Półmaraton Aleją Dębów Czerwonych - Wieruszów
Netto 1:28:29
Wszystko w planie, a w efekcie wielki chaos. Tak w największym skrócie dla kogoś, kto nie chce marnować kwadransa życia.
I po imprezie docelowej. Wiadomym było od początku przygotowań, że jest to temat na powrót do systematycznego treningu, a nie na sięganie po najwyższe zdobycze.
Wykorzystałem do tego plan z treningbiegacza.pl
https://treningbiegacza.pl/artykul/polm ... w-tygodniu
Wybrałem ten, przede wszystkim dlatego, iż opierał się na czterech dniach treningowych i był miękki (w mojej ocenie). Zupełnie jak ja w tamtym okresie, więc idealnie pasowaliśmy do siebie.
Ze względu na planowany termin startu musiałem opuścić pierwsze osiem jego tygodni. Z tego powodu zostało do zrobienia siedemnaście; 8tyg- budowanie wytrzymałości, 7– wytrzymałości tempowej, 2- świeżość.
Powyższe poszło sumiennie i raczej gładko. Opuściłem jeden średnio-długi bieg ze względu na wyjazd (w to miejsce 20km chodzenia), jeden BS (zupełna niechęć tego dnia), skróciłem jeden o 5km (psychika nie dała rady 20km na elektryku)
Też kilka podrasowałem na trochę mocniejsze tempa w miarę przyrostu formy.
Były treningi, które mocno spociły mnie i dały w kość, zwłaszcza te w pierwszym okresie, kiedy startowałem z niskiego pułapu. Natomiast nie było takich, przed którymi zasypiałbym przestraszony na myśl o nich, czy klękał po wykonie. Nie było w nim longów (wiadomo nie maraton), ale również ciągłych w tempie progowym czy nawet HM, a interwałowe kilometrówki wolniejsze od T10. Mocno dziwna struktura, zważywszy jeśłi w tytule stoi
Półmaraton na wiosnę poniżej 1:25:00 – trening 4 razy w tygodniu.
Oczywiście jak wspomniałem wyżej, nawet nie brałem pod uwagę takiego rezultatu, jedynie uznałem sam plan za wykonalny.
Tak też się stało, jednak przez to, iż nie zawierał żadnych jednostek na tempach startowych. Oraz nie zakładał pomiaru tętna przy żadnych treningach (mogłem sam kontrolować), to na koniec wiedziałem tyle, co niemal nic.
Jak zmierzyłem tętno na treningu tydzień przed startem w biegu ciągłym. W tempie 4:25min/sek na dystansie 10km, i ugotowałem się na nim. A rok temu biegałem po kilkanaście km w tempie 4:15 nie wychodząc z WB2. Tak momentalnie powstała teoria chaosu.
Cały ostatni tydzień przed startem motałem się, nie wiedząc jak biec.
1:27 – nawet nie myślę, nie ma szans
1:28 – niby okolice tego wychodzą z czasu przebiegniętej dychy (1:28:15), ale zawsze kalkulatorowo biegałem połówkę wolniej
1:29 – realnie z powyższego trzeba dołożyć te 45 sekund
1:30 – czy ja choć tyle uciągnę, skoro tak mnie zgrzało tydzień wcześniej na treningu
1:31 - nawet nie myślę, choć gdyby z powyższego, to też możliwe
Jeszcze wczoraj wieczorem napisałem, zadecyduję na miejscu. Stało się i tak, i nie.
Wcześniej oczywiście słowo o pogodzie, było idealnie. Choć nie obyło się bez dylematu, krótko czy długo. Ubrałem w domu krótko, tam przypinam numer i mówię do żony, daj długo (najwyżej @keiw obśmieje). Jednak okazało się, że wziąłem omyłkowo dwie krótkie koszulki, trudno wyboru brak (dziękuję losie za tą pomyłkę).
Biegniemy, bo nieźle przynudzam i sam już jestem znudzony. Ruszyliśmy, po kilometrze jak jeszcze widziałem przód, odliczyłem ile ludków przede mną (25-30osób). Przecież zapewne część z nich będę w trakcie wyprzedzał (najczęsciej odliczam z nudów jak to robię).
Starałem się utrzymać tempo z zakresu 4:10-15, choć nie mogłem zdecydować się bliżej którego. Oddałem stery warunkom i profilowi. Ten był falisty, i choć suma zbiegów i podbiegów wyszła w okolicach równości, to wydawał się sprzyjający.
Nie był to bieg równy tempowo, gdzie wiem w co celuję i staram się nie odchodzić od założeń więcej jak 2-3 sek. przynajmniej w pierwszej fazie. Do tego całość leciałem na znaczniki, które tym razem były wszystkie, choć już ich rozmieszczenie niekoniecznie poprawne. Na niektórych kilometrach rozstrzał czasowy był duży. Ale ogólnie nie było źle, średnie i tak wychodziło właściwe.
