XVI Bieg Łokietka
25-09-2011 - sobota
Wreszcie nadszedł czas na półmaratoński debiut. Co się nie udało tydzień temu w Gnieźnie powinno udać się teraz. Założenia taktyczne miałem wręcz genialne - trzymać się tempa 4:50 od początku, za żadne skarby nie porywać się z grupą silniejszych zawodników, a po jakimś czasie zweryfikować możliwości i zmniejszyć tempo do 5:00 jeśli poczuję, że nie daje rady. Plan minimum to 1h 45', chociaż liczyłem, że może to być coś około 1h 42, jeśli dam radę jednak utrzymać założone tempo. W chwili obecnej, analizując przebieg moich zmagań, stwierdzam, że plan ten był naprawdę genialny. Szkoda tylko, że zrobiłem wszystko, żeby go nie zrealizować. Trochę martwił mnie fakt, że cały czas w nosie siedział katar i delikatny kaszelek. Postanowiłem udawać, że go nie ma.
Ale po kolei.
Bieg miał historyczne tło - trasa biegła spod pomnika bitwy pod Płowcami (1331 rok) do Siniarzewa, gdzie, według polskiej, oficjalnej wersji historii, Łokietek ze swoimi wojskami odpoczywał w trakcie pogonii za uciekającymi z pogromu pod Płowcami krzyżakami. Według wersji niemieckiej natomiast Łokietek odpoczywał podczas ucieczki po porażce własnych wojsk. Bitwa pod Płowcami jest o tyle ciekawa, że narody dziedziczące historię obu ścierających się w 1331 roku stron, mogą świętować zwycięstwo i napawać się porażką przeciwnika. Jak kto ciekawy to może sobie o tym poczytać
http://www.historycy.org/index.php?showtopic=43679
W biegu brało udział 57 biegaczy obojga płci, z oczywistą przewagą liczebną płci nieładnej. Pierwszy raz brałem udział w takich skromnych frekwencyjnie zawodach, ale muszę przyznać, że ma to swój urok. Łatwiej nawiązać kontakt gębowy z innymi biegaczami, mniejszy jest stopień anonimowości niż na biegu, w którym bierze udział kilkaset, czy nawet kilka tysięcy osób. Organizacja była skromna, ale z sercem.
Z biura zawodów, zorganizowanego w szkole podstawowej w Siniarzewie, gdzie znajdowała się jednocześnie meta zawodów, zostaliśmy zawiezienie pod pomnik bitwy pod Płowcami, gdzie znajdował się oszukany start. Oszukany dlatego, że był tylko symboliczny i po starcie spod pomnika dotruchtaliśmy do prawdziwego startu zlokalizowanego 800 metrów dalej. Niestey, jeszcze podczas rozgrzewki spotkała mnie niemiła przygoda. Podczas rozgrzewkowego truchtu poczułem ugryzienie konia w tylną część prawego uda. Żadnego konia jednak w pobliżu nie było, został natomiast ból mięśnia, który jest nożnym odpowiednikiem bicepsa. Ponieważ biceps zwany jest dwugłowym (bi), więc mniemam, że ten nazywa się dwugłowym uda. Skąd to się wzięło nie mam pojęcia, nigdy nie czułem w tym miejscu nic niepokojącego, a ból poczułem podczas zwykłej, nieakcentowanej rozgrzewki. Jakoś go jednak rozruszałem.
