niedziela, 7 kwietnia
6 Poznań Halfmarathon
od rana zaczęło się dobrze - wyszło słońce. na starcie pojawiliśmy się na czas - nie dotarłem niestety na umówione miejsce spotkania z Łukaszem, z którym mieliśmy atakować 1:35 - na nogach miałem Brooks Drift, które łapią wilgoć przez podeszwę a okazało się, że żeby dotrzeć pod pomnik gdzie byliśmy umówieni musiałbym przebiec przez topniejący śnieg... z myślą, że odnajdziemy się na trasie poczłapałem na start. pożegnałem się z Anią, która razem z koleżankami przeszła bardziej do tyłu (planując biec na ok. 2:20), ja znalazłem sobie dobre miejsce za balonikami na 1:30, antycypując tłok na starcie. i tłok był, po raz kolejny zdumiało mnie jak wiele osób niefrasobliwie ustawia się z przodu mimo licznych informacji, tablic ze strefami czasowymi itd. nic to.
relacja kilometr po kilometrze:
1.
tłum, przepychanki, ostrożnie żeby się nie potknąć.
z wielką radością znajduję Łukasza - od tygodni byliśmy umówieni na wspólny atak. super, że możemy raz pobiec od początku. z nami niepodziewanie Bartek - wracający po kontuzji, oraz jeszcze jeden kolega, który musi mi wybaczyć, że zapomniałem jego imienia. fajna ekipa. serce rośnie.
2.
oddrabiamy stratę ze startu i pierwszego kilometra. biegnie się dobrze, dużo ludzi, piękna pogoda, atmosfera biegowego święta.
3.
jesteśmy już we właściwym tempie - 4:30/km, ale biegnie się naprawdę dobrze. wymieniamy kilka uwag. zastanawiam się nad achillesem, czy nie zacznie się odzywać ale póki co jest świetnie, nic nie czuć - okaże się, że do końca nie będzie z nim żadnego problemu.
4.
trochę z górki, lecimy po 4:25/km od kilku dobrych chwil. patrzymy po sobie czy nie zwolnić. ja mam spokojny oddech 3-3, czuję się świetnie, Łukasz też...
5.
znowu nieco z górki, znowu szybko. mijamy pierwszy punkt odżywczy. ja mam strategię by nie korzystać w ogóle z jedzenia i picia - nie jest gorąco, nawodniłem się poprzedniego dnia, zjadłem spokojne śniadanie, ćwiczyłem bieganie na czczo - w moim odczuciu nie potrzebuję nawet wody.
6.
żartujemy z Łukaszem, że wciąż widać baloniki na 1:30 w zasięgu wzroku. chyba troszkę ostrożnie zaczęli, będą musieli nadrabiać. wydaje się, że wystarczyłoby tylko nieco przyspieszyć by się z nimi zabrać ale zdajemy sobie sprawę, że to złudne myślenie.
7.
myślę sobie o Ani, czy dobrze jej się biegnie. ja czuję się bardzo dobrze, oddech cały czas spokojny, tempo bardzo dobre. myślę o nadchodzących podbiegach.
8.
zaczyna się mijanie pierwszych biegaczy, którzy przeliczyli się z siłami. zawsze to przykro zostawiać kogoś w tyle. ja jednak prę do przodu, zdejmuję buffa i podciągam rękawy - zrobiło się przyjemnie ciepło.
9.
podbiegi na Hetmańskiej idą spokojnie, nogi obute w ultralekkie Brooksy pracują mocno. wiem, że nie będę pił na drugim punkcie odżywczym. czuję się mocny, nadaję tempo naszej grupce, z której w międzyczasie odpadł Bartek - rzeczywiście, idziemy po 4:25/km, szybciej niż zakładaliśmy.
10.
drugi punkt, na którym Łukasz zwalnia i bierze kubeczek z napojem. decyduję się nie czekać na niego, licząc, że mnie za chwilę dogoni. po podbiegu na Rolną zaczyna się długi kawałek, na którym będzie płasko lub z górki. decyduję się przyspieszyć.
11.
oddech 3-2, dobra kadencja, lekki sprężysty krok. póki co wszystko pracuje jak w zegarku. przyspieszyłem o ok. 10 sekund na km, chłopacy zostali za mną. po prawdzie, od jakiegoś czasu toczymy z Łukaszem korespondencyjną rywalizację i nie ukrywam, że marzeniem byłoby pokonać go na mecie, szczególnie, że niedawno w W-wie pobiegł 1:33 - taki wynik przed biegiem przyjąłbym w ciemno... na nawrocie Marek i jego doping - Boże, jedno słowo a ile potrafi dać siły! Dziękuję Marek!
