PKO Półmaraton w Gdyni
1:44:20, ale nie czas tutaj najważniejszy…
Po pierwsze cel: <1:40.
Był do zrealizowania, ale przy bardzo sprzyjających warunkach. Analizując swoje treningi w tygodniu przed startem doszedłem do wniosku, że powinienem to pobiec w tempie 4:50. Tak byłoby najrozsądniej. Ale…
Zapragnąłem jednak powalczyć i pocierpieć trochę, zmierzyć się z dyskomfortem, dojść jak najbliżej do maksimum swoich możliwości. A poza tym sprawdzić prognozę Garmina.
I to wszystko sobie zafundowałem. Bój był! Była walka! (Dzień po miałem już lekkie wątpliwości czy nie można było jeszcze trochę więcej przesunąć tę linię : )
Bieg startował o 20:30. Miałem więc cały dzień oczekiwania, ale i drobnych prac. Był on jednak wyjątkowo, może nie idealnie, ale mocno wypoczynkowy. Gotowość treningowa się poprawiała. Mentalnie czułem się silny, gotowy do walki.
W miłym towarzystwie biegaczy dotarliśmy do Gdyni na prawie dwie godziny przed startem. Znaleźliśmy w pobliżu parking. Odwiedziliśmy miasteczko biegowe. Tam skusiłem się skosztować zupkę w ramach degustacji. Była dość ostra, ale smaczna. Nigdy czegoś takiego nie robiłem, ale raptem poczułem mocny głodzik i chęci by skosztować. Poza tym coś mi cały czas leżało na żołądku i miałem nadzieję, że może mnie to ruszy…
Nie ruszyło, ani przed, ani w czasie biegu. Jedno szczęście. Więc skończyło się tylko na lekkich obawach: co jeżeli ruszy w trakcie? Sam dyskomfort w brzuszku przypisuję kawie, albo raczej zbyt dużej ilości kaw wypitych w ciągu dnia.
Na miejscu było pięknie i słonecznie, ale czuło się taki ziąb od morza i wiaterku. Na spacerowanie trochę za zimno, lekko się ubrałem, byłem tylko w koszulce, ale na bieg będzie idealnie.
Rozgrzewka. Było samo truchtanie. Tu jeszcze liczyłem, że coś ruszy moje wnętrzności, więc było tego truchtania dość dużo. Biegało się bardzo dobrze, nogi świetnie sprężynowały, nie „siadały”. Czułem w nich lekkie zmęczenie, takie za duże napięcie, ale ogólnie było bardzo dobrze. Szykowałem się do walki. Gotowy wycisnąć z przygotowań ile się da i pocierpieć jeżeli będzie trzeba. Czułem się pewnie, a to dawało spokój.
Tuż po rozpoczęciu rozgrzewki zjadłem połowę marsa, pod koniec rozgrzewki resztę. Chciałem jeszcze wziąć jeden elektrolit, ale go zapomniałem zabrać. Na trasie planowałem pić tylko wodę. Było już około 15 minut do startu. Potruchtałem więc do mojej strefy, początkowo wbiegłem nie do tego biegu, czyli trafiłem do biegu na 5 km, ale wszystko na luzie. Po chwili znalazłem sobie miejsce w swojej strefie nieco za pacemakerem <1:40.
Nie było dużo emocji, jak to zwykle u mnie bywa. Był spokój i pewność, że powalczę, nie odpuszczę, że jestem przygotowany. Trasę znałem i wiedziałem co dokładnie czeka mnie na każdym jej odcinku.
Z grubsza podzieliłem ją na trzy części: po płaskim - około 9 km, pod górkę około - 5 km i z górki. To ostatnie „z górki” nie do końca jest z górki: początek jest faktycznie z górki, tak około 3,5 km, następnie około 1 km Świętojańską pod górkę, następnie mocno, prawie 1,5 km z górki i końcowe około 2 km w miarę równo do mety.
Największym wyzwaniem było dostanie się, nie tracąc zbyt wiele, albo nawet nic, ale przynajmniej w dobrym stanie na górkę, najwyższy punk trasy, który znajdował się w okolicach 14 km.