Ruszyliśmy. Cały czas w głowie miałem dobre rady forumowiczów - "Nie daj się ponieść na starcie, trzymaj sie swojego tempa". To były znakomite rady. I pewnie bym się ich trzymał, gdyby nie obudził się we mnie biały kenijczyk. Pierwszy kilometr pokonałem po 4:30. W tym momencie los dał mi jeszcze jedną szansę - dogonił mnie jeden z zawodników, który po krótkiej wymianie zdań wytłumaczył mi, że te 4:30 to bardzo głupi pomysł. Gadanie - pomyślałem sobie. Przecież czuję się wyjątkowo dobrze przy tej prędkości. "Po 10 km padniesz w tym tempie" - tłumaczył niezrażony moją głupotą towarzysz biegu. "Taaa, ja padnę. Ja - bohater z Westerplatte. Nie ma mowy". Ale jednak w połowie trzeciego kilometra ustąpiłem, nie żebym fizycznie wymiękał, po prostu, mój anioł stróż, miał więcej cierpliwości do mnie, niż ja do niego. Odpuściłem na 4:40 i tak sobie mniej więcej pobiegliśmy do 8 km. Po ósmym samo mi się zwolniło do ponad 4:50, by dychę zamknąć po 4:54. Dwugłowy trochę krzyczał ale go skutecznie zagłuszałem.
Dziesiąty kilometr zamknąłem w czasie 47'11'' - co dało mi czas lepszy niż na przedostatnich zawodach na takim dystansie. Toż w końcu przebiegłem te 47/10k celowo ograniczając tempo - czułem, że ciągle siedzi we mnie ten biały kenijczyk. W swoim zadufaniu wziąłem to za dobrą monetę i dokonałem szybko przeliczenia, z którego wyłoniła mi się wizja zakończenia biegu poniżej 1h 40 minut. Wizja była piękna, wręcz cudowna, ale w tym momencie zaczęły mi się kończyć nogi. Kryzys rozpoczął się na 12stym kilometrze, na którym pożegnałem się z moim towarzyszem. Podziękowałem mu za wyhamowanie tych 4:30 i pooglądałem sobie jego plecy. Zdecydowanie lepiej rozłożył siły. A ja 13sty kilometr pokonywałem już po 5:00. I to wcale nie z premedytacji. Szybciej się nie dało, niestety. Trochę uzależnione było to od dość silnego wiatru w twarz, ale przede wszyskim był to wynik kozakowania na pierwszej dziesiątce.
A potem już było coraz gorzej. Z białego kenijczyka z pierwszej fazy biegu nie zostało już zupełnie nic. Teraz bardziej przypominałem biegacza zombie. I to klasycznego zombie z czarnobiałych filmów Romero, nie tych wysportowionych zapierdalaczy zombie z filmów z ostatniej dekady. Kto oglądał ten wie, jak porusza się klasyczny czarnobiały zombie. No i mniej więcej tak wyglądałem gdy osiągałem piętnasty kilometr. Jakby tego było mało, dwugłowy zaczął coraz częściej i wyraźnie o sobie przypominać. Wiatr zgodnie ze starą zasadą zaczął wiać w oczy, a trasa sprawiała wrażenie jakby cały czas szła pod górkę. To chyba jednak był efekt wyczerpywania moich sił witalnych.
Sytuacja na trasie była dosyć ciekawa, bo przed sobą nie widziałem praktycznie nikogo, poza jednym zawodnikiem, który biegł jakby gallowajem, przeplatając bieg marszem. Za sobą również miałem kilkusetmetrową pustą przestrzeń. Widać, że bieg podzielił się na kilka grup. Po jakimś czasie, starając się utrzymać mój zombiasty bieg w miarę stałym tempie ok 5:00 - 5:10 /km dogoniłem gallowajowca i zamieniliśmy kilka zdań. Okazało się, że jego metoda z gallowajem nie ma nic wspólnego, a biegnie tak ponieważ normalnie nie ma sił. I tak sobie biegliśmy. Zombie runner po 5 z kawałkiem na kilometr i interwałowiec na oko: 200m(4:30) przerwa 1'. Ja go wyprzedzałem podczas fazy jego marszu, a on mnie podczas interwału. Jednocześnie wspieraliśmy się psychicznie przy każdym takim bliskim kontakcie. Przy okazji okazało się, że nie umie biec w tempie 5.00 i dlatego biegnie te swoje 4:30 z przerwą na marsz. Ostatecznie jednak metoda na zombiaka okazała się skuteczniejsza i tak gdzieś koło osiemnastego kilometra zacząłem sie oddalać od towarzysza niedoli, chociaż ambicjonalnie wcale mi na tym nie zależało.