12.
nadzieja, że Łukasz mnie dogoni zaczyna ustępować nadziei, że mnie nie dogoni. jestem już sam, sam na sam ze swoją siła i słabością. nie lubię biec w tłumie, szukam swojego miejsca. zbiegam nieco z linii obieranej przez większość biegaczy by mieć czyste pole z przodu. nie lubię słyszeć czyjegoś oddechu, czuć inny biegowy rym, lubię na trasie być sam.
13.
mam dobrą szansę pobyć sam - jestem na 4-km prostej, to sporo czasu żeby się zniechęcić, i drugi taki newralgiczny punkt - coś w sobie ma ten odcinek, że wielu tutaj przeżywa kryzys. ja nie. nie dzisiaj.
14.
wyprzedzam. obieram sobie za cel jakiegoś biegacza w odległości kilkunastu kroków, dopadam, czaję się za plecami, i wychodzę do przodu. wiem, że muszę wciąż przyspieszać, że Łukasz na pewno jest niedaleko a w W-wie miał bardzo mocną końcówkę.
15.
pamiętam, jak przed rokiem pechowy łyk wody poskutkował kolką i masakrą na ostatnich 3 km. tym razem mijam nie spojrzawszy nawet na kubki z piciem. nie czuję pragnienia ani głodu, chyba, że głód prędkości i zwycięstwa nad sobą. w myślach kalkuluję na jaki wynik mogę liczyć o ile utrzymam tempo - wychodzi mi 1:32...
16.
odczuwam lekkie kłucie z boku. staram się utrzymać wysoką kadencję, luz i moc. oddycham miarowo, 3-2. na Placu Bernardyńskim Robert zagrzewa mnie do boju - kolejny mega kop energii! Robert to brat Łukasza - aż mnie korci żeby zapytać czy brat nie czai się za moimi plecami. dzisiaj jestem jednak szybszy nawet od własnych myśli - zanim otworzę usta, jestem już daleko.
17.
nawrót. zaczyna się ten odcinek, na którym rok wcześniej rozegrała się moja tragedia. nie tym razem. znowu wyprzedzam, nie szkodzi, że pojedynczych biegaczy. wyprzedzam. mnie nie wyprzedza nikt.
18.
mocny kilometr, dzięki wysokiej kadencji. jest już duże zmęczenie, oddech 2-2 ale Drifty niosą wspaniale niczym sandały Hermesa. czuć adrenalinę. już wiem, że 1:35 pęknie, tylko o ile?
19.
szybko, szybciej, bo mnie dorwie

tak sobie powtarzam. często na treningach wyobrażam sobie, że biorę udział w zawodach i uciekam przed kimś. teraz to dzieje się naprawdę, wykorzystuję to jako dodatkową motywację. oczywiście, z drugiej strony życzę jak najlepiej Łukaszowi, oby wykręcił jak najlepszy czas... o sekundę gorszy niż mój :P
20.
już niedaleko. ostatni punkt, nieistotny - kto zwalnia i pije na kilka kroków przed metą. podbieg na Baraniaka jest wymagający ale to już ostatni, zaraz będzie meta. boli lewa noga - chyba pęcherz pękł. już od 2-3 km czuję, że coś jest tam nie tak - chyba piasek albo skarpetka się podwinęła. nieważne.
21.
teraz już tylko z górki. włączam luz, nie dbam o technikę, pracuję nieładnie ale mocno.
FINISZ
na ostatnim zbiegu puszczam mięśnie. uda mocno i boleśnie walą o asfalt. nic to, na tym luzie wpadam na ostatnią prostą. widzę zegar. kolejne sekundy upływają ale już nie liczą mojego czasu.
jestem na mecie. czas 1:31:15 brutto. 4:18/km. dziękuję Bogu, unoszę ręce w geście triumfu. to mój najlepszy bieg w życiu, mega życiówka (ubiegłoroczna poprawiona o 10 minut!), ale i mega wysiłek. dobra robota.
chwila odpoczynku, i truchtam z powrotem na trasę w poszukiwaniu Ani. dołączam do niej na ostatnie 2km. jest w świetnym humorze i dobrej formie. czuję dumę z jej osiągnięcia równie co z własnego. meta drugi raz.
w drodze do domu odczytuję sms-a.
1:31:01 netto, miejsce 345 w generalce (tylko 8 kobiet przede mną! lol) 0 136 w kategorii M-30. nieźle, kurczę.
http://www.movescount.com/moves/move123 ... WFsqPpCQV8
czyli razem 25km, Brook Pure Drift.