Jak wspomniałem trasa pofalowana, starałem się korzystać z tego. Głównie na zbiegach, tam sporo zyskiwałem, najwięcej w początkowej fazie, gdy energii było dużo. Puszczałem nogę, resztę robiła masa.
Jak już o niej, to i ona przyczyniła się znacznie do rozterek wyżej wymienionych. Trudno uwierzyć (nawet mi, choć to ja), ale ważyłem 13% więcej aniżeli na połówce bieganej rok temu. 8,5kg WIECEJ, nie zbijałem - wiem, nie zmniejszałem racji, nie odmawiałem pokus, nie zrobiłem nic w tej kwestii i nawet nie miałem wyrzutów z tego powodu, przy tym znałem ją cały czas, ale
@#$%^ jak stanąłem dziś na wadze, przeleciały przed oczami wszystkie posiłki z ostatniego kwartału. Gdyby tak się dało, w tym momencie jakąś część ich wyrzygał bym, ale co najwyżej mogłem
wysrać jeden.
Z powyższego pod górę masa działała odwrotnie i tych, co w dół mijałem jak tyczki w slalomie, doganiali mnie. Tyle, że nie było wiele takich mijanek. Właściwie znów cały bieg przebiegłem sam, albowiem nie są to tempa na niedużych biegach, gdzie ludzie mocno tłoczą się.
Dziesiąty kilometr odpikałem w 41:35, wyprzedzając do tego czasu góra 3-4 osoby. Po nim wreszcie zacząłem dochodzić kolejne trzy, które wydawało mi się biegną tempem właściwym dla mnie, więc chwilę za nimi „odpocznę”. A tu ledwie dogoniłem ich, chłopak zrobił miejsce i mówi wejdź w środek. Kilkanaście kroków i widzę że wyprzedzam. Tyle z odpoczynku, znów trzeba rzeźbić samemu i już tak do końca. Jeszcze na odchodne usłyszałem;
dobry bieg aleksandrów (miałem koszulkę z tego biegu).
Tak szła samotna robota dalej, dotąd wszystko w czasie (przynajmniej uśrednionym), czyli cały czas prognozowany wynik na lekkie złamanie 1:28.
Rzekłbym wszystko w planie (którego brak), aż tu strzeliła guma w momencie. Skończył się małym zbiegiem 17km, nastał poziom z którym skończyłem się ja. Wszyscy słyszeli o 32km w maratonie i stojącej tam ścianie. Nie jest tak, że każdy w nią uderzy, natomiast każdy ten, co
spierdolił coś do tego momentu na etapie przygotowań lub w samym biegu. Oczywiście zachowując proporcję i rzeczywistą ocenę, ale rypnąłem w mini ściankę półmaratońską. Czemu, nie rozstrzygnę, być może tempo było za mocne do tego momentu, lub nie zjedzenie żela było powodem. Dotąd zawsze na połówce brałem jeden, tym razem byłem tak niepewny oceny swoich możliwości, do tego stopnia że nawet bałem się tracić energię na wyciąganie go i konsumowanie. O tym, że z tego powodu także nie piłem ani razu tylko wspominam, ale akurat to nie uważam za przyczynek, trenuję bez, nie czułem potrzeby, pogoda też nie wymuszała tego. Tak czy owak, gdzieś popełniłem błąd.
Edit. Doczytałem jeszcze, chłopaki na connect zastanawiają się czy aby nie za mocno pobiegnięty środkowy odcinek, nie spowodował poskładania mnie. Być może też, ale jak pisałem bardziej kierowałem się bieżącym profilem w danym momencie, aniżeli celowaniem w dane/założone tempo. Akurat odcinek 6-12km był mocno sprzyjający, toteż w całym harmidrze tego wszystkiego bardziej tak wyszło niż trzymałem nadzór.
Końcówka też się taka wydaje, ale ja już tego nie odczułem.
18-20km była to jedynie walka o dotrwanie z podniesionym czołem, czyli minimalizowanie strat. Te narastały szybko, 10-15sek.na kilometr. Jeszcze bardziej dotkliwe było jak minęło mnie trzech biegaczy, których wyprzedziłem na początkowym etapie. Żadnemu nie potrafiłem dotrzymać kroku nawet kilkadziesiąt metrów, nawet ostatniemu próbowałem raptem na 200m przed metą. Gdzie tam, były to całkiem dwie inne prędkości, praktycznie nawet nie finiszowałem. Przykre, tym bardziej że w zasadzie pierwszy raz traciłem więcej pozycji w biegu niż ich zdobywałem, i to jeszcze w takim stylu. Co nieco jeszcze próbowałem ugrać z czasem na ostatnim km, ale już wiele zmienić w ogólnym to nie mogło.
Oczywiście można rzec nowe doświadczenie, lecz szczerze to wszystko od pierwszego zdania tej relacji przyczyniło się do takiego końca. Chociaż sam wynik oceniam pozytywnie.
Ostrzegałem, mimo to przepraszam za stracony czas. Wymęczyłem jak ostatnie kilometry, niemniej chciałem nakreślić zainteresowanym i dla siebie w miarę logicznie przeanalizować całość tego okresu.
