłam ten krok, stopy prawie w jednej linii w poziomie, wyciągam rękę wysoko do chwytu na granicy zasięgu i nagle fruuuuuuuuuuuuu....zrobiłam to, zrobiłam to po raz pierwszy. I nic a nic nie było tak strasznie jak sobie wyobrażałam, choć lot miał dobre 2-3 metry, bo asekurujący porządnie dynamizował. No proszę, pierwsze efekty jeszcze zanim kurs się na dobre zaczął.
Potem nastąpiła cała seria progresywnych ćwiczeń mających mnie przygotować do tego, co już i tak się stało. Ponoć wszystkie robiłam bardzo ładnie. Nauką lądowania na ścianie z ładną amortyzacją nogami bez robienia hałasu, loty na wędce aż wreszcie przyszedł czas na planowane loty znad ostatniego punktu asekuracyjnego. Dla bezpieczeństwa droga było dość przewieszona, tak że w sumie wyjście ponad ten ostatni punkt wymagało ode mnie sporo siły i nie musiałam za bardzo udawać, że ześlizguję się i puszczam chwytów. A lotów było co najmniej trzy. Na koniec dostałam zadanie zmierzenia się z drogą ponad moim aktualnym limitem, walcząc do końca czyli do odlotu. Byłam już mocno zmachana, więc ten punkt odlotu wypadał wciąż w tym samym miejscu, na wyjściu z dachu, we wszystkich próbach. Przynajmniej loty były godne.
Jestem niesamowicie zadowolona z rezultatów tego kursu, jedne z lepiej zainwestowanych pieniędzy. Pokonałam strach, przezwyciężyłam siebie, czuję, że otworzyło się przede mną nagle całe spektrum nowych możliwości, znów mam dużą motywację do wspinania. :uuusmiech: Przy okazji dostaliśmy też do Stephana trochę uwag ogólnych - w sumie podobnych jak przy innych okazjach. Otóż pan małżonek jest silny jak byk, ale przez to mało precyzyjny i techniczny w ruchach, żeby zrobić progres powinien dużo ćwiczyć technikę i przestać się obawiać sufitów. Ja mam niezłą technikę i precyzję, bo inacznej bym z moją słabą siłą nie doszła tam, gdzie jestem. I mnie z kolei przyda się nieco "przypakować", tzn. wzmocnić siłę nie tylko rąk, ale też mięśnie grzbietu, brzucha i inne takie hard core stability.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Środa 30/04/2014
45'E, buty Light Silence
Takie tam wieczorne udeptywanie chodników we dwoje, miło się gawędziło. Rozważałam jeszcze jakiś mały akcencik przed zawodami czy bardziej takie rozruszanie nóg jak np. przebieżki, ale zamiast tego zafundowaliśmy sobie po prostu wbieg pod dom na ostro wprost z portu.
Czwartek 01/05/2014
30'E, buty Hyperspeed
Wahałam się, czy jeszcze biegać przed sobotą. Dlatego szuranie rano przed pracą najwolniej jak tylko umiem. I prawie nie w deszczu się udało - ale swoją porcję dostałam w drodze do pracy. Nie zmęczyłam się za bardzo, ale martwi mnie lekki ból w prawej łydce. Chyba naciągnęłam lekko we wtorek na ściance tylko z powodu adrenaliny nie poczułam od razu. No nic, do soboty musi być dobrze.
45'E, buty Light Silence
Takie tam wieczorne udeptywanie chodników we dwoje, miło się gawędziło. Rozważałam jeszcze jakiś mały akcencik przed zawodami czy bardziej takie rozruszanie nóg jak np. przebieżki, ale zamiast tego zafundowaliśmy sobie po prostu wbieg pod dom na ostro wprost z portu.
Czwartek 01/05/2014
30'E, buty Hyperspeed
Wahałam się, czy jeszcze biegać przed sobotą. Dlatego szuranie rano przed pracą najwolniej jak tylko umiem. I prawie nie w deszczu się udało - ale swoją porcję dostałam w drodze do pracy. Nie zmęczyłam się za bardzo, ale martwi mnie lekki ból w prawej łydce. Chyba naciągnęłam lekko we wtorek na ściance tylko z powodu adrenaliny nie poczułam od razu. No nic, do soboty musi być dobrze.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Sobota 03/05/2014
Montee du Nozon, 13.6km, +600m/-53m; 1:52:29; buty WT110
Ależ się cieszę, że zdecydowałam się wystartować. Świetny bieg, trasa przepiękna. Bywałam w okolicy a nie miałam pojęcia, że pod nosem taki urokliwy zakątek! Bieg zaczyna się w Pompaples, gdzie rzeka Nozon rozdziela się nad dwie odnogi - jedna prowadzi wody do Renu, druga do Rodanu. Bieg prowadzi od mostku przy starej olejarni w górę aż do Vaulion, gdzie rzeka bierze swój początek. Ale zanim zacznie się podążać wzdłuż Nozon, to trzeba się zameldować w Croy po numer startowy i dopiero stamtąd autobusem jedzie się na start. Ten sam autobus dowozi potem z mety z powortoem do Croy. Nieco skomplikowane, ale przypuszczalnie tylko w Croy jest odpowiedniej wielkości parking.
Na bieg pojechałam z Nuno i jeszcze jednym jego kolegą. Obaj szybcy - połówka poniżej 1h30. Dzięki towarzystwu szybko upłynął nam czas oczekiwania po odebraniu numerów, miało się wrażenie, że dopiero co zaczęliśmy gawędzić, a tu już trzeba było lecieć na autobus. Na szczęście załapaliśmy się na pierwszy od naszego przyjścia, bo mocno wiało i można było nielicho zmarznąć. Na miejscu w Pompaples najpierw przeszliśmy się trochę rozpoznawczo trasą jeszcze w ciepłych kurtach, potem z lekkim wahaniem oddaliśmy je w torbach do przyczepki (by odnaleźć je na mecie) i zaczęliśmy truchtać. Panowie dostosowali się do mojego tempa, więc mogliśmy się rozgrzewać razem. Pobiegliśmy kawałek, panowie zrobili przerwę techniczną w lasku, spojrzeliśmy na zegarek - zdecydowanie czas wracać. Panowie zaczęli mocniej nogi wyciągać, tempo wzrosło, na szczęście z górki było. Na linii startu był już zbity tłum. Panowie mieli zamiar i tak startować z przodu, ale ja chciałam przebić się grzecznie na tył. Niestety nie udało się wbić na więcej niż 3m. Przestraszyłam się, że mnie stratują. Po sygnale startu jak najszybciej dopadłam skraju trasy i drepcząc spokojnie czekałam aż mnie prawie wszyscy wyprzedzą (ile tego luda było! a ponoć impreza kameralna - tzn. była z 3 lata temu gdy Nuno ostatni raz startował). Od początku było błotniście i delikatnie pod górę, ani na moment nie żałowałam założenie trailówek (chwała Nuno za dobrą poradę; on swoje też naszykował - tylko ostatecznie zostawił obok torby zamiast zapakować ). Biegłam bardzo bardzo spokojnie, świadoma tego, że jeszcze sporo przede mną. Miałam grupkę biegaczy w zasięgu wzroku i nie oddalałam się od nich, ani nie przybliżałam. Tzn. do czasu aż zrobiły się pierwsze strome hopki w przemielonym błocie - tam ekipa w szosówkach podchodziła wolniutko i robiła korki, więc tym bardziej nie było się co spieszyć w biegu. Na tym początkowym odcinku biegliśmy u stóp słynnego wspinaczkowego rewiru St. Loup, nawet ktoś wisiał na ścianie, ale znajomych twarzy nie zauważyłam.
Biegło mi się dobrze - tzn. wcale nie szybko, ale na buzi banan, bo piękny las, bujna zieleń, urokliwy jar i wartko płynący Nozon. nawet jakoś przyjemniej było odkrywać to nie w tłoku, tylko mieć namiastkę odkrywania tych cudów samemu.