Pierwsza fala: strefa A ruszyła. Strefa B podchodzi do lini startu, a ja z nimi, ustawiony gdzieś około 10-20 metrów za pacemakerem. 3 minuty czekania. Tym razem widziałem nawet rewolwer startera.
Ruszyliśmy!
Najpierw marszem, następnie lekkim truchtem zbliżałem się do lini startu z palcem na przycisku zegarka, by wystartować aktywność… jest linia startu, wcisnąłem przycisk, zerknąłem na tarczę… zegarek wystartował… Nie zamierzałem na niego często spoglądać, a przynajmniej na pierwszych kilometrach.
Zaczęliśmy biec niby wolno, ale jednak odczuwałem to jako dość szybko, czyli odczuwalny wysiłek był większy niż się spodziewałem na pierwszym kilometrze.
Zegarek zawibrował: 1 km - 4:35. Uspokoiłem się. Biegniemy szybciej niż mi się wydawało, odczuwalny wysiłek był więc większy, ale adekwatny do tempa. Kolejne kilometry były raz nieco szybsze, raz nieco wolniejsze, ale przebiegały zgodnie z planem, z oczekiwaniami.
Mimo akceptowalnego odczuwalnego wysiłku, zaczęło mi się ciężej oddychać. Zacząłem się mocniej pocić, pot stał się też gęstszy. Było ciepło. W powietrzu czuć było taki zaduch, mimo ze zbliżała się godzina 21. Wyciągnąłem wodę z pasa i popiłem parę łyków.
Na punkcie z wodą były całe butelki z wodą. Chwyciłem bardzo sprawnie jedną. Większość zawartości wylałem na siebie, umyłem sobie ręce, które kleiły się od potu, wypiłem kilka łyków. Poszło bardzo sprawnie. Punkty były rozłożone na bardzo dużej odległości, więc nie było problemu by złapać butelkę, a tego się obawiałem i dlatego zabrałem własne picie.
Niestety ciągle są biegacze, którzy chwytają butelkę i idą wzdłuż stołów, zamiast odejść na bok. Gdy robią coś takiego pod koniec biegu, zakładam, że wynika to już ze zmęczenia.
Nic specjalnego się nie dzieje. Trzymam się cały czas chorągiewki 1:40. Raz jest wolniej raz szybciej, raz jestem nieco bliżej nich, raz dalej, ale to ja raczej biegam nierówno. W jednej lini z nim, ani za blisko nie chcę biec. Lubię mieć nieco miejsca wokół, chociaż na plecach kogoś biega się lżej, (można się wieźć!)
Pierwszy etap trasy szybko minął, zgodnie z oczekiwaniami i bez problemów. Gdzieś pod koniec tego etapu zerknąłem na tętno: 160 bpm. Trochę za wysoko pomyślałem. Za jakiś czas zerknąłem znowu: 162. Tego tętna nie chciałem za bardzo podnosić, a z drugiej strony do końca biegu pozostało około godziny biegu, więc nawet progowo powinienem wytrzymać. Ustawieniom stref tętna musze się przyjrzeć. Coś tu Garmin ma namieszane.
Km/tempo/Tśr/Tmax/Kadencja/Kontakt/Krok/Oscylacja
1 km 04:35/ 141/ 149/ 173/ 238/ 1,24m 9,7
2 km 04:39/ 150/ 154/ 174/ 234/ 1,24m 9,9
3 km 04:45/ 152/ 156/ 174/ 232/ 1,2m 9,8
4 km 04:49/ 155/ 161/ 175/ 236/ 1,19m 9,7
5 km 04:46/ 156/ 159/ 174/ 237/ 1,2m 9,8
6 km 04:37/ 158/ 163/ 175/ 235/ 1,22m 9,7
7 km 04:38/ 161/ 165/ 175/ 235/ 1,23m 9,7
8 km 04:41/ 162/ 166/ 174/ 238/ 1,23m 9,7
9 km 04:40/ 162/ 166/ 175/ 239/ 1,22m 9,5
Rozpoczął się etap najtrudniejszy, w większości pod górkę. Zaczęło się już ciężej, ale ciągle wszystko w normie. Zaduch się skończył, oddech wrócił, biegło się dobrze. Nie polewałem się już wodą. Nie przejmowałem się nawet tym, że zostałem nieco z tyłu za pacemakerami, bo wszystko było w normie. Ważniejsze dla mnie było kontrolowanie ruchu biegowego i własnego wysiłku. Ale zmęczenie narastało.
