03-09-2011 - sobota
49 BIEG WESTERPLATTE
Właściwie każda relacja z biegu w którym brałem udział mogłaby wyglądać tak samo. Przedstartowy niepokój, trochę rozgrzewki, nerwówka przed sygnałem do startu, znalezienie swojego tempa i miejsca w grupie zawodników. A później jeszcze około 9 km tuptania w tempie, które wymusza zastanawianie się nad tym, czy dam je radę utrzymać jeszcze przez następne kilometry.
I w skrócie tak mam zawsze.
W szczegółach jednak każdy bieg jest inny i cholernie trudno w kilku słowach oddać jego atmosferę, a zagłębianie się w te szczegóły może spowodować, że ktokolwiek zacznie czytać relację może się znużyć już po opisywaniu tysiąc trzysetnego metra biegu

. Spróbuję jednak znaleźć jakiś kompromis, chociaż biorąc pod uwagę fakt ile literek z klawiatury wystukałem a nie opisałem nawet startu, może być ciężko.
Dojazd do Gdańska poszedł wręcz idealnie i na miejscu byłem jednym z pierwszych biegaczy. Organizatorzy biegu bardzo fajnie sobie wymyślili sposób dojazdu z mety na start. Pakiety startowe odbierało się na mecie (i słusznie, bo dojazd na Westerplatte mógłby być dla niejednego biegacza bardzo trudny) skąd podstawiane autobusy dowoziły zawodników na start. Depozyt odbywał z kolei analogiczną drogę w drugą stronę. Jazda autobusem trwała niepokojąco długo, zacząłem się nawet w jej trakcie zastanawiać czy na pewno zapisałem się na dychę, czy przypadkiem nie biorę udziału w maratonie. No ale w końcu dotarłem na docelowy półwysep startowy.
Jakoś zmarudziłem długi czas oczekiwania na start, trochę połaziłem dumając nad losami pokolenia wojennego, trochę poudawałem, że wiem jak się prawidłowo rozgrzać i na prośbę organizatorów ustawiłem się za linią startu. Oj, ludu kupa, ponad 1200 osób. I jakoś nikt nie chciał za bardzo słuchać próśb organizatorów, żeby ustawiać się w kolejności spodziewanych wyników. Wszyscy chcieli stać za kenijczykiem, coby wykorzystać tunel aerodynamiczny za nim. No i szlak trafił marzenia o życiówce na poziomie 31 minut. Nie lubię się przepychać więc zająłem luźniejsze miejsce w drugiej połowie biegaczy.
Oczekiwanie na start w takiej grupie biegaczy samo w sobie jest przeżyciem godnym zapamiętania. Niby teoretycznie nie ma w tym nic uroczego bo co uroczego może być w zapachu potu setek stłoczonych ludzi, od czasu do czasu urozmaiconego innymi woniami natury fizjologicznej? Stoi się w takim tłumie, słońce przypala czaszkę (o ile nie jest się szczęśliwym bywalcem cienia), obija się o innych zawodników z trudem wyławiając ustami nieliczne pozostałości świeżego powietrza. I najdziwniejsze jest to, że po wszystkim w głowie pozostają z tego zjawiska same pozytywne wrażenia.
W końcu wystrzał czegoś co brzmiało praktycznie jak mała armata dał sygnał do startu. I tu właśnie było to czego nie lubię, czyli najpierw dopychanie się do startu, a potem walka o właściwą pozycję. Niestety, asfaltowa trasa przez pierwsze kilkaset metrów była wyjątkowo wąska i wyprzedzić kogokolwiek było praktycznie niemożliwością. Po pierwszych trzystu metrach garmin wskazywał średnie tempo 6:30 - tragedia. Wraz z kilkoma innymi biegaczami zdecydowałem się na krótki cross po trawnikach, chodnikach i o ile pamiętam jakichś torach. Tak mi zeszły pierwsze 2 k, po których w końcu przebiłem się do biegnących zbliżonym do mojego tempa zawodników. Cross ten jednak kosztował mnie sporo sił, ponieważ jak sprawdziłem później, drugi kilometr pokonałem po trawie w tempie 4:11. Ale za to dalej mogłem sobie spokojnie biec po asfalcie w tempie które oceniałem jako maksymalne do utrzymania przez kolejne 8 km. Garmin pokazał, że jest to w granicach 4:24.
A dalej to już jakoś poszło, z małymi kłopotami z wodą na półmetku, na którym straciłem kilka sekund oraz z kryzysem na siódmym, na którym według profilu trasu było trochę pod górę.
Na ostatnim kilometrze chciałem trochę pocisnąć ale się nie dało. Dopiero na 300 m przed metą, jej widok mnie zmobilizował do czegoś w rodzaju koślawego sprintu. Wyszło po ok 3:56. Fotografia znaleziona dzisiaj w sieci powie więcej co czułem przy przekraczaniu linii mety, wiedząc, że mam nową życiówkę i wypełniony roczny plan:
Ja to ten drugi typ, w środku kadru. To coś w mojej twarzy, co wygląda jak syndrom PZU (Pier...nięty Zawsze Uśmiechnięty) to radość wieńcząca kilka miesięcy ciężkiej, ale przyjemnej pracy pseudotreningowej.
Przy okazji pozdrawiam kolegę, który wpadł na metę przede mną, ponieważ również należy do klubu czterech czwórek. Czas założyć jakąś sektę, czy cóś.
44:44
a nieoficjalne netto 44:16.
Ale się streściłem, niech mnie szlak... Kto dotrze do tego miejsca ma u mnie browara.