Martwiło mnie, że trasa coś płaska, bo jak nie weźmiemy się od początku za robienie tych 600m to niezła ściana będzie na koniec. Jak na zawołanie pojawiły się skrome, śliskie drewniane stopnie - w miejscu, gdzie Nozon pokonuje to po prostu pięknym wodospadem:
Za schodami zaraz płasko, widać asfalt i domki, ale przed wszystkim słychać pięknie grające rogi alpejskie na naszą cześć. Te domki do obrzeża Croy, trochę jest pod górkę, potem jeszcze trochę bardziej, ale dzięki gorącemu dopingowi kibiców wszystko biegiem. Potem chyba był kawałek po takich betonowych płytach, gdzie od razu jakoś źle się biegło, ale wystarczyło zejść na trawkę obok i humor wrócił. Niebawem kolejna miejscowość - Romainmotier. Droga pnie się do góry, ale zachęcająca tabliczka "wodopój za 200m" pomaga utrzymać biegowy krok na tych brukach. Mijamy romańskie opactwo z pięknymi witrażami, wąskim przesmykiem-bramą przedostajemy się pod wieżą tortur (zachęcająca nazwa ), a w tym korytarzyku huczy już doping kibiców przy wodopoju. Najpierw biorę od dzieci, gąbkę, potem jeszcze kubek wody i pomarańczę. Po króciutkiej przerwie ruszam dalej, mali chłopcy dzielnie zbierający rozrzucone kubki bardzo chcą mi zabrać gąbkę - żebym nie musiała się z nią kłopotac, ale ja już jej nie oddam do końca i chętnie będę używać.
Następny kawałek trasy był niesamowcie urokliwy - tuż nad brzegiem kanału wśród ukwieconych ogrodów.
I wciąż jakoś mało do góry. Za to na horyzoncie widać już było, że Vaulion tonie we mgle. Ścieżka o szerokości od jednej do dwóch podeszw skończyła się na mostku, gdzie przygrywała nam pani na akordeonie. Dalej znów biegło się w lesie i znów w głębszym błotku, z większą ilością korzeni i małych pagórków. Nawet w tej głuszy zdarzali się jacyś zabłąkani kibice, wciąż biegłam w zasadzie bez przerw, więc dumna byłam niesamowicie. Niebawem przyszło jednak schować dumę do kieszeni, bo rzeczka spływała tu po skalnych stopniach i wąwóz piął się stromiej i stromiej. Razem z dwoma innymi kobitkami stworzyłyśmy taki spontaniczny pociąg wspinający się w tym błocie. Co rusz po śliskich mostkach przerzucałyśmy się pomiędzy dwoma brzegami. W pewnym momencie usłyszałyśmy werble, za kolejnym mostkiem damsko-męska ekipa bębniąca, dodali nam animuszu przed ostatnią błotną ścianą.
Znów asfalt i domki na horyzoncie, a przy domkach tabliczka z informacją o wodopoju. Przy stolikach większa grupka babeczek łapiących oddech po wąwozie. Piję trochę, ale ruszam dalej jako jedna z pierwszych. Biegnę rączo, ale niebawem znów stromo. Najpierw niby niewinnie, ale potem błotnista rozpacz na całego. Nogi palą chyba najbardziej z całej trasy właśnie tam. Mimo to nawet wyprzedzić się kogoś udaje, a kogoś innego podgonić. Na szczycie kolejny wodopój, ale nie korzystam tylko szybko zaczynam znów biec. Ekipa z wodopoju mocno dopingowała nas na podejściu i kazała się sprężać, by przegonić chłopaków tam z przodu. Myślałam, że to całkiem żart, ale za chwilę faktycznie łyknęłam jakiegoś pana. Biegliśmy w lesie, szeroką szutrową drogą, otoczeni już całkowicie mgłą. Nie było już takich ostrym podejść, ale nogi coraz bardziej zmęczone, więc i mniejsze górki podmaszerowywałam (ale w naprawdę dobrym tempie). Mijało nas kilku panów biegnących w dół - postanowili widać pokonać trasę w obu kierunkach. Jeden dla zachęty rzucił - zaraz jest świetny zbieg, potem jednak mała hopka i na finiszu bukiet kwiatów dla Was drogie panie. Zbieg faktycznie smakował wybornie, potem droga nieco się podnosiła, ale pomyślałam sobie - no, ta górka nie taka zła, przecież biegnę - i do końca nie odpuszczę. Jednak gdy przyszła ta właściwa górka to nie pomógł nawet doping wspaniałej rodzinki z olbrzymimi dzwonami. Na szczęście górka była krótka. Zaraz za nią wznowiłam bieg, ze mną jedna dziewczyna, ale inną zostawiłyśmy zdecydowanie w tyle. Za chwilę jednak ktoś wyprzedza nas z łomotem - to ta dziewczyna włączyła turbo prowadzona przez pana, który przybył od strony mety jako eskorta na końcówkę. Ich tempo było za szybkie, ale drugiej dziewczyny starałam się nie puścić. Tym bardziej, że słychać było już gwar mety i widać bramkę na finiszu - poniżej nas. Mimo wszystko dziewczyna mnie minęła, ale po ostatnim ostrym wirażu, postanowiłam spróbować ją jednak złapać na zbiegu do mety, bo finiszowała zupełnie bez werwy (była ogólnie zdegustowana, że trasa ciężka i w ogóle). Ostatecznie byłam o krok za nią, ale od kibiców aplauz dostałam.
Za metą pamiątkowa tabliczka czekolady dla wszystkich i piękne róże dla pań. Szybko schroniłam się przed wiatrem w stodole, gdzie dawano ciepłą herbatę, pierniki, jabłka i jogurty od krów pasących się wzdłuż trasy. Zmieniłam trochę ciuchów na suche, wbiłam do autokaru i spotkałam z chłopakami na dole w Croy. Oni wykręcili czasy tak z 40 minut lepsze ode mnie, ale nic to nie umniejszyło mojego zadowolenia z tego biegu. Było genialnie, świetna atmosfera i organizacja. Za naprawdę niską opłatę piękna trasa, trzy wodopoje + poczęstunek na mecie, czekolada, róża i trekingowy ręcznik jako trwały prezent-pamiątka. Nic dziwnego, że z roku na rok więcej osób.
Montee du Nozon, 13.6km, +600m/-53m; 1:52:29; buty WT110
Ależ się cieszę, że zdecydowałam się wystartować. Świetny bieg, trasa przepiękna. Bywałam w okolicy a nie miałam pojęcia, że pod nosem taki urokliwy zakątek! Bieg zaczyna się w Pompaples, gdzie rzeka Nozon rozdziela się nad dwie odnogi - jedna prowadzi wody do Renu, druga do Rodanu. Bieg prowadzi od mostku przy starej olejarni w górę aż do Vaulion, gdzie rzeka bierze swój początek. Ale zanim zacznie się podążać wzdłuż Nozon, to trzeba się zameldować w Croy po numer startowy i dopiero stamtąd autobusem jedzie się na start. Ten sam autobus dowozi potem z mety z powortoem do Croy. Nieco skomplikowane, ale przypuszczalnie tylko w Croy jest odpowiedniej wielkości parking.
Na bieg pojechałam z Nuno i jeszcze jednym jego kolegą. Obaj szybcy - połówka poniżej 1h30. Dzięki towarzystwu szybko upłynął nam czas oczekiwania po odebraniu numerów, miało się wrażenie, że dopiero co zaczęliśmy gawędzić, a tu już trzeba było lecieć na autobus. Na szczęście załapaliśmy się na pierwszy od naszego przyjścia, bo mocno wiało i można było nielicho zmarznąć. Na miejscu w Pompaples najpierw przeszliśmy się trochę rozpoznawczo trasą jeszcze w ciepłych kurtach, potem z lekkim wahaniem oddaliśmy je w torbach do przyczepki (by odnaleźć je na mecie) i zaczęliśmy truchtać. Panowie dostosowali się do mojego tempa, więc mogliśmy się rozgrzewać razem. Pobiegliśmy kawałek, panowie zrobili przerwę techniczną w lasku, spojrzeliśmy na zegarek - zdecydowanie czas wracać. Panowie zaczęli mocniej nogi wyciągać, tempo wzrosło, na szczęście z górki było. Na linii startu był już zbity tłum. Panowie mieli zamiar i tak startować z przodu, ale ja chciałam przebić się grzecznie na tył. Niestety nie udało się wbić na więcej niż 3m. Przestraszyłam się, że mnie stratują. Po sygnale startu jak najszybciej dopadłam skraju trasy i drepcząc spokojnie czekałam aż mnie prawie wszyscy wyprzedzą (ile tego luda było! a ponoć impreza kameralna - tzn. była z 3 lata temu gdy Nuno ostatni raz startował). Od początku było błotniście i delikatnie pod górę, ani na moment nie żałowałam założenie trailówek (chwała Nuno za dobrą poradę; on swoje też naszykował - tylko ostatecznie zostawił obok torby zamiast zapakować ). Biegłam bardzo bardzo spokojnie, świadoma tego, że jeszcze sporo przede mną. Miałam grupkę biegaczy w zasięgu wzroku i nie oddalałam się od nich, ani nie przybliżałam. Tzn. do czasu aż zrobiły się pierwsze strome hopki w przemielonym błocie - tam ekipa w szosówkach podchodziła wolniutko i robiła korki, więc tym bardziej nie było się co spieszyć w biegu. Na tym początkowym odcinku biegliśmy u stóp słynnego wspinaczkowego rewiru St. Loup, nawet ktoś wisiał na ścianie, ale znajomych twarzy nie zauważyłam.
