Sobota 30/06/2012
10km du Mont Blanc +290/-290m*, 1:12:56, New Balance WT110
*trasa była nowa w tym roku, profil trasy zapostowany wyżej nieaktualny
I nadszedł dzień oficjalnego starcia Strasb contra (Pa)górki. Pierwsza rzecz, to należało dojechać na miejsce na czas, więc pobudka o 6ej, wskok w ciuchyn przygotowane dzień wcześniej, szykowanie kawy, by obudzić kierowcę, miska owsianki, kubek z herbatą w rękę i w drogę. Postanowiłam nie przejmować się siniakami czy innymi szlachetnymi ranami z poprzedniej niedzieli i ubrałam szorty. Plus niedawno zakupiona koszulka na ramiączkach. Fakt, że o tak wczesnej godzinie nie było mi w tym stroju ani odrobinę chłodno, był niepokojący.
Droga na miejsce bez niespodzianek, zdążyłam wypić herbatkę, wysmarować się kremem z filtrem etc. Przeprawiliśmy się przez przełęcze La Forclaz i Col des Montets i wylądowaliśmy w dolinie Chamonix. Czasowo było nieźle, tylko czy uda się sprawnie zaparkować. Wcisnęliśmy się na pełny już w zasadzie parking i za strzałkami do biura zawodów. Mąż sprawdza mój numerek na listach startowych i komentuje, że jest pod wrażeniem mojego planowanego czasu ukończenia - jest wpisane 1h i wypada to nieźle na tle innych kobitek. Cóż, widać tak zaznaczyłam przy zapisach, ale plan rzeczywisty jest na około 1h15', mam teraz stresa, że startuje z bloku sporo za szybkiego dla mnie. Odbieram numerek, koszulkę (bawełniana + za duża - standard), chwila paniki, że ktoś mi zwinął komórkę w tym lekkim zamieszaniu, powrót i znalezenie komórki wciśniętej pod fotel w samochodzie, początek rozgrzewki, powrót po zapomniany aparat, trucht na azymut, by znaleźć start. No i znaleziony:
Otoczenie robi wrażenie, ale co mnie czeka na trasie?
Pierwsza fala ruszyła, przez 5 minut zabawiają nas żonglerzy
i wreszcie sygnał startu. Ja rozsądnie zaczynam z tyłu sektora
z uśmiechem, ale w gardle mam już sucho i praży równo. Na głowie mój niedawny nabytek od Raidlighta - wreszcie czapeczka jasna, leciutka acz pewnie siedząca na głowie. Grupa porusza się nadspodziewanie wolno, jestem naprawdę zaskoczona, bo na imprezach masowych większość raczej wypala jak z procy. Jakoś tak mimochodem przesuwam się w przód w grupie, choć ogólnie stwierdzam, że jeśli ogół oszczędza siły na później, to zapewne jest w tym racja.

Na poczatek biegniemy po szerokiej drodze gruntowej, potem zagłębimy się w las i trasa zaczyna lekko falować. Podłoże takie, że spokojnie mogłam biec w Evo - przemyka mi przez myśli. Wokół mnie sporo butów po prostu szosowych. Część ludzi maszeruje od pierwszego najmniejszego wzniesienia terenu, ale większość biegnie. Nie za długo, bo mamy pierwsze podbieg przez duże P (może to ta mniejsza górka ze starego profilu trasy?), maszerujemy solidarnie, no z wyjątkiem 2-3 panów, którzy chyba niesłusznie wystartowali z ostatnim sektorem i teraz nas właśnie doganiają. Ludzie podchodzą w większości nie za szybko, ja staram się trzymać ładne tempo. Na szczycie oczywiście kusi odpoczynek, ale tu trzeba popracować głową i odpalić wbrew temu na nowo motorek biegowy. Zbiegamy, tempo wzrosło, chyba znów trochę wyprzedam, jakieś kłucie w boku jakby kolka - na szczęście jedynie przez moment. Lekki kryzys środka trasy, patrzę na upływający czas i szacuję, za ile będziemy na punkcie z wodą. Tuż przed punktem wywraca sie dziewczyna obok, nie wygląda to przyjemnie, po przeszorowała kawałek po ziemie, niemniej szybko chwyta wyciągniętą rękę moją i kogoś z drugiej strony, by ruszyć dalej. Z punktu odświeżania rusza dalej nawet przede mną, ja stwierdziłam, że opłaci się spokojnie wypić cały kubek wody + drugi na twarz.
Trochę biegu po małych pagórkach i oto przed nami danie główne - strome podejście po kamieniach, z dołu nie widać nawet, gdzie się kończy. Posuwamy się w zasadzie gęsiego, choć wyprzedzam ze 2-3 osoby na szerszych łukach. Podchodzenie w grupie pozwala utrzymać tempo pomimo jęczących nóg - po prostu wyłączyć myślenie i trzymać się pleców osoby z przodu. Gdy górka nie chce się skończyć, dziewczyna za mną mamrocze pod nosem: "No to jest niemożliwe, naprawdę, żarty sobie stroją; i do tego ja się na to zapisałam z własnej woli. No jak poród normalnie".

Wreszcie szczyt, czas znów biec. Na początek są to raczej skoki kozicy, niektórzy nie są przyzwyczajeni i schodzą bardzo asekuracyjnie, nie wszędzie da się ich wyprzedzić. Podoba mi sie ten odcinek, wydolnościowo nie jest męczący, sprawdza technikę. Potem robi się coraz bardziej biegowo, na ostatnim, szutrowym odcinku biegu mijam naprawdę sporo ludzi, chyba nie ufają swoim butom. Ja od początku głównego podejścia jednak się cieszę, że mam WT110.

