niedziela 16 listopada
Kasterlee Marathon 2014
To był długi bieg wiec wpis też jest długi.
Niedziela zaczęła sie jeszcze w sobotę. O 19 wróciliśmy z sobotnich zakupów i zacząłem się pakować. Spodenki, koszulka, bokserki, garmin, mp3, żele - to na wyścig. Rezerwowe długie spodnie, długa bluza. Na "po" suchy zestaw ubrań, banany, izotonik, woda i termos na kawę. Do tego oczywiście ubrania i jedzenie dla dzieci, zapasowe ubrania, wózek dla Natalki, kocyki, czapki, rękawiczki.
W Kasterlee lało całą sobotę a jutro miało padać do godziny 12. Temperatura - ok 8 stopni. To spowodowało ze totalnie nie wiedziałem jak sie jutro ubrać. Dół raczej na 99% krótki, ale góra? W koszulce w deszczu mogę przemarznąć, w długiej bluzie po kilku kilometrach mogę się zagotować. Wyrzucić po drodze? Szkoda trochę. Wtedy niezastąpiona żonka przyniosła rozwiązanie - bawełniane rękawki. Dobrze dopasowane i ciepłe. W dodatku czarne jak koszulka

Nie mam pojęcia skąd ona to wytrzasnęła.
Wszystko było gotowe - zjadłem kolacje (oczywiście makaron) i o 23 do łóżka.
Pobudka o 6:00 rano. Zjedliśmy porządne śniadanie, ubraliśmy się i o 7:50 byliśmy w samochodzie. Prognoza pogody była dokładna i lało od samego rana. Z Brukseli do Kasterlee jest 94 km. Godzina jazdy autostradą i o 8:50 byliśmy na miejscu. Po drodze dostałem sms-a od Wernera (kolegi z pracy), że będzie czekał na mnie na 37 kilometrze. Napisał, że to na pewno podniesie mnie na duchu

Ta perspektywa wydała mi się bardzo odległa.

Zresztą, nie wiem w czym ta pomoc miała by się objawić. No ale jak chce to ok
W GPSie był wbity adres gdzie miałem odebrać numer startowy. Na miejscu był dość duży ruch i nie łatwo było znaleźć miejsce do parkowania. Lało cały czas. Auto zostało na parkingu i weszliśmy do wielkiego namiotu gdzie przygotowywali się biegacze. W środku był tłum ludzi, gorąc i wszędzie zapach Ben Gaja

Co tam w zestawie startowym? Szału nie ma - jakaś średnio fajna czapeczka z logiem maratonu, mapa z profilem trasy, numer startowy i bon na piwo i spaghetti