Biegło mi się dobrze - tzn. wcale nie szybko, ale na buzi banan, bo piękny las, bujna zieleń, urokliwy jar i wartko płynący Nozon. nawet jakoś przyjemniej było odkrywać to nie w tłoku, tylko mieć namiastkę odkrywania tych cudów samemu.
Martwiło mnie, że trasa coś płaska, bo jak nie weźmiemy się od początku za robienie tych 600m to niezła ściana będzie na koniec. Jak na zawołanie pojawiły się skrome, śliskie drewniane stopnie - w miejscu, gdzie Nozon pokonuje to po prostu pięknym wodospadem:
Za schodami zaraz płasko, widać asfalt i domki, ale przed wszystkim słychać pięknie grające rogi alpejskie na naszą cześć. Te domki do obrzeża Croy, trochę jest pod górkę, potem jeszcze trochę bardziej, ale dzięki gorącemu dopingowi kibiców wszystko biegiem. Potem chyba był kawałek po takich betonowych płytach, gdzie od razu jakoś źle się biegło, ale wystarczyło zejść na trawkę obok i humor wrócił. Niebawem kolejna miejscowość - Romainmotier. Droga pnie się do góry, ale zachęcająca tabliczka "wodopój za 200m" pomaga utrzymać biegowy krok na tych brukach. Mijamy romańskie opactwo z pięknymi witrażami, wąskim przesmykiem-bramą przedostajemy się pod wieżą tortur (zachęcająca nazwa ), a w tym korytarzyku huczy już doping kibiców przy wodopoju. Najpierw biorę od dzieci, gąbkę, potem jeszcze kubek wody i pomarańczę. Po króciutkiej przerwie ruszam dalej, mali chłopcy dzielnie zbierający rozrzucone kubki bardzo chcą mi zabrać gąbkę - żebym nie musiała się z nią kłopotac, ale ja już jej nie oddam do końca i chętnie będę używać.
Następny kawałek trasy był niesamowcie urokliwy - tuż nad brzegiem kanału wśród ukwieconych ogrodów.
I wciąż jakoś mało do góry. Za to na horyzoncie widać już było, że Vaulion tonie we mgle. Ścieżka o szerokości od jednej do dwóch podeszw skończyła się na mostku, gdzie przygrywała nam pani na akordeonie. Dalej znów biegło się w lesie i znów w głębszym błotku, z większą ilością korzeni i małych pagórków. Nawet w tej głuszy zdarzali się jacyś zabłąkani kibice, wciąż biegłam w zasadzie bez przerw, więc dumna byłam niesamowicie. Niebawem przyszło jednak schować dumę do kieszeni, bo rzeczka spływała tu po skalnych stopniach i wąwóz piął się stromiej i stromiej. Razem z dwoma innymi kobitkami stworzyłyśmy taki spontaniczny pociąg wspinający się w tym błocie. Co rusz po śliskich mostkach przerzucałyśmy się pomiędzy dwoma brzegami. W pewnym momencie usłyszałyśmy werble, za kolejnym mostkiem damsko-męska ekipa bębniąca, dodali nam animuszu przed ostatnią błotną ścianą.
Znów asfalt i domki na horyzoncie, a przy domkach tabliczka z informacją o wodopoju. Przy stolikach większa grupka babeczek łapiących oddech po wąwozie. Piję trochę, ale ruszam dalej jako jedna z pierwszych. Biegnę rączo, ale niebawem znów stromo. Najpierw niby niewinnie, ale potem błotnista rozpacz na całego. Nogi palą chyba najbardziej z całej trasy właśnie tam. Mimo to nawet wyprzedzić się kogoś udaje, a kogoś innego podgonić. Na szczycie kolejny wodopój, ale nie korzystam tylko szybko zaczynam znów biec. Ekipa z wodopoju mocno dopingowała nas na podejściu i kazała się sprężać, by przegonić chłopaków tam z przodu. Myślałam, że to całkiem żart, ale za chwilę faktycznie łyknęłam jakiegoś pana. Biegliśmy w lesie, szeroką szutrową drogą, otoczeni już całkowicie mgłą. Nie było już takich ostrym podejść, ale nogi coraz bardziej zmęczone, więc i mniejsze górki podmaszerowywałam (ale w naprawdę dobrym tempie). Mijało nas kilku panów biegnących w dół - postanowili widać pokonać trasę w obu kierunkach. Jeden dla zachęty rzucił - zaraz jest świetny zbieg, potem jednak mała hopka i na finiszu bukiet kwiatów dla Was drogie panie. Zbieg faktycznie smakował wybornie, potem droga nieco się podnosiła, ale pomyślałam sobie - no, ta górka nie taka zła, przecież biegnę - i do końca nie odpuszczę. Jednak gdy przyszła ta właściwa górka to nie pomógł nawet doping wspaniałej rodzinki z olbrzymimi dzwonami. Na szczęście górka była krótka. Zaraz za nią wznowiłam bieg, ze mną jedna dziewczyna, ale inną zostawiłyśmy zdecydowanie w tyle. Za chwilę jednak ktoś wyprzedza nas z łomotem - to ta dziewczyna włączyła turbo prowadzona przez pana, który przybył od strony mety jako eskorta na końcówkę. Ich tempo było za szybkie, ale drugiej dziewczyny starałam się nie puścić. Tym bardziej, że słychać było już gwar mety i widać bramkę na finiszu - poniżej nas. Mimo wszystko dziewczyna mnie minęła, ale po ostatnim ostrym wirażu, postanowiłam spróbować ją jednak złapać na zbiegu do mety, bo finiszowała zupełnie bez werwy (była ogólnie zdegustowana, że trasa ciężka i w ogóle). Ostatecznie byłam o krok za nią, ale od kibiców aplauz dostałam.
Za metą pamiątkowa tabliczka czekolady dla wszystkich i piękne róże dla pań. Szybko schroniłam się przed wiatrem w stodole, gdzie dawano ciepłą herbatę, pierniki, jabłka i jogurty od krów pasących się wzdłuż trasy. Zmieniłam trochę ciuchów na suche, wbiłam do autokaru i spotkałam z chłopakami na dole w Croy. Oni wykręcili czasy tak z 40 minut lepsze ode mnie, ale nic to nie umniejszyło mojego zadowolenia z tego biegu. Było genialnie, świetna atmosfera i organizacja. Za naprawdę niską opłatę piękna trasa, trzy wodopoje + poczęstunek na mecie, czekolada, róża i trekingowy ręcznik jako trwały prezent-pamiątka. Nic dziwnego, że z roku na rok więcej osób.
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Niedziela 04/05/2014
Wspinaczka 5h
Obudziłam się bez mega zakwasów - czyżbym się za bardzo oszczędzała wczoraj? A regeneracja wczoraj nie była wzorcowa, bo wieczorem zjawili się znajomi pana małżonka, o których przyjeździe i noclegu u nas raczył on zapomnieć. Zamiast więc leżeć i pachnieć po odświeżającej kąpieli to trzeba się było wyszykować i ruszyć na miasto na kolację. Ale na szczęście metrem, a już nie na piechotę.
Wspinaczka była po południu, więc wszystkie sobotnie atrakcje dobrze odespałam. Zmieniliśmy lokalizację względem początkowych planów, bo nas jeziorem i w dolinie Rodanu hulał huraganowy wiatr. W Les Avants zacisznie, choć przenikliwie wilgotno. Wyceny dróg są tam mocno hojne, ale i tak obiektywnie wspinałam się nieźle. Przy prowadzeniu wahania jeszcze sporo, zakręcona droga wśród półek to nie to samo co spadanie z przewieszonej drogi w hali, ale przynajmniej teraz jestem w stanie po krótszej lub dłuższej chwili zebrać się w sobie i to wahanie pokonać. Mega satysfakcja, niech żyje Stephane cudotwórca! Przy okazji odświeżyliśmy manewry na drodze wielowyciągowej, żeby być zwartymi i gotowymi na otwarcie sezonu wielkich ścian.