Część wyprzedzonych mnie potem łyknie na płaskiej końcówce, ale na części z kolei jeszcze przed metą wezmę rewanż.
Moment przerwy na zawiązanie sznurówek, ale oprócz tego napieram wytrwale. Zastanawiam się, ile jeszcze może być do mety. Nawet mi nie przyszło do głowy patrzeć, ile namierzył garmin, szacuję raczej patrząc na czas i tempa chwilowe jakie miałam na różnych odcinkach. Coraz więcej kibiców, zagrzewają do boju, bo teraz to już tylko płasko etc. Po jakimś czasie pierwszy pan krzyczący "już tylko 500m". A, to luz, choć topografia nie bardzo potwierdza. Po paru minutach zamiast mety kolejne zapewnienie, że "no max 500 metrów".

Obok mnie dziewczyna w obstawie wyraźnie szybszego chłopaka, których goniłam przez dłuższy już czas. Może mnie pociągną? Chłopak naprawdę się stara ją motywować słowami, ale szybko się okazuje, że to raczej oni postawiają spróbować się moich pleców trzymać. "Ostatnie 200m" - tym razem to ktoś z organizatorów. Hmm, ale czyżby więc meta była za widocznym zakrętem, gdzie z lasu wybiega się na odsłoniety teren i widać nie ludzi? O, to fajnie. Dobiegam do zakrętu, wyprzedzam dwie dziewczyny z którym mijałyśmy się kilkukrotnie od czasu pierwszego zbiegu, a na zakręcie mety brak, za to uderza żar. Za moment widać polanę z metą - to po prostu to samo miejsce, co start, tylko wbieg od drugiej strony. Lądujemy na wysokości łuku mety, niestety nie jest nam dane podążyć wprost do niego, tylko trzeba zrobić petlę - pod górkę. No normalnie sobie żartują!

No nic, wspinam się, kurcze, już nie mogę. W ramach nie mogę wyprzedzam na wirażu dwie osoby jeszcze, zbiegam z górki, zakręt i ostatnia prosta. Najchętniej bym stanęła tu i teraz, lecz nie bardzo wypada, więc zaciskam zęby i mentalnie dociągam się do mety.
Agonia, za sylwetkę dwója
Ale bliskość linii mety ożywia, mąż twierdzi, że nawet różową panią wyprzedziłam
W sumie rzeczywiście odbierałam chyba medal zaraz za facetem w niebieskim.

Nigdy nie przywiązywałam za bardzo wagi do medali, ale ten nie ma nawet napisu z jakiej okazji etc., ot standardowy medal z sylwetką biegacza, pasujący na dowolny bieg - to już mogli nie dawać.

Tzn. o tym wszystkim pomyślałam dopiero oglądając medal w domu, na miejscu ruszyłam ku stoiskom z jedzeniem i piciem.

Mąż w czasie mojego wypluwania płuc był na targu, więc i coś z prywatnych zapasów dorzucił. Po złapaniu oddechu sesja dla prasy
ten stadion śmiało może konkurować w kategorii otoczenia z tym z krakowskiego BBL
Nawet fotograf zażyczył sobie sfit focię:
Potem pokręciliśmy się trochę po mieście, rzeczywiście była to w ten weekend stolica trail running (co tam się musi dziać podczas UTMB?

). Świetna atmosfera, prawdziwe święto biegowe, wszędzie biegacze z rodzinami (jutrzejsi maratończycy, pierwsi wracający crossowcy, może ktoś z piątkowych z "Pionowego Kilometra" - tu widoczna trasa:
Zajrzeliśmy do paru sklepów, bo we Francji ruszyły już letnie wyprzedaże, ale żadnych super okazji w moim rozmiarze. Na targu za to nabyliśmy dwie butelki lokalnego winka na pamiątkę. Coś na ząb i skoro jesteśmy w Chamonix, to jak tu się przejść się choć na trochę w góry. Skwar niemiłosierny + zawody w nogach, więc wyprawa skromna, tylko na Mały Balkon Wschodni. Na trasie przepyszne poziomki (kiedy ja takie ostatnio jadłam?) i krioterapia w strumyku:
Powrót nielegalnie ścieżką zamknięta z powodu drzew powalonych przez burzę, ale w takich przeprawach przetrenowaliśmy się już w maju

, a tak na serio, to spieszyło się nam nam do Chamonix na
hydrospeed. Ja miałam stracha, ale przemogłam się, gdyż pan małżonek bardzo chciał spróbować. Całkiem fajna zabawa, a z jednego z przystanków na rzece był kapitalny widok twarzą w twarz z najniżej schodzącym jęzorem lodowca w dolinie. Woda o temperaturze 5 stopni była samą przyjemnością po tak upalnym dniu. Ponoć takie temperatury w Chamonix to rzadkość, jedno z naszym pamiątkowych win w bagażniku odkorkowało się samo.

Było w plecaku z moimi ciuchami biegowymi, dobrze, że nie jesteśmy miłośnikami czerwonego...Gdy ruszaliśmy spowrotem spadły jakieś nieśmiałe krople deszczu, niemniej na wysokości 1300m n.p.m. wciąż było 31 stopni w cieniu.

Świetny dzień, ale wyprana byłam na maxa.