Przyda się
O 9:30 zjadłem banana i poszliśmy na linię startu. Schowaliśmy się pod jakimś daszkiem i czekaliśmy. Na rozgrzewkę nie miałem nastroju bo było zimno i bardzo nieprzyjemnie. Początek i tak miał być wolny wiec liczyłem, że to wystarczy.
10 minut. Syrena. Ostatnie zdjęcia, całusy. Zdjąłem polar, ostatni łyk wody. 5 minut. Zacząłem iść wzdłuż ustawionych zawodników i wbiłem sie w grupę ok 50 metrów przed linią startu.
Ostatnia minuta.
Tylko spokojnie
Strzał i w powietrze wyleciało konfetti.
Pierwsze 300 metrów było w dół, potem zakręt w lewo i zaczął sie równy bieg. Bylo zimno jak cholera wiec czekałem aż organizm włączy "ogrzewanie". Deszcz przestał przeszkadzać. Starałem sie biec wolno i grupka ludzi przede mną zaczęła mi powoli odjeżdżać. Pierwszy kilometr w
5:06, zakręt w prawo i wpadłem w wielką kałużę błota. No to na tyle jeżeli chodzi o suche buty. Zaczęliśmy biec po błotnistej gruntowej drodze. Lekko pod góre. W tłumie ciężko było znaleźć jakieś twardsze miejsce na postawienie stopy.
Tylko się nie wywal - myślałem.
HR - 167 (87%) - sporo za dużo. Woda i chlapiące wokoło błoto. Po paruset metrach wbiegliśmy na betonowe płyty i zrobiło się spokojniej.
Widziałem ze od 3 do 12 kilometra bedzie raczej płasko. Zrobiło się więcej miejsca na chwile i zacząłem trzymać tempo w okolicach 5:00 min/km a tętno spadło do 81%. Było ok. na
5 tym kilometrze zacząłem wypatrywać pierwszej strefy z napojami. Pojawiła się dopiero ok 6 km. Trochę późno, ale widocznie nie mieli gdzie tego rozstawić bo droga była wąska.
Pierwszy kubek izotonik, wziąłem drugi. COLA ?!
Raczej nie i kubek poleciał w krzaki. Została tylko woda. Wypiłem stanowczo za mało i obiecało sobie więcej upolować na drugim postoju.
Zaraz po strefie wbiegliśmy znów na drogę gruntową. Tempo było nadal dobre, ale trasa robiła sie coraz cięższa. Błoto i kałuże, przebiegliśmy przez jakąś wielką łachę piachu. Błoto oblepiało wszystko. Buty były ciężkie i gdy tylko znajdowałem jakieś twarde miejsce starałem się strzepywać to obciążenie.
6 km 5:10 min/km,
7 km - 5:01. Wbiegamy między domki i nagle STOP! Po lewej staw, po prawej las i ścieżka na szerokość jednej osoby. Pamiętałem to miejsce z treningu zrobionego tutaj w sierpniu, ale liczyłem ze organizatorzy jakoś to rozwiążą. No nie rozwiązali. Idziemy gęsiego. Po 100 metrach trucht, po kolejnych 100 wracamy do normalnej prędkości. Kilometr wychodzi 5:17. Na
8-smym znów zakręty i błoto. Otwieram pierwszy żelik. Nie mam niczego do popicia ale wszedł raczej spoko. Znów zrobiło się szerzej i wróciła prędkość. Odpaliłem w końcu wyścigową playliste i od razu zrobiło się lepiej.
10 km - 5:04. 11 km drugi pitstop. Tym razem porwałem 2 kubki z izotonikiem. Wypiłem je szybko i porwałem jeszcze 2 kubki z wodą.
11 km - 5:02,
12 km - 5:00. Tętno cały czas 158-159 czyli w okolicach 83%.
Za tabliczką
12 km ostry zakręt w lewo i wbiegliśmy do lasu. Z rozmiękłej gruntowej drogi zrobił się błotnisty ostry podbieg. Woda spływała z góry ludzie biegli w dwóch kolumnach skacząc w prawo i lewo szukając twardszego podłoża. Przestałem słuchać muzyki i koncentrowałem sie na każdym kroku.
Tylko się nie wywalić
Góra i dół, błoto i wielkie kałuże.
13 km 5:30. Nawet gdybym chciał szybciej to nie było gdzie.
14 km - 5:20. Tętno podskoczyło do 160 osiągając miejscami 167. W końcu zrobiło się trochę miejsca, wyprzedziłem parę osób i przyspieszyłem trochę skacząc miedzy rozlewiskami błota i koleinami.
15 km - 5:06. Tuż przed trzecim punktem z woda wcisnąłem drugi żeli. Wybiegliśmy na polanę. Teren równy jak poligon po bombardowaniu. Chyba dlatego napije rozdawali w butelkach
16 km koleiny, las, błoto. 5:09 min/km. Cały czas zastanawiam się ile sił tracę na walce z tą trasą. Nogi mam oblepione, buty ciężkie. Cały czas las. Mały podbieg, mały zbieg.
Zakręt w prawo i przede mną wyrosła tabliczka z dwoma holenderskimi napisami. Języka nie znam, ale kontekst nie pozostawiał wątpliwości. 100 metrów podbiegu i 35 metrów przewyższenia. Powoli, żeby sie nie zakwasić. Wyprzedziłem parę osób ale starałem sie nie przyśpieszać. Na szczycie HR 170 - 89%. Zaraz za szczytem ostry zbieg w dół. Ślisko, błoto i masa korzeni. Skacze, nie biegnę. Już przyzwyczaiłem się, że garmin trochę mi się rozjechał z trasa, ale z tego co słyszałem nie wszystkie kilometry były oznaczone. Klik -
17 km 5:34 min/km. Znów zrobiło sie wąsko na jedną osobę. Trochę wyprzedzam, ale nie chcę szaleć. Nie wiem ile z tych osób biegnie maraton a ile półmaraton. Dla tych drugich zabawa już się kończy. Kurde, ile zakrętów..... o... znajoma tabliczka.... 100 i 35. No bez przesady.