Wspinaczka 5h
Obudziłam się bez mega zakwasów - czyżbym się za bardzo oszczędzała wczoraj? A regeneracja wczoraj nie była wzorcowa, bo wieczorem zjawili się znajomi pana małżonka, o których przyjeździe i noclegu u nas raczył on zapomnieć. Zamiast więc leżeć i pachnieć po odświeżającej kąpieli to trzeba się było wyszykować i ruszyć na miasto na kolację. Ale na szczęście metrem, a już nie na piechotę.
Wspinaczka była po południu, więc wszystkie sobotnie atrakcje dobrze odespałam. Zmieniliśmy lokalizację względem początkowych planów, bo nas jeziorem i w dolinie Rodanu hulał huraganowy wiatr. W Les Avants zacisznie, choć przenikliwie wilgotno. Wyceny dróg są tam mocno hojne, ale i tak obiektywnie wspinałam się nieźle. Przy prowadzeniu wahania jeszcze sporo, zakręcona droga wśród półek to nie to samo co spadanie z przewieszonej drogi w hali, ale przynajmniej teraz jestem w stanie po krótszej lub dłuższej chwili zebrać się w sobie i to wahanie pokonać. Mega satysfakcja, niech żyje Stephane cudotwórca! Przy okazji odświeżyliśmy manewry na drodze wielowyciągowej, żeby być zwartymi i gotowymi na otwarcie sezonu wielkich ścian.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Wtorek 06/05/2014
40'E, buty Light Silence
40 minut bez polotu wyrwane z szczelnie zapakowanego dnia, na 45 już nie było czasu. Myślami byłam stale gdzieś zupełnie indziej, jakoś tak samo się szurało. Duszno.
40'E, buty Light Silence
40 minut bez polotu wyrwane z szczelnie zapakowanego dnia, na 45 już nie było czasu. Myślami byłam stale gdzieś zupełnie indziej, jakoś tak samo się szurało. Duszno.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Czwartek 08/05/2014
1h15' w tym 45' pod górę, buty Light Silence
Bieg urodzinowy lisią ścieżką, prezent ode mnie dla mnie. :uuusmiech: Ruszyłam wieczorkiem, z radością, której nie zmącił nawet deszcz, który zupełnie niespodziewanie złapał mnie po około kilometrze. Przez pierwsze 20 miniut napierałam ostro, potem już strome części raczej marszem. No ale i tak się przy tym zmachałam, więc trening jak najbardziej OK. No i miało być jak mi się podoba, bo to w końcu prezent. Gonił mnie zapadający wieczór, ale całą najpiękniejszą część kanionu zaliczyłam. A w drodze powrotnej kluczyłam sobie po alejkach parku Mont Repos i po uliczkach dzielnicy poniżej. I znów odkryłam nowe urocze zakątki - ile jeszcze do odkrycia w moim mieście!
1h15' w tym 45' pod górę, buty Light Silence
Bieg urodzinowy lisią ścieżką, prezent ode mnie dla mnie. :uuusmiech: Ruszyłam wieczorkiem, z radością, której nie zmącił nawet deszcz, który zupełnie niespodziewanie złapał mnie po około kilometrze. Przez pierwsze 20 miniut napierałam ostro, potem już strome części raczej marszem. No ale i tak się przy tym zmachałam, więc trening jak najbardziej OK. No i miało być jak mi się podoba, bo to w końcu prezent. Gonił mnie zapadający wieczór, ale całą najpiękniejszą część kanionu zaliczyłam. A w drodze powrotnej kluczyłam sobie po alejkach parku Mont Repos i po uliczkach dzielnicy poniżej. I znów odkryłam nowe urocze zakątki - ile jeszcze do odkrycia w moim mieście!
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
A w sobotę będzie dalsza część prezentu urodzinowego - 9 wyciągów ma.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Jeszcze Wam dorzucę, bo niedawno mi kolega podesłał. Taka radość była po:
A róża trzymała fason jeszcze w zasadzie do wczoraj. Czekolada natomiast przeżyła w domu chyba nawet nie godzinę:
A róża trzymała fason jeszcze w zasadzie do wczoraj. Czekolada natomiast przeżyła w domu chyba nawet nie godzinę:
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Sobota 10/05/2014
Prezent miał jednak 10 a jakby się uprzeć to 11 wyciągów. I sporo marszu w trudnym terenie przed i po wspinaniu. Była to więc całodzienna górska przygoda.
Rano spotkaliśmy się na parkingu obok wodospadu Pissevache.
Droga, którą planowaliśmy pokonać, wiedzie po ścianie powyżej wodospadu:
Można było podejść do początku drogi z parkingu na dole, ale postanowiliśmy wykorzystać naszą wizytę w okolicy na maksa i wjechaliśmy jednak samochodem sporo wyżej, przez miejscowości znane mi z jesiennego Defi de Jubile do oberży Vallon de Van. I rozpoczęliśmy naszą podróż w dół przez niesamowity kanion Dailley.
Wodospady
schodki - dużo schodków:
a w dole dolina Rodanu:
Gdy skończyły się schodki, zaczęło się błoto i liście, i bardzo długie ślizganie w dół. W takim skupieniu trzeba było schodzić, że na dole nogi nieźle sztywne i obolałe. A ciekawie to się dopiero zaczynało robić. Bo najpierw "mostek"
a potem trochę podciągania się na linach i na koniec mały zjazd na linie. U stóp drogi wspinaczkowej byliśmy zdecydowanie już rozgrzani. Musieliśmy poczekać chwilę, aż przejdzie wyżej poprzednia para, za nimi ruszyli Rick i Ellen, a na koniec ja z panem małżonkiem. To on prowadził pierwszy wyciąg, bo choć to oficjalnie 5b, ale w kantonie Valais na ichniejsze wyceny należy spoglądać mocno ostrożnie. Narzekał na początek na mrówki łażące po całej ścianie, ale w końcu dość szybko przeszedł do pierwszego stanowiska. Przyszła kolej na mnie podnieść nogę i się okazało, że ciężko jest. Bo nogi zmęczone a dodatkowo obiektywnie trudno było. Po jakiś 3 ruchach byłam z powrotem na ziemi, nie poprawiło to samopoczucia. Jednak w końcu jakoś się doczołgałam na górę i padło hasło, żebym od razu prowadziła drugi wyciąg. Drugi wyciąg, to tak naprawdę druga część tego 5b z fotografii powyżej, wahałam się mocno, czy dam radę, ale ruszyłam. Jedna wpinka, druga wpinka, prawie sięgam trzeciej - ale tylko prawie, zablokowałam się. Okolica zdecydowanie mało sympatyczna do lotu. A nawet jak się zawezmę w sobie i to wepnę, to wyżej jest jeszcze gorzej. Tymczasem na pierwszej stacji już pojawiła się kolejna ekipa, robi się korek, presja rośnie. Wymiękłam, zeszłam do pana małżonka, przewiązaliśmy liny, on szybko wszedł na górę - tylko niestety bez reverso. No to poprosiłam ładnie chłopaków co to kolejkowali za nami, żeby nas wyprzedzili i mu zanieśli. Tak zrobili, w między czasie doszła do stacji kolejna ekipa i niby miło, przyjemnie, żarty, ale tłoczno się zrobiło. Trochę nieporozumień komunikacyjnych i znów mocno się zdenerwowałam wspinając.
Następny wyciąg za 3 jednak poprowadziłam, w międzyczasie wyprzedziła nad wbrew sprzeciwom jeszcze jedna para. Nie do końca elegancko to zrobili, ale przynajmniej odtąd wspinaliśmy się we względnym spokoju. Choć jeszcze przez spory czas nerwowo było, bo martwiłam się, że Rick i Ellen już długo na nas czekają, wyciągi były długie i miałam wrażenie, że straciliśmy kontakt. Powoli jednak się wyluzowywałam i wspinanie stawało się coraz przyjemniejsze. Wyciągi prowadziliśmy już normalnie na zmianę i dopracowany system sygnałów działał bez zarzutu.