Akurat zaczął się faktycznie odcinek lekko pod górkę i tempo mi spadło do poniżej 5:20. Dokonałem szybkiego przeliczenia czasu i okazało się, że muszę się strasznie sprężyć, żeby uratować plan minimum czyli 1h i 45 minut. Kazałem się więc zamknąć dwugłowemu i podkręciłem tempo. Podkręcenie tempa polegało na tym, że osiągnąłem niewyobrażalną wręcz prędkość 5:10/km. Teraz to już motorycznie przypominałem skrzyżowanie czarnobiałego zombie z mumią ze starych horrorów, a charakterystyczny ruch oszczędzanej prawej nogi mógł przypominać nawet pierwszego Frankensteina granego przez Borisa Karloffa. Na dodatek cały czas strzelałem nochalem, bo katar się nasilił. Normalnie kwintesencja sportowca.
Nigdy nie zapomnę ostatniego kilometra, na którym otuchy dodał mi zawodnik idący w przeciwnym kierunku (jak się poźniej okazało był to zwycięzca biegu). Jedna myśl - "złamać 1:45:00" i druga "przeżyć!!!".
Jak to zrobiłem - nie wiem. Nigdy jeszcze nie stoczyłem ze sobą takiego boju. Nawet po pijaku. Z pewnością staciłem koronę miss uśmiechu z Gdańska, ale na metę wpadłem z czasem
1:44:50. Przy czym słowo "wpadłem" należy kojarzyć ze sformułowaniem "wpadłem jak worek ziemniaków wrzucony do piwnicy".
No ale się udało. Jestem zadowolony jak cholera. Cieszę się z doświadczenia, jakie nabyłem odrzucając dobre rady. Następnym razem na pewno z nich skorzystam. No i nabrałem ogromnego szacunku dla dystansu. I jeszcze większego dla wszystkich, którzy zmierzyli się dzisiaj w Warszawie z dwukrotnie dłuższym dystansem. Czekam na wyniki maratonu trzymając za wszystkich kciuki. No i wiem co oznacza często powtarzany, brzmiący jak banał, zwrot:
"półmaraton to nie dwie dziesiątki".
A tak to wyglądało według garmina:
Kod: Zaznacz cały
Czas Dystans Czas odcinka Dł. odcinka Tempo odcinka Różnica wysokości
0:04:31,09 1,00 4:31,09 1,00 4:31,09 +1
0:09:03,11 2,00 4:32,02 1,00 4:32,02 -1
0:13:42,91 3,00 4:39,80 1,00 4:39,80 +0
0:18:23,91 4,00 4:41,00 1,00 4:41,00 0
0:23:09,26 5,00 4:45,35 1,00 4:45,35 +2
0:27:56,68 6,00 4:47,42 1,00 4:47,42 -1
0:32:36,88 7,00 4:40,20 1,00 4:40,20 0
0:37:26,01 8,00 4:49,13 1,00 4:49,13 +1
0:42:17,85 9,00 4:51,84 1,00 4:51,84 -1
0:47:11,86 10,00 4:54,01 1,00 4:54,01 +2
0:52:06,97 11,00 4:55,11 1,00 4:55,11 -1
0:57:02,92 12,00 4:55,95 1,00 4:55,95 +1
1:02:04,57 13,00 5:01,65 1,00 5:01,65 +0
1:07:04,64 14,00 5:00,07 1,00 5:00,07 -2
1:12:10,98 15,00 5:06,34 1,00 5:06,34 -2
1:17:17,79 16,00 5:06,81 1,00 5:06,81 -4
1:22:41,71 17,00 5:23,92 1,00 5:23,92 +6
1:28:10,07 18,00 5:28,36 1,00 5:28,36 +6
1:33:34,88 19,00 5:24,81 1,00 5:24,81 -1
1:38:46,88 20,00 5:12,00 1,00 5:12,00 -4
1:43:57,66 21,00 5:10,78 1,00 5:10,78 +2
1:44:52,79 21,18 0:55,13 0,18 5:12,92 +2