Podbieg tylko tętno na szczycie 175 - 92%. Przy takim HR zauważyłem ze wyłącza mi się lekko świadomość. Nie słyszę muzyki i widzę tunelowo. Kolejny wariacki zbieg i wybiegamy na polanę. Na jej środku wielka piaskowa wydma. Piaskowa to może ona była tydzień temu - teraz to była góra ciężkiej żółtej mazi po której płynęły strugi wody. Hop przez kałuże i do lasu. Z lasu na asfalt.
18 km - 5:24 Co za radość

W końcu twardy grunt. 2-3 mocne tupnięcia i z nóg odpada chyba kilogram błota.
19 km - 5:14 min/km Przebiegamy przez jakieś podwórze, kolejny zakręt i tabliczka.... 200 i 35. Wyprzedzam jakąś grupkę.
20 km 5:22 min/km. Wbiegamy na płaski teren w Kasterlee. Deszcz leje, ale ludzi jest sporo. Coś tam krzyczą do nas, ale ni w ząb bo holendersku nie rozumiem
Twardy miły asfalt. Jakie to przyjemne

Ostatni zakręt i widze metę. Jest trochę pod górkę, ale tempo spokojnie utrzymuje się w okolicach 5:00. 300 metrów przed metą trasa sie rozwidla. Półmaraton w lewo, maraton w prawo. Wbiegam w swoją uliczkę i słyszę krzyk córki. Stoją wszyscy i machają. Morale +100 chodź w głębi czuje ze to pierwsze 21 za dużo mnie kosztowało. Nawrotka. Na zegarku
1:51, czyli tak jak podejrzewałem o 3:35 mogę zapomnieć. Znów mijam rodzinę zdjęcia, uśmiechy i pędzę dalej.
Po 100 metrach
Coś mi tutaj nie pasuje. Dlaczego biegnę sam?
Zaabsorbowany rodziną nie zauważyłem, że wszyscy z którymi biegłem odbili w lewo - na mete półmaratonu.
Zrobiło się pusto. Biegłem uliczkami Kasterlee i modlilem się, żeby kogoś dogonić i nie zgubić trasy.
22 km - 5:06 min/km. Punkt z wodą. Tylko jedna osoba przede mną, wręcz kameralnie

2x izotonik 1 woda + żel. I lecimy. Podbieg po błocie 5:10. Wybiegając na betonową drogę zobaczyłem ludzi ok 300 metrów przed sobą. Nie chce biec po lesie sam wiec nowa misja - doginić ich