Dotarliśmy wreszcie do małego zagajnika przed ostatnimi 3-4 wyciągami. Zaczęło lekko kropić, ale napieraliśmy. Pan małżonek poprowadził oba wyciągi 5b i chwała mu za to, bo ja bym znów wymiękła. Napociłam się wystarczająco na mojej czwórce na koniec, gdzie musiałam nie raz przetłumaczyć głowie, że wszystko jest w porządku. Wreszcie zawiśliśmy na ostatnim stanowisku (bo stanięcie na szczycie to nie było). Pod szczyt trzeba się było wdrapać stromą sciężką już bez asekuracji. W zacisznym kącie czekali Rick i Ellen. Zaproponowali, że zwiną porządnie nasze liny, a my możemy wrzucić coś na ząb. Spojrzałam na zegarek - faktycznie wspinaliśmy się 6 godzin bez przerwy. Nie odpoczywaliśmy jednak za długo, bo nasi znajomi już dość się naczekali. Ruszyliśmy ku samochodowi. Okazało się, że to jeszcze sporo w górę. A jak wstałam, to okazało się, że w sposób dotąd mi nie znany bolą mnie calusieńkie nogi z tyłu. Każdy krok pod górę to była męka. Wlokłam się okrutnie i naprawde nie mogłam szybciej. Z bezsilności chciało się ryczeć, ale jakoś trzeba było się stamtąd wydostać. Zacisnęłam zęby i małymi krokami się doczołgałam. Z samego szczytu widok był taki:
A jak wyśmienicie smakowało piwo w barze u stóp wodospadu!
Prezent miał jednak 10 a jakby się uprzeć to 11 wyciągów. I sporo marszu w trudnym terenie przed i po wspinaniu. Była to więc całodzienna górska przygoda.
Rano spotkaliśmy się na parkingu obok wodospadu Pissevache.
Droga, którą planowaliśmy pokonać, wiedzie po ścianie powyżej wodospadu:
Można było podejść do początku drogi z parkingu na dole, ale postanowiliśmy wykorzystać naszą wizytę w okolicy na maksa i wjechaliśmy jednak samochodem sporo wyżej, przez miejscowości znane mi z jesiennego Defi de Jubile do oberży Vallon de Van. I rozpoczęliśmy naszą podróż w dół przez niesamowity kanion Dailley.
Wodospady
schodki - dużo schodków:
a w dole dolina Rodanu:
Gdy skończyły się schodki, zaczęło się błoto i liście, i bardzo długie ślizganie w dół. W takim skupieniu trzeba było schodzić, że na dole nogi nieźle sztywne i obolałe. A ciekawie to się dopiero zaczynało robić. Bo najpierw "mostek"
a potem trochę podciągania się na linach i na koniec mały zjazd na linie. U stóp drogi wspinaczkowej byliśmy zdecydowanie już rozgrzani. Musieliśmy poczekać chwilę, aż przejdzie wyżej poprzednia para, za nimi ruszyli Rick i Ellen, a na koniec ja z panem małżonkiem. To on prowadził pierwszy wyciąg, bo choć to oficjalnie 5b, ale w kantonie Valais na ichniejsze wyceny należy spoglądać mocno ostrożnie. Narzekał na początek na mrówki łażące po całej ścianie, ale w końcu dość szybko przeszedł do pierwszego stanowiska. Przyszła kolej na mnie podnieść nogę i się okazało, że ciężko jest. Bo nogi zmęczone a dodatkowo obiektywnie trudno było. Po jakiś 3 ruchach byłam z powrotem na ziemi, nie poprawiło to samopoczucia. Jednak w końcu jakoś się doczołgałam na górę i padło hasło, żebym od razu prowadziła drugi wyciąg. Drugi wyciąg, to tak naprawdę druga część tego 5b z fotografii powyżej, wahałam się mocno, czy dam radę, ale ruszyłam. Jedna wpinka, druga wpinka, prawie sięgam trzeciej - ale tylko prawie, zablokowałam się. Okolica zdecydowanie mało sympatyczna do lotu. A nawet jak się zawezmę w sobie i to wepnę, to wyżej jest jeszcze gorzej. Tymczasem na pierwszej stacji już pojawiła się kolejna ekipa, robi się korek, presja rośnie. Wymiękłam, zeszłam do pana małżonka, przewiązaliśmy liny, on szybko wszedł na górę - tylko niestety bez reverso. No to poprosiłam ładnie chłopaków co to kolejkowali za nami, żeby nas wyprzedzili i mu zanieśli. Tak zrobili, w między czasie doszła do stacji kolejna ekipa i niby miło, przyjemnie, żarty, ale tłoczno się zrobiło. Trochę nieporozumień komunikacyjnych i znów mocno się zdenerwowałam wspinając.
Następny wyciąg za 3 jednak poprowadziłam, w międzyczasie wyprzedziła nad wbrew sprzeciwom jeszcze jedna para. Nie do końca elegancko to zrobili, ale przynajmniej odtąd wspinaliśmy się we względnym spokoju. Choć jeszcze przez spory czas nerwowo było, bo martwiłam się, że Rick i Ellen już długo na nas czekają, wyciągi były długie i miałam wrażenie, że straciliśmy kontakt. Powoli jednak się wyluzowywałam i wspinanie stawało się coraz przyjemniejsze. Wyciągi prowadziliśmy już normalnie na zmianę i dopracowany system sygnałów działał bez zarzutu.
Dotarliśmy wreszcie do małego zagajnika przed ostatnimi 3-4 wyciągami. Zaczęło lekko kropić, ale napieraliśmy. Pan małżonek poprowadził oba wyciągi 5b i chwała mu za to, bo ja bym znów wymiękła. Napociłam się wystarczająco na mojej czwórce na koniec, gdzie musiałam nie raz przetłumaczyć głowie, że wszystko jest w porządku. Wreszcie zawiśliśmy na ostatnim stanowisku (bo stanięcie na szczycie to nie było). Pod szczyt trzeba się było wdrapać stromą sciężką już bez asekuracji. W zacisznym kącie czekali Rick i Ellen. Zaproponowali, że zwiną porządnie nasze liny, a my możemy wrzucić coś na ząb. Spojrzałam na zegarek - faktycznie wspinaliśmy się 6 godzin bez przerwy. Nie odpoczywaliśmy jednak za długo, bo nasi znajomi już dość się naczekali. Ruszyliśmy ku samochodowi. Okazało się, że to jeszcze sporo w górę. A jak wstałam, to okazało się, że w sposób dotąd mi nie znany bolą mnie calusieńkie nogi z tyłu. Każdy krok pod górę to była męka. Wlokłam się okrutnie i naprawde nie mogłam szybciej. Z bezsilności chciało się ryczeć, ale jakoś trzeba było się stamtąd wydostać. Zacisnęłam zęby i małymi krokami się doczołgałam. Z samego szczytu widok był taki:
A jak wyśmienicie smakowało piwo w barze u stóp wodospadu!
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Bogaty był to dzień. Cały w pięknym otoczeniu i dużo emocji. Wielkie ściany to zawsze duży ładunek emocji. Strach, zwątpienie, stres, satysfakcja, bezsilność. Ogólne wrażenie pozytywne, ale szczególnie na początku bardzo się bałam i bardzo wstyd mi było za swoją słabość. Słabość fizyczna trwa do dzisiaj. Wczoraj zdecydowanie nie nadawałam się do biegania (ale spędziliśmy fantastyczny dzień w Lucernie u przyjaciół), dzisiaj może by się dało, ale jeszcze dam zejść zakwasom do końca.Wspinać się też nie będziemy i to pewnie lepiej dla prawego ramienia, w którym znów jedno miejsce niepokojąco bolesne.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Środa 14/05/2014
52'E, buty Light Silence
Brrr ależ się zimno i mokro zrobiło, szczególnie we wtorkowy wieczór. Muszę przyznać, że nie miałam dużych wyrzutów sumienia, gdy książka pochłonęła mnie na tyle, że już było zdecydowanie za późno na bieganie. Prawe udo pobolewające jeszcze po sobocie też raczej nie miało nic przeciwko takiemu obrotowi sprawy. Wczoraj już prezentowało się znacznie lepiej, choć coś tam jeszcze było czuć. Pobiegłam bezrefleksyjnie zwyczajową pętlę i dawno nie miałam na nich tak lekkich nóg i takiego impulsu. Co to jednak świeżość w nogach znaczy, byłam w domu z 5 minut wcześniej niż się spodziewałam, więc jeszcze mały seans rozciągania w oczekiwaniu na wyjęcie prania. Bieg był wieczorny a jak bez okularów, co w kombinacji dało ciekawy rozmazano-nierealny klimat. I nawet olbrzymie wesołe miasteczko na placu Bellerive, rozświetlone tysiącem lampek we wszystkich kolorach, wyglądało naprawdę ładnie.
