05.05.19 - Bieg Siarkowca
Mój pierwszy start od roku i w zasadzie miałem nie startować. Znaczy miałem się przygotować pod ten start i złamać 40min, ale treningi cały czas wypadały i koniec końców zrezygnowałem. W międzyczasie odezwał się klubowy prezes, że nie zapłaciłem składki i czy będę płacił. Powiedziałem, że będę i zaraz zacząłem się zastanawiać czy warto bo:
1. Nie startuję
2. Z klubem od roku "nie utrzymuję współpracy"
3. No nie wiem, jakoś czułem, że nie przynależę i nie bardzo miałem ochotę to zmieniać.
Ostatecznie stwierdziłem, że nie płacę i się wypisuję. Na pytanie żony czy biegnę, stanowczo odpowiedziałem, że nie. Jednak w sobotę wieczorem coś mnie tknęło. Jako, że nasz klub opłaca starty lokalne jak ktoś się zapisze to na wszelki wypadek sprawdziłem jak to jest w moim wypadku. Okazało się, że na liście startowej widnieję jako "opłacony". No cóż... W planach miałem poszwędać się 2h po lasach, ale trzeba było plan zrewidować. Wpłaciłem wymaganą kwotę za członkostwo, powiedziałem żonie, że biegnę na co ta się ucieszyła i powiedziała, że bardzo dobrze
Cóż było robić, rano się zebrałem, podjechałem odebrać pakiet. Wróciłem do domu zjadłem śniadanie bo na głodnego to się męczył nie będę. Posnułem się po domu do 10:30 i wyszedłem dobiegnąć sobie na start. Na miejscu byłem po 10min i miałem takie głupie uczucie wykluczenia. Oparłem się o barierkę i tak patrzyłem na tych wszystkich ludzi nakręconych na bieganie, z zapałem się rozgrzewających, robiących skipy, przeplatanki i inne takie sam nie bardzo wiedząc co mam o tym myśleć... Czy to fajne, czy nie. Jacyś znajomi gdzieś tam migali, ale nawet nie podchodziłem bo nie chciało mi się gadać o planach których nie mam i o ich planach które jakoś mnie nieszczególnie interesują... Ups... Zabrzmiało niefajnie

. Przeczekałem aż wszyscy zaczęli ustawiać się na starcie, sam stanąłem gdzieś w ogonie bo nie miałem zamiaru wypruwać z siebie flaków i wystartowaliśmy. Po pierwszych kilkuset metrach byłem w szoku, że ogon wystartował w tempie 4:20/km. No szybko jak na ogon, zaimponowali mi nawet. Po 400m część już mocno dyszała, a ja z premedytacją nie wypruwałem z siebie flaków. W sumie biegło się całkiem fajnie, trochę wiało momentami, ale na tej intensywności na której byłem nie było to szczególnie uciążliwe. Wyprzedzałem sobie przez cały bieg kolejne grupki biegaczy i w sumie było całkiem fajnie. Gdzieś w połowie wyprzedził mnie jakiś gość z koszulką maratonu poznańskiego, po jakiś 2-3 km to ja wyprzedziłem jego. Na końcu jeszcze złapałem kogoś na finiszu i tyle. 10km w tempie 4:12/km czas całości 42:49, ale niespecjalnie na niego patrzę bo trasa miała 200m więcej a czas był liczony dla wszystkich brutto. Po biegu ściągnąłem czip, schowałem medal i pobiegłem do domu. Co zabawne to myślałem przez chwilę żeby walczyć z tempem 4:15/km, ale stwierdziłem, że to będzie za szybko, a tu niespodzianka bo na lajcie zrobiłem tą dychę szybciej, a tętno średnie wyniosło 157bpm czyli pobiegłem o te 10 uderzeń "wolniej" niż jak biegałem dychę na maxa.
W gruncie rzeczy było fajnie. Na tyle, że sobie pobiegnę znowu jakąś okoliczną dychę za miesiąc, ale też bez ciśnienia na cokolwiek. Z przemyśleń natury egzystencjalno - metafizycznych dochodzę do wniosku, że... No sam nie wiem... Bawi mnie to dalej, ale w innym wymiarze niż wcześniej. Bawi mnie wyprzedzanie prężących się na rozgrzewce crossfiterów, bawi mnie osłanianie wyprzedzonej przed chwilą dziewczyny przed wiatrem, bawi mnie wołanie do stojącej na skrzyżowaniu policjantki, żeby tym co ścinają zakręty strzelała w kolana i bawi mnie to, że nic nie muszę jak nie chcę, chociaż tu akurat zawsze tak było, ale czułem, że bieganie to mój obowiązek, a teraz nie czuję.
Bloga zawieszam, ale nie rozstaję się całkowicie. Regularne wpisy z treningów sobie daruję bo to nudne jak flaki z olejem. Ile można pisać o tym, że interwały mi poszły dobrze, a na wybieganiu od 15km chciało mi się kupę...

Jak mi się coś ciekawego nasunie do głowy czy "do biegu" to napiszę.
Aha, dla rowerujących. Zaliczyłem pierwszą glebę na szosie. Wiatr zepchnął mnie na pobocze i spanikowałem. Gdybym nie spanikował to bym się wyratował, a tak zdarłem łokieć, kolano, owijkę z kierownicy. Straty niewielkie, ale duma ucierpiała
