Sobota 28.09.2019
START
Górski Maraton Ślężański
9' trucht + GR6' + 2x100m +
42,9km 3:42:48 ~HR170 +/-1350m 2. miejsce
Wstałem rano i zdrowie było. Czułem się OK. Może podróż z Poznania dzień wcześniej trwająca 4:10 zamiast 2:45 nie była super regeneracją przed biegiem, ale nie mogłem narzekać. W kontekście lekkiego zaziębienia 2 dni wcześniej było super. W sobotę pogoda dobra, bez opadów, ciepło. Można było biec na krótko. Postanowiłem też biec na lekko, bez plecaka czy pasa. Punktów na trasie było sporo, wydawało się, że wystarczająco. Biorąc jednak pod uwagę pełne słońce i ryzyko dużego odwodnienia jak zrobi się naprawdę ciepło, zabrałem w tylną kieszonkę leginsów mały bukłak 250ml z wodą. W przednią 3 żele. Tyle.
Początek, czyli pierwsze zdobycie Ślęży, planowałem zrobić na spokojnie. Bardzo spokojnie, więc od razu pilnowałem się, żeby biec wolniej niż mi się wydaje, że jest wolno

Najgorsze co mogłem zrobić to zarżnąć się na początku. Trzy dystanse, czyli 10km, półmaraton i maraton startowały razem. Wyszedł z tego spory tłum, który w bardziej stromych fragmentach nawet nieco mnie stopował, ale to dobrze, dzięki temu nie przeszarżowałem. Wydawało mi się, że Jacka Sobasa, o którym wiem, że jest bardzo mocny, zostawiłem za sobą - pewnie też chciał oszczędzać siły na początku. Na szczycie Ślęży od razu pierwszy punkt, kubek wody i można zbiegać. Czułem się luźno. Gdzieś pomiędzy kamieniami w lesie, na małym rozdrożu, zwątpiłem co do tego gdzie biec. Szarfa wskazywała niby w prawo... Pobiegłem ze 100m i zawróciło mnie kilka innych osób wskazując, że mam wracać, bo to w drugą stronę. Udało się wtedy sprawnie wrócić na trasę, z akceptowalną stratą czasową. Niestety z tymi oznaczeniami były jaja, bo jakaś nieżyczliwa ekipa specjalnie przewieszała taśmy wprowadzając biegaczy w błąd. Później jeszcze kilkukrotnie widziałem takie miejsca. Przykre. Dobrze, że miałem tracka w zegarku i od tego momentu już bacznie go pilnowałem. Po wejściu na szerszą szutrową drogę zaczęło się mocne zbieganie, można było puścić nogi. Zegarek wskazywał mi wtedy chwilowe tempo w okolicach ~3:30. Mijając ponownie start po 10km przeoczyłem punkt wodopoju, błędnie wydawało mi się, że miał być kawałek dalej... A kolejny miał być na 18km. Na szczęście miałem swój bukłak co mnie wtedy uratowało. Przed sobą widziałem innego zawodnika maratonu, Mariusza Kupczaka (3. open w 2018) którego szybko udało się wyminąć, nie wiedziałem jednak który jestem. Wydawało mi się, że może nawet pierwszy, skoro Sobas został za mną. Nie zastanawiałem się tym wtedy za bardzo. Czułem się dobrze i leciałem dalej swoje.
Biegło mi się bardzo dobrze. Jakoś za 13km, zaczynał się płaski, biegowy odcinek. Kilka kilometrów naprawdę płasko. I tam leciałem po 4minuty z groszem. Niewielkim, momentami blisko 4:00. Samopoczucie w porządku, taki drugi zakres. I to mi dodawało siły, kilometry mijały szybko i nawet przyjemnie