Swoją drogą chyba niebawem naprawdę muszę kupić nowe buty.
Hyperspeedy - zaraz będą miały dziurę w podeszwie na wylot i pokoślawione mocno już są, z coraz mniejszą przyjemnością je zakładam
Zenki aka Light Silence - właśnie wczoraj wyczułam, że i tu w podeszwie pod prawym paluchem robi się coś cienko; komfort biegu na razie bez zarzutu, ale jak to zenki - na mokrym nie sprawdzają się zupełnie
Evo Vivobarefoot - zaczynają się to tu, to tam lekko rozklejać, ale w użytkowaniu to nie przeszkadza; uwielbiam je nosić na co dzień, ale do biegania przyda się czasem też i but z odrobiną pianki
SKORA - nie traktuję ich już w ogóle jako butów do biegania, do użytku codziennego świetne, aczkolwiek na czubkach i one się rozklejają
New Balance WT110 - tylko i wyłącznie na bezdroża, nie znoszę ich na twardym
52'E, buty Light Silence
Brrr ależ się zimno i mokro zrobiło, szczególnie we wtorkowy wieczór. Muszę przyznać, że nie miałam dużych wyrzutów sumienia, gdy książka pochłonęła mnie na tyle, że już było zdecydowanie za późno na bieganie. Prawe udo pobolewające jeszcze po sobocie też raczej nie miało nic przeciwko takiemu obrotowi sprawy. Wczoraj już prezentowało się znacznie lepiej, choć coś tam jeszcze było czuć. Pobiegłam bezrefleksyjnie zwyczajową pętlę i dawno nie miałam na nich tak lekkich nóg i takiego impulsu. Co to jednak świeżość w nogach znaczy, byłam w domu z 5 minut wcześniej niż się spodziewałam, więc jeszcze mały seans rozciągania w oczekiwaniu na wyjęcie prania. Bieg był wieczorny a jak bez okularów, co w kombinacji dało ciekawy rozmazano-nierealny klimat. I nawet olbrzymie wesołe miasteczko na placu Bellerive, rozświetlone tysiącem lampek we wszystkich kolorach, wyglądało naprawdę ładnie.
Swoją drogą chyba niebawem naprawdę muszę kupić nowe buty.
Hyperspeedy - zaraz będą miały dziurę w podeszwie na wylot i pokoślawione mocno już są, z coraz mniejszą przyjemnością je zakładam
Zenki aka Light Silence - właśnie wczoraj wyczułam, że i tu w podeszwie pod prawym paluchem robi się coś cienko; komfort biegu na razie bez zarzutu, ale jak to zenki - na mokrym nie sprawdzają się zupełnie
Evo Vivobarefoot - zaczynają się to tu, to tam lekko rozklejać, ale w użytkowaniu to nie przeszkadza; uwielbiam je nosić na co dzień, ale do biegania przyda się czasem też i but z odrobiną pianki
SKORA - nie traktuję ich już w ogóle jako butów do biegania, do użytku codziennego świetne, aczkolwiek na czubkach i one się rozklejają
New Balance WT110 - tylko i wyłącznie na bezdroża, nie znoszę ich na twardym
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Sobota 17/05/2014
1h E, buty Light Silence
Niespieszne sobotnie przedpołudnie, po śniadanku, małych zakupach i drobnych obowiązkach wyległam nad jeziorko. Opalanie w biegu. Niby jest to najbanalniejsza i najbardziej oklepana trasa w Lozannie, ale przy tak pięknej pogodzie przebiec się tam to wciąż czysta przyjemność. Od wczoraj wiatr (bise) trochę osłabł, ale wciąż zdrowo dmucha i do tego kręci - miałam w twarz w obie strony biegnąc. Niełatwo się kręciło nóżkami przy wmordewindzie, ale bez wiatru byłoby zdecydowanie za gorąco. Nie biegło mi się tak lekko jak w środę, coś tam kłuło przy żebrach, ale witaminy D nieco załapałam. A niebawem ruszam jeszcze dobrawić trochę wspinaniem. Jutro zaś wycieczka biegowa, wytyczyłam sobię pętlę 20-21km w lesie startując z Chalet a Gobet. Mapa wydrukowana, wiać ma mniej, nic tylko biegać.
1h E, buty Light Silence
Niespieszne sobotnie przedpołudnie, po śniadanku, małych zakupach i drobnych obowiązkach wyległam nad jeziorko. Opalanie w biegu. Niby jest to najbanalniejsza i najbardziej oklepana trasa w Lozannie, ale przy tak pięknej pogodzie przebiec się tam to wciąż czysta przyjemność. Od wczoraj wiatr (bise) trochę osłabł, ale wciąż zdrowo dmucha i do tego kręci - miałam w twarz w obie strony biegnąc. Niełatwo się kręciło nóżkami przy wmordewindzie, ale bez wiatru byłoby zdecydowanie za gorąco. Nie biegło mi się tak lekko jak w środę, coś tam kłuło przy żebrach, ale witaminy D nieco załapałam. A niebawem ruszam jeszcze dobrawić trochę wspinaniem. Jutro zaś wycieczka biegowa, wytyczyłam sobię pętlę 20-21km w lesie startując z Chalet a Gobet. Mapa wydrukowana, wiać ma mniej, nic tylko biegać.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Wspinaczka
Spędziliśmy ponad Dorenaz całe piękne popołudnie,ale jako że byliśmy w trójkę i wybrane drogi nieco nas zaskoczyły, to wspinaczki samej w sobie nie było tak dużo. Działalismy w sektorze Półksiężyc, o rzut beretem od parkingu wprawdzie, ale rzut porządnie do góry. Na połogich ścianach przy szałasie już nie było dla nas miejsca, żwirownia jest mało sympatyczna, stąd ta wyprawa "w dzicz". Parę minut podejścią stromą ścieżką, która szybko w ogóle przestaje być ściężką (połamane gałęzie, obsunięte głazy) i jesteśmy ponad i daleko od tłumów na dole. Piękna skała, piękna pogoda, trzeba tylko nieco uważać, bo teren u stóp dróg stromy. Na początek robimy 5b Telepherique (=kolejka linowa). Ciekawa wspinaczka, pierwsze 3 punkty od ziemi bardzo blisko siebie, potem odległości się zwiększają, ale też jest to łatwiejszy fragment. Znów więcej emocji jest przy małym trawersie. Półka w pewnym momencie się kończy, a my musimy zrobić jeszcze jeden krok w lewo i dopiero do ponownie do góry - a pod nogami pustka. Tu jeszcze głowę przekonuję, staję wyżej ponad pustką i wpinam następny punkt. Kilka następnych ruchów jest z kategorii: niekoniecznie trudne, ale "scary". Prowadzę dyskusję z głową, podchodzę wzorowo biodrami na wysokość ostatniego punktu, ręce dosięgają do dobrego chwytu. Tylko dalej nie ma stopni na nogi, trzeba się podciągnąć do następnego chwytu (kto wie czy dobrego) na rękach głównie, stopy kładąc jedynie na tarcie - nie odważyłam się. Teraz nieco żałuję, ale tam zbyt się bałam.
Następnie wybraliśmy 5c za załomem skalnym. Anastasiya ruszyłam jako pierwsza, szybko straciliśmy ją z oczu, dzięki wiatrowi z uszu prawie też. Ze strzępków zdań rozumieliśmy, że na górze jest trudno, a co więcej nie wiadomo którędy dokładnie droga prowadzi. Asekurując stresowałam się co najmniej w połowie tak jak Ana tam na górze. W końcu znalazła kolejne spity w miejscu zupełnie innym niż sugerowałoby topo i udało jej się dojść do stacji. Po takim początku my wspinaliśmy się tam już tylko na wędkę, a i tak było ciekawie. Pierwsza trudność - malina czy inne kolczaste krzaczysko w zacięciu. Najpierw trzeba było włożyć w nie rękę i odszukać chwyty pod jego górną częścią. Jak już się to zrobiło, to okazywało się, że dół krzaka kompletnie zasłania nam stopy i ewentualne miejsca na ich przełożenie. Trzeba się było nieco podciągnąć i włożyć stopę w sam środek kolczastego gąszczu, nie mając pewności czy pod spodem jest skała, błoto czy próżnia. Na szczęście trafiłam w skałę. Potem było znów w miarę OK aż do kawałka, gdzie Ana się wcześniej przyblokowała. Jak ona przeszła to ostatnie zacięcie na prowadzeniu- naprawdę wielki szacun. Na koniec poszła obejrzeć to jeszcze raz na wędkę - i wcale nie poszło jej szybciej.