Przy okazji nadrobie trochę czasu. Pomysł był troche ryzykowny, bo mogłem za to zapłacić później, no ale raz sie żyje.
24 km 5:04,
25 km 4:55. Muzyka ładuje mi po uszach. Odwracam sie i widze gościa który siedzi mi na "ogonie". Nie wiem jak długo, ale wygląda jakby to wszystko kosztowało go o wiele mniej niz mnie. HR 166 (87%).
26 km - 4:48 km. Misja wykonana - dogoniłem grupę i biegniemy razem. Zwolniłem do 5:03 i wtedy gość biegnący za mną wyskoczył i wyprzedził mnie z łatwością. Chyba robił mocny negative split
Kolejny punkt z wodą. Izotonik, woda i biegne dalej. Zaczęła sie znów błotniska gruntowa droga ale mam duzo wiecej miejsca i moge biec jak i gdzie chcę.
27 km - 5:03. Biegnę i przed sobą mam 3 gości. Doganiamy jakąś grupkę. Skaczemy co chwilę przez błoto i cały czas wybieramy miejsce gdzie jest troche mniej błotniście. W pewnym momencie gość biegnący ok 30 metrów przede mną źle wylądował. Nogi mu podjechały i całym ciałem wpadł w głęboką kałużę. Fontanna błota.
Ok. I'm good.
28 km 5:03 - kolejny żel.
29 km 5:04 - HR 87%. Znów zaczynam odpływać.
30 km - 5:14 - błoto, znów błoto i trochę płaskiego. Wiem, że zaraz zacznie sie las wiec minimalnie zwalniam
31 km - 5:06
32 km - 5:09 - HR 86%. Powinienem napisać coś, że nigdy więcej nie przebiegłem, że kolejny rekord itd. Nie. Myślenie miałem totalnie wyłączone. Skupiałem sie tylko na kolejnym kroku i omijaniu największego błota.
33 km - 5:07. Cholerny zakręt w prawo i do cholernego lasu. Najgorsza część przede mną.
Od razu błoto i ostry podbieg. Na poprzednim kółku było ciężko, ale teraz gdy tą trasą przebiegło ponad 1500 osób droga jest tragiczna. Było ciężko, ale grupce która biegła ze mną chyba było jeszcze ciężej. Wyprzedziłem wszystkich na dystansie 50 metrów i zacząłem biec sam.
Błoto, ślisko i rzeki wody.
34 km 5:12 min/km HR 166 - 87%. Muza ładuje w uszy i biegnę jak automat.
Ktoś zaczyna z tyłu krzyczeć
Po cholere sie drą?
Kogoś wołają.
Odracam głowę. .. 50-70 metrów za mną stoi grupka którą wyprzedziłem ostatnio i macha do mnie
JA PIER*** ominąłem ostry zakręt i zboczyłem z trasy.
Nazat, sprint. Podziękowałem chłopakom i ruszełem za nimi. Dopiero na drugi dzien przyszła refleksja, co by sie stało gdyby nikogo za mną nie było? Biegnę z nimi przez chwilę na krótkim asfaltowym odcinku, ale widze ze oni raczej walczą o przetrwanie. Jeszcze raz podziękowałem i przyśpieszyłem.
35 kilometr 5:17 min/km. Las i łagodny podbieg. Buty mi sie zapadają w tym grzęzawisku, ale jakoś idzie. HR 86-87%. Tak bardzo bym chciał juz być na mecie.
Znów trace powoli kontakt z rzeczywistością. Ktoś biegnie w przeciwną stronę.
Gupi jakiś ? - światła myśl mi przeleciała przez głowe. Gość przebiegł. Nagle myśl - WERNER! Krzyk, zawrócił i zaczął biec ze mną.
You look quite ok. Go go, let's overtake these guys. Bardzo śmieszne.
Kiedyś powiedział mi, że maraton zaczyna sie po 35-tym kilometrze. No i mój właśnie się zaczął.
Gonimy przez las. Werner 3 metry przede mną i słysze tylko "Left, right, turn left, look out". Przestałem już rejestrować co się dzieje wokoło. Wyprzedzamy jakiś ludzi.
36 km 4:47 min/km.
37 km - 4:55. av HR 92% ale chwilami dobija do 95%. Ostatni żel, jakiś izotonik. Oddycham rękawami ale biegniemy. Lewo prawo.... i tablica. 100 i 35 metrów. Biec, muszę biec. W połowie minąłem 2 osoby. Dalej, dalej. Zbiegamy. Skaczę po korzeniach. Wybiegamy na prostą.
38 km - 5:33 W tym momencie zza moich pleców wyskoczył jakiś gość i mnie wyprzedził. To drugi na tej pętli. Nawet nie wiedziałem ze ktoś biegł za mną.
Drugi podbieg. 100 metrów męki. Uda palą. Płuca też. Znów kogoś wyprzedziłem i w dół. Wszystko mnie boli. A do mety tak daleko.
39 km - 5:38.
Płasko. Błotnista wydma. Zakręty. 50 metrów przed nami jakaś grupka skręca w prawo. A Werner: "Left"! Left?! Ok. Nie analizować.
Mam zwidy? Asfalt. Koniec lasu. Biegłem w nim przez ostatnią godzinę a czuje się jakbym spędził tam pół życia.
200 metrowy podbieg. Mam wzrok wbity w ziemie przed sobą i nie myślę. W końcu płasko.
40 km - 5:11.
Biegniemy we dwóch. 100 metrów przed nami kolejna grupka do której szybko się zbliżamy. Jeszcze tak daleko. Jacyś kibice machają, ktoś próbuje odczytać moje imię z numeru startowego.
41 km - 4:59. Chyba znów mi się horyzont zwęża.
42 km - 5:04. Ostatni zakręt. Werner zwalnia i krzyczy się udało.
200 metrów. Tempo 4:28.
META
Chciałem coś powiedzieć, żonie, ale wydałem z siebie tylko jakiś szloch... ktoś mi dał medal, ktoś inny podał butelkę wody.
Podjechała karetka z której wyskoczyło dwóch sanitariuszy i pobiegło do gościa który przybiegł na mete chwilę przede mną.
Po ok 5 minutach odzyskałem kolory i wyszedłem ze strefy w której kończyli biegacze.
Nie za bardzo wiedziałem jaki mam czas, ale żonka pokazała mi zdjęcie.
Oficjalny czas był minimalnie lepszy.
3:40:16
Na podsumowanie przyjdzie czas. Na razie idę sobie poumierać