W okolicach 18km zacząłem wyglądać punktu żywieniowego. Zjadłem duży żel DrWitt (200kcal) i kiedy już zacząłem myśleć, że wodopoju nie będzie wcale, pojawił się on - na zakręcie na 20,5km. Wypiłem sporo, napełniłem bukłak na dalszą drogę i wsunąłem kilka ćwiartek pomarańczy. Dowiedziałem się, że jestem drugi. Hmmm... kiedy ten Sobas mnie wyprzedził - myślałem. A może jednak jest nadal za mną i to ktoś inny? Szybko uciąłem te rozważania i ruszyłem dalej, żeby kontynuować swój dobry bieg. Tu już było pod górę, ale łagodnie, nadal można było biec dobrym tempem, a ja czułem się cały czas akceptowalnie dobrze, w komforcie. Mało kręcenia, szerokie długie proste. I nagle wyrosła przede mną ściana - Skalna Perć. Tu już nie było biegania tylko wspinaczka. Bardzo ładny i ciekawy, techniczny odcinek. Po zejściu zrobił się już 28km i chwila zbiegu do punktu, który był na 29,5km. Wjechał drugi żel (100kcal) i kawałek banana. Po raz kolejny obfite tankowanie z mojej strony. Było ciepło, a ja cały mokry już od dawna. Nawet z daszka od czapki kapał mi pot. Nie czułem się jednak jakoś mocno zagotowany czy odwodniony, w tej kwestii było wszystko pod kontrolą.
Ruszyłem dalej z myślą, że dookoła Radunii nie szarżuję, lekko nawet odpuszczam, zbierając siły na końcowy odcinek. W końcu to była tylko pętelka 5km i zawinięcie z powrotem do tego samego punktu. Minęło szybko. Na górze, na odsłoniętym fragmencie solidnie powiało - miłe orzeźwienie. Wsunąłem w siebie trzeci żel. Całkiem bezproblemowo, bo żołądek współpracował tego dnia idealnie. Jeszcze banan, cola (fajnie że była!) ze stolika i niby byłem gotowy na ostatni etap. Wyciągnąłem jeszcze od obsługi info co do rywali. Okazało się, że na prowadzeniu mocno leci Miłosz Szczęśniewski (nie wiedziałem, że startuje) i tu moja strata jest już 10 minut. Za mną kilka minut Jacek Sobas. Czyli jest dobrze! Dostałem wtedy mocnego kopa motywacji i ruszyłem żwawo. Wiedziałem, że mam teraz jeszcze 2 km biegu, a potem wspinaczka na Ślężę, dlatego chciałem dobrze wykorzystać ten odcinek. Minąłem kilku zawodników z 80km, bo nasze trasy się tu schodziły. Początek podejścia jeszcze biegłem, potem coraz bardziej szedłem, starałem się cisnąć, żeby ten mój marszobieg był jak najbardziej efektywny. Jest tam stromo, nie jest łatwo. Mijane dziecko zawołało za mną: "Wooaw! Mama patrz jaki ten Pan jest spocony"

Najważniejsze, że za sobą nie widziałem, żeby ktoś się zbliżał. Będąc niedaleko szczytu słyszałem dźwięki z głośnika - tak, to już blisko! Wchodzę na pole szczytowe a tam... setki ludzi. Młodzież, księża, zakonnice... Jakaś Msza św. albo coś. W tym wszystkim nie wiedziałem gdzie mam biec. Chciałem jeszcze zahaczyć o wodopój. Podbiegłem do stolika pod namiotem a tam... ksiądz ze skarbonką. To nie ten namiot! Zacząłem się panicznie rozglądać wokoło i na szczęście udało się wypatrzeć już ten właściwy stolik. Przedarłem się przez tłum i wskazano mi właściwą drogę.
Czekały mnie ostatnie 4 km zbiegu po kamieniach. Odcinek niełatwy, trzeba uważać, ale też bez jakiejś większej tragedii. Za mną ciągle pusto. Dystans już się dłużył, miałem powoli dość. Nogi cierpiały, po raz pierwszy od bardzo dawna czułem lekkie kurcze w łydkach. Nawet na setkach mi się to nie zdarza. Wizja mety i drugiego miejsca była dobrą motywacją, żeby ciągnąć mocno do końca. Na kilometr przed metą minąłem narzeczoną z bratem. Nie zdążyli zejść na metę przed moim przybyciem

Później mi powiedzieli, że nie sądzili, że jak tak szybko zbiegam po tych górach

Fakt, kiedy ich mijałem kamienie się skończyły, było mocno w dół a ja już pod adrenaliną. Chwilowe mogło tam być i po 3:20

Meta w czasie 3:42:48. Drugie miejsce zdobyte czyli cel stanięcia na podium osiągnięty. I to wśród mocnych nazwisk! Okazało się, że Jacek Sobas biegł od razu przede mną, pomyliłem go z kimś innym i myślałem błędnie, że mam go za plecami. Niestety pomylił trasę i nadrobił ponad 1,5km. Wtedy go minąłem, a on stracił sporo z motywacji na ściganie

Moje zmęczenie duże, a jakże by inaczej. Nogi mocno skasowane. Czyli wszystko w porządku i ogólnie zadowolenie
To był mój dzień na bieganie. Pobiegłem tak jak zaplanowałem czyli lekko pierwsza Ślęża a potem dociskam na płaskich odcinkach. Nie było bomby ani umierania. Wytrzymałem do końca. Wszystko zagrało. Fajnie, o to chodziło. Mój wynik 4 minuty gorszy od zeszłorocznego rekordu trasy (pobitego teraz mocno przez Miłosza). Wycena RMT dała mi 723pkt. czyli solidnie. Jak na formę obecnej jesieni to akurat. Mam nadzieję że w pełnej formie będę w stanie robić wyniki na 750 i więcej. Chciałbym...