W przerwach pomiędzy wspinaczką i asekurowaniem grzaliśmy się w słońcu (nawet nie wiedziałam, że tak się już za nim stęskniłam!) i podziwialiśmy dostojne skalne mury na Mieville po drugiej stronie Doliny Rodanu - innymi słowy te, po których wspinaliśmy się tydzień temu. Gdy schodziliśmy, słońce chyliło się już ku zachodowi. Żegnał nas pięknie oświetlony Catogne - takie szwajcarskie Mont Fuji, góra jak z dziecięcego obrazka, o regularnym kształcie trójkąta, dobrze oddzielona od okolicznych masywów. I ze szczytem znów przyprószonym śniegiem.
Znajdź różnice :
Spędziliśmy ponad Dorenaz całe piękne popołudnie,ale jako że byliśmy w trójkę i wybrane drogi nieco nas zaskoczyły, to wspinaczki samej w sobie nie było tak dużo. Działalismy w sektorze Półksiężyc, o rzut beretem od parkingu wprawdzie, ale rzut porządnie do góry. Na połogich ścianach przy szałasie już nie było dla nas miejsca, żwirownia jest mało sympatyczna, stąd ta wyprawa "w dzicz". Parę minut podejścią stromą ścieżką, która szybko w ogóle przestaje być ściężką (połamane gałęzie, obsunięte głazy) i jesteśmy ponad i daleko od tłumów na dole. Piękna skała, piękna pogoda, trzeba tylko nieco uważać, bo teren u stóp dróg stromy. Na początek robimy 5b Telepherique (=kolejka linowa). Ciekawa wspinaczka, pierwsze 3 punkty od ziemi bardzo blisko siebie, potem odległości się zwiększają, ale też jest to łatwiejszy fragment. Znów więcej emocji jest przy małym trawersie. Półka w pewnym momencie się kończy, a my musimy zrobić jeszcze jeden krok w lewo i dopiero do ponownie do góry - a pod nogami pustka. Tu jeszcze głowę przekonuję, staję wyżej ponad pustką i wpinam następny punkt. Kilka następnych ruchów jest z kategorii: niekoniecznie trudne, ale "scary". Prowadzę dyskusję z głową, podchodzę wzorowo biodrami na wysokość ostatniego punktu, ręce dosięgają do dobrego chwytu. Tylko dalej nie ma stopni na nogi, trzeba się podciągnąć do następnego chwytu (kto wie czy dobrego) na rękach głównie, stopy kładąc jedynie na tarcie - nie odważyłam się. Teraz nieco żałuję, ale tam zbyt się bałam.
Następnie wybraliśmy 5c za załomem skalnym. Anastasiya ruszyłam jako pierwsza, szybko straciliśmy ją z oczu, dzięki wiatrowi z uszu prawie też. Ze strzępków zdań rozumieliśmy, że na górze jest trudno, a co więcej nie wiadomo którędy dokładnie droga prowadzi. Asekurując stresowałam się co najmniej w połowie tak jak Ana tam na górze. W końcu znalazła kolejne spity w miejscu zupełnie innym niż sugerowałoby topo i udało jej się dojść do stacji. Po takim początku my wspinaliśmy się tam już tylko na wędkę, a i tak było ciekawie. Pierwsza trudność - malina czy inne kolczaste krzaczysko w zacięciu. Najpierw trzeba było włożyć w nie rękę i odszukać chwyty pod jego górną częścią. Jak już się to zrobiło, to okazywało się, że dół krzaka kompletnie zasłania nam stopy i ewentualne miejsca na ich przełożenie. Trzeba się było nieco podciągnąć i włożyć stopę w sam środek kolczastego gąszczu, nie mając pewności czy pod spodem jest skała, błoto czy próżnia. Na szczęście trafiłam w skałę. Potem było znów w miarę OK aż do kawałka, gdzie Ana się wcześniej przyblokowała. Jak ona przeszła to ostatnie zacięcie na prowadzeniu- naprawdę wielki szacun. Na koniec poszła obejrzeć to jeszcze raz na wędkę - i wcale nie poszło jej szybciej.
W przerwach pomiędzy wspinaczką i asekurowaniem grzaliśmy się w słońcu (nawet nie wiedziałam, że tak się już za nim stęskniłam!) i podziwialiśmy dostojne skalne mury na Mieville po drugiej stronie Doliny Rodanu - innymi słowy te, po których wspinaliśmy się tydzień temu. Gdy schodziliśmy, słońce chyliło się już ku zachodowi. Żegnał nas pięknie oświetlony Catogne - takie szwajcarskie Mont Fuji, góra jak z dziecięcego obrazka, o regularnym kształcie trójkąta, dobrze oddzielona od okolicznych masywów. I ze szczytem znów przyprószonym śniegiem.
Znajdź różnice :
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Niedziela 18/05/2014
ok.2h w ruchu (marszobieg), buty WT110
No i cóż. Były wielkie plany a przyszło wrócić na tarczy. Wyszykowałam trasę, mapę, wodę, batony - a tu na miejscu się okazało, że mocy zero, nogi wlekę za sobą a w głowie się kręci. Pewnie dlatego jeszcze przed upływem kwadransa leżałam na ziemi z rozwalonym kolanem na eleganckiej, dobrze utrzymanej scieżce, która miała na środku tylko jeden większy kamień. Nogę lekko wyczyściłam i pokulałam się dalej z postanowieniem umycia w najbliższym źródełku (w lasach Jorat jest ich co najmniej kilkanaście, ładnie oporządzonych i połączonych tematyczną scieżką). Tak też zrobiłam i ruszyłam dalej ku Chalet des Enfants. Pełno samochodów było zaparkowanych wokół. Nic dziwnego, to wymarzone miejsce na niedzielny obiadek i spacer (w dowolnej konfriguracji). Ponoć Coco Chanel w tej właśnie restauracji lubiła się zatrzymać na podwieczorek w cieniu drzew po przechadzce po okolicznych lasach. Koło Chalet des Enfants po raz pierwszy zmieniłam trasę wobec pierwotnego planu - okazało się, że zamiast asfaltówką mogę pobiec jednak drogą bitą.
Ta część wiodła raczej w dół i wydawało się, że jakoś się rozkręcam. Po ostatnim ostrym zbiegu wylądowałam w Montheron. Trochę mnie to zaskoczyło, bo na wydrukowanej mapce nie miałam nazwy tej miejscowości, pozostała poza marginesem, więc zdawało mi się, że tym razem aż tam nie dotrę. Nic w tym złego, miejsce jest sympatyczne ze starym opactwem nad brzegiem Talent. Na powitanie dzwony kościoła wybiły kwadrans albo i pół godzinę. Następnym celem było Froideville, dobrze mi znane z biegówek, ale nigdy nie zwiedzone na butach. Szlak prowadził maleńką stromą ściężką pomiędzy dwoma domami na górę skarpy - gdzie stało z kilkanaście uli, zdecydowanie zamieszkałych. Mocno się zastanawiałam jak mnie pszczółki przyjmą, ale w ostatnim momencie zauważyłam, że moja ściężka skręca do lasu tuż przed i przyjmuje kształt schodów. Urokliwy to był kawałek, ale szybko dostałam się znów na asfaltówkę. Słońce dawało mocno, ten asfalt zdawał się ciągnąć już do samego Froideville. Przespacerowałam odcinek pod górę, z jednej strony pachniała świeżo skoszona trawa, z drugiej szumiało młode zboże, w sumie urokliwie. Tylko nogi nawet w dół nie bardzo chciały nieść. A w zasadzie nie tyle nogi same tylko całe ciało. Do Froideville prawie do końca już szłam, jedynie zmotywowałam się do biegu na krótkim odcinku, gdzie zamiast asfaltu była droga polna. I oto miasteczko/wioska. Początkowo szlak przechodził przez zupełnie brzydki kawałek - jakieś magazyny, blaszaki itp. Później lepiej, ale też w dużej części plac budowy. W zimie jakoś to inaczej wyglądało. Do centrum sportowego ostro pod górkę. Potem nieco z górki, ale też nie szło. Wreszcie las, całkiem przyjemny, ale wciąż nie na biegowo. Spacerowo było jednak przyjemnie - odgłosy, zapachy. Cieszyłam się tym, ale stawało się coraz bardziej jasne, że próba zrobienia całej pętli będzie co najmniej nierozsądna, po druga połowa zdecydowanie bardziej oddalona od cywilizacji. Doszłam tak do rozstaja, gdzie trzeba było podjąc ostateczną decyzję - na lewo kontynuacja, na prawo do domu.
