MARATON WARSZAWSKI
Zdecydowanie najlepszy wyczyn Aktyny w tym roku: maraton zaliczony
Oczywiście przybyłam na start w ostatniej chwili. Błąd. Nerwowo było, przyznaję. Jakoś ręce mi się trzęsły, upychałam banany, żele i komórkę do mojej nereczki i nijak nie chciały mi się zmieścić. W końcu zabrałam tylko żele i komórkę.
Jak już odzyskałam ostrość widzenia i skupiłam galopujące myśli, to oczywiście zachciało mi się siku. No i zamiast przeciskać się w okolice Pitera, który był króliczkiem na 4.30, wylądowałam w kolejce do toi toi, a w rezultacie, w grupie na 4.45 i to raczej na końcu stawki. Nie wiem dlaczego tak zrobiłam. Chyba trochę spanikowałam. Błąd nr 2.
No i w rezultacie pierwsze 8 km pokonywałam w znacznie wolniejszym tempie niż chciałam. Biegłam w niezłym ścisku, nawet nie było jak mijać. Więc wrzuciłam na luz i po prostu biegłam.
Po 10 km przemogłam się i przyspieszyłam i właściwie to biegłam moim tempem z długich wybiegań.
Po 17 km zjadłam pierwszy żel. Pierwszy w życiu. Co za ohyda...lepkie i i słodkie. Na szczęście mijałam punkt w wodą. Popiłam więc obficie ohydę i biegłam dalej.
Pomiędzy 17 a 30 km biegnę biegnę biegnę. Nie dzieje się nic. Jest dobrze. Tylko cały czas myślę, że zobaczę Pitera z balonikiem, ale niestety nic z tego.
Po 30 km wyszło słońce. Prosto w oczy. A tu ludzie biegną ubrani cali na czarno. Tym to musiało być gorąco. Zaczynam czuć, że lekko obtarłam sobie pachę. Nie wiem jak to możliwe. Toż to moja ukochana koszulina. Nigdy nie obcierała.
Po 35 km kolejny żel i powerade wychodzi uszami.
Właściwie to zaczęłam myśleć o Patatajcu i jego ścianie. To nie poprawiło mojego biegu, więc przeniosłam myśli na uśmiechniętą Aleksję. I już mi było lepiej.
No i właściwie to dalej było już bez sensacji.
Biegłam równo, aż do 40 km, kiedy to stwierdziłam, że czuję moc i mogę przyspieszyć. To był błąd nr 3.
Po 41 km byłam już maksymalnie zjechana. Pojawił się świszczący oddech i absurdalne wrażenie drewnianych nóg.
Potem jeszcze myślałam, podobnie jak Ruda zresztą, że ta czarna bramka to już była meta, a ona była 200 m dalej
Dobiegłam w końcu. Nie padłam, nie wiłam się w bólach. Było ok. Byłam szczęśliwa i dostałam medal, który oczywiście zabrała mi Gabrysia.
I to byłoby na tyle jeżeli chodzi o mój pierwszy maraton.
Następnym razem będę wcześniej na starcie, zrobię siusiu w bramie

i przepchnę się łokciami do 4.30
Buziaki dla wszystkich czytających. Wasza Marta Aktyna