Wyjęłam mapę, biłam się z myślami. Obok dostrzegłam ławeczkę, to siadłam i myślałam dalej. Dobrze mi było tam w tym słońcu. Przypomniałam sobie, jak to mi się niedawno marzyło, żeby tak wyciągnąć się na słońcu, gdzieś wśród zieleni, bez pośpiechu i nic nie musieć. I tak też zrobiłam. Smakowałam chwilę. Kombinajca wiatru i słońca dawała temperaturę idealną. Gdy wiatr ustał, to z kolei czułam, że w głowę grzeje mi aż za bardzo i niekoniecznie mi to pomoże przy obecnym samopoczuciu. A więc w drogę- do domu, to już było zdecydowane. Mały kawałek wcześniej nie zwiedzonej ścieżki i już dobrze znana Cabane de payment. Stamtąd, zamiast okrężną trasą biegową, ruszyłam wprost na dół ku Mauvernay. Zwykle wdrapywałam się tam na nartach, w przeciwnym kierunku, mimo to nie pamiętałam, że ta górka taka duża. Taka po części dlatego, że ścieżka kończy się jednak poniżej łąki Mauvernay. Więc znów trzeba było do góry. I to tak ostrzej, pobiegłam kawałek, dalej się poddałam. Akurat nadeszła grupa spacerowiczów, niezbyt byłam zachwycona, że mam dodatkowych świadków mojej porażki. Ostatni kilometr z kawałkiem, wzdłuż łąki, przez główny niedzielny deptak, już przebiegłam. Takie sprawianie pozorów.
Nie wiem, co mam o tym myśleć. Czas nie zmarnowany, bo pobyt w lesie był bardzo przyjemny, ale co dalej z tym moim bieganiem. Skąd taka mizeria? To już nie pierwszy raz tu w lesie, że na podbiegu gotuję się po kilku krokach. Na trenigach częściej szuram odliczając minuty niż rwę lekko i rączo do przodu. W czym rzecz? I na co jest sens tego lata porywać? Swoją drogą Dents du Midi chyba i tak wypadły z programu, bo to najdogodniejszy moment wyjazdu na urlop.
ok.2h w ruchu (marszobieg), buty WT110
No i cóż. Były wielkie plany a przyszło wrócić na tarczy. Wyszykowałam trasę, mapę, wodę, batony - a tu na miejscu się okazało, że mocy zero, nogi wlekę za sobą a w głowie się kręci. Pewnie dlatego jeszcze przed upływem kwadransa leżałam na ziemi z rozwalonym kolanem na eleganckiej, dobrze utrzymanej scieżce, która miała na środku tylko jeden większy kamień. Nogę lekko wyczyściłam i pokulałam się dalej z postanowieniem umycia w najbliższym źródełku (w lasach Jorat jest ich co najmniej kilkanaście, ładnie oporządzonych i połączonych tematyczną scieżką). Tak też zrobiłam i ruszyłam dalej ku Chalet des Enfants. Pełno samochodów było zaparkowanych wokół. Nic dziwnego, to wymarzone miejsce na niedzielny obiadek i spacer (w dowolnej konfriguracji). Ponoć Coco Chanel w tej właśnie restauracji lubiła się zatrzymać na podwieczorek w cieniu drzew po przechadzce po okolicznych lasach. Koło Chalet des Enfants po raz pierwszy zmieniłam trasę wobec pierwotnego planu - okazało się, że zamiast asfaltówką mogę pobiec jednak drogą bitą.
Ta część wiodła raczej w dół i wydawało się, że jakoś się rozkręcam. Po ostatnim ostrym zbiegu wylądowałam w Montheron. Trochę mnie to zaskoczyło, bo na wydrukowanej mapce nie miałam nazwy tej miejscowości, pozostała poza marginesem, więc zdawało mi się, że tym razem aż tam nie dotrę. Nic w tym złego, miejsce jest sympatyczne ze starym opactwem nad brzegiem Talent. Na powitanie dzwony kościoła wybiły kwadrans albo i pół godzinę. Następnym celem było Froideville, dobrze mi znane z biegówek, ale nigdy nie zwiedzone na butach. Szlak prowadził maleńką stromą ściężką pomiędzy dwoma domami na górę skarpy - gdzie stało z kilkanaście uli, zdecydowanie zamieszkałych. Mocno się zastanawiałam jak mnie pszczółki przyjmą, ale w ostatnim momencie zauważyłam, że moja ściężka skręca do lasu tuż przed i przyjmuje kształt schodów. Urokliwy to był kawałek, ale szybko dostałam się znów na asfaltówkę. Słońce dawało mocno, ten asfalt zdawał się ciągnąć już do samego Froideville. Przespacerowałam odcinek pod górę, z jednej strony pachniała świeżo skoszona trawa, z drugiej szumiało młode zboże, w sumie urokliwie. Tylko nogi nawet w dół nie bardzo chciały nieść. A w zasadzie nie tyle nogi same tylko całe ciało. Do Froideville prawie do końca już szłam, jedynie zmotywowałam się do biegu na krótkim odcinku, gdzie zamiast asfaltu była droga polna. I oto miasteczko/wioska. Początkowo szlak przechodził przez zupełnie brzydki kawałek - jakieś magazyny, blaszaki itp. Później lepiej, ale też w dużej części plac budowy. W zimie jakoś to inaczej wyglądało. Do centrum sportowego ostro pod górkę. Potem nieco z górki, ale też nie szło. Wreszcie las, całkiem przyjemny, ale wciąż nie na biegowo. Spacerowo było jednak przyjemnie - odgłosy, zapachy. Cieszyłam się tym, ale stawało się coraz bardziej jasne, że próba zrobienia całej pętli będzie co najmniej nierozsądna, po druga połowa zdecydowanie bardziej oddalona od cywilizacji. Doszłam tak do rozstaja, gdzie trzeba było podjąc ostateczną decyzję - na lewo kontynuacja, na prawo do domu.
Wyjęłam mapę, biłam się z myślami. Obok dostrzegłam ławeczkę, to siadłam i myślałam dalej. Dobrze mi było tam w tym słońcu. Przypomniałam sobie, jak to mi się niedawno marzyło, żeby tak wyciągnąć się na słońcu, gdzieś wśród zieleni, bez pośpiechu i nic nie musieć. I tak też zrobiłam. Smakowałam chwilę. Kombinajca wiatru i słońca dawała temperaturę idealną. Gdy wiatr ustał, to z kolei czułam, że w głowę grzeje mi aż za bardzo i niekoniecznie mi to pomoże przy obecnym samopoczuciu. A więc w drogę- do domu, to już było zdecydowane. Mały kawałek wcześniej nie zwiedzonej ścieżki i już dobrze znana Cabane de payment. Stamtąd, zamiast okrężną trasą biegową, ruszyłam wprost na dół ku Mauvernay. Zwykle wdrapywałam się tam na nartach, w przeciwnym kierunku, mimo to nie pamiętałam, że ta górka taka duża. Taka po części dlatego, że ścieżka kończy się jednak poniżej łąki Mauvernay. Więc znów trzeba było do góry. I to tak ostrzej, pobiegłam kawałek, dalej się poddałam. Akurat nadeszła grupa spacerowiczów, niezbyt byłam zachwycona, że mam dodatkowych świadków mojej porażki. Ostatni kilometr z kawałkiem, wzdłuż łąki, przez główny niedzielny deptak, już przebiegłam. Takie sprawianie pozorów.
Nie wiem, co mam o tym myśleć. Czas nie zmarnowany, bo pobyt w lesie był bardzo przyjemny, ale co dalej z tym moim bieganiem. Skąd taka mizeria? To już nie pierwszy raz tu w lesie, że na podbiegu gotuję się po kilku krokach. Na trenigach częściej szuram odliczając minuty niż rwę lekko i rączo do przodu. W czym rzecz? I na co jest sens tego lata porywać? Swoją drogą Dents du Midi chyba i tak wypadły z programu, bo to najdogodniejszy moment wyjazdu na urlop.