Za nim dobiegliśmy do najwyższego punku trasy gdzieś w połowie między 13 a 14 km, pacemakerzy byli jakieś 200-250 m przede mną. Nie było jeszcze tragedii, to było jeszcze do odrobienia. Generalnie byłem zadowolony z sytuacji, a konkretnie ze stanu w jakim się znajdowałem w tym punkcie.
10 km 04:47/ 166/ 169/ 175/ 243/ 1,2m 9,4
11 km 04:57/ 165/ 169/ 173/ 251/ 1,17m 9,5
12 km 05:02/ 163/ 168/ 171/ 254/ 1,15m 9,8
13 km 04:51/ 163/ 166/ 172/ 250/ 1,19m 9,6
14 km 05:03/ 162/ 166/ 171/ 254/ 1,15m 9,7
Miałem za sobą najtrudniejszy odcinek, strata zaledwie 200-250m, a przede mną (mami) długi zbieg. Potrafię biegać takie odcinki bezwysiłkowo i dobrym tempie, tylko puścić nogi.
I tu okazało się, że z tym puszczeniem nóg nie jest tak łatwo. Na początku się tym nie przejąłem, to dopiero kilkaset metrów zbiegu, więc organizm powoli dochodzi do siebie, przestawia się po tym podbiegu. Po kilometrze, gdy już byłem na tym długim łagodnym zbiegu, doszło do mnie, że nie jestem w stanie zwyczajnie puścić nóg i biec, nawet w tempie 4:44.
Niby siły były, pisze „niby”, bo to już zależy od definicji pojęcia: „siły”. Była energia, były oddech, natomiast nie mogłem realizować ruchu biegowego, tego właśnie „puszczenia” nóg by niosły. Układ szkieletowo-ścięgnowo-stawowo-mięśniowy stracił ślizg, luz. A może to powięź straciła ślizg. Organizm jakby trochę zesztywniał.
Co ciekawe biegłem w miarę komfortowo jeszcze, ale nie dało się przyspieszyć. Nie byłem w stanie realizować kroku biegowego zgodnie z obrazem w głowie. Na tym etapie myślałem: „muszę to w końcu dopracować na treningach, to przecież nie wymaga żadnej dodatkowej energii tylko puścić te nogi… puścić biodra… trochę więcej rozluźnienia tylko i kontroli ruchu.”
A ruch coraz bardziej bolał. W pewnym momencie poczułem nawet coś w rodzaju przed skurczu w lewej nodze. Słabnąć też zaczynała powoli kontrola ruchu.
Dość sprawnie i szybko podbiegłem Świętojańską (18km). Nie odczuwałem zwolnienia, raczej obserwowałem komfort, (no DOBRZE procent dyskomfortu) realizacji ruchu, który się poprawił (dyskomfort - zmniejszył : ), a wysiłek pozostał na niezmienionym wyskokim poziomie. Tempo spadło tylko do 5:09.
15 km 04:55/ 162/ 165/ 172/ 251/ 1,18m 9,5
16 km 04:54/ 160/ 164/ 174/ 249/ 1,17m 9,3
17 km 04:57/ 161/ 164/ 173/ 250/ 1,17m 9,3
18 km 05:09/ 160/ 169/ 170/ 261/ 1,17m 9,3 (ul. Świętojańska)
Przede mną mocny zbieg aleją Piłsudskiego i płaski dobieg do mety. Niestety, zacieram się, a właściwie układ tensegracyjny, a właściwie (tak myślę) powięź, w którą cały jest opakowany, zaciera się coraz bardziej… Zaczynam czuć więcej tych jakby przed-skurczów, szczególnie nogi lewej. To jeszcze bardziej mnie hamuje by przyspieszyć, by puścić te nogi, niech się układają w ruch… Nic z tego. Mentalnie nie odpuszczam, biegnę całym wysiłkiem, po zbiegu, a jednak zwalniam. I to na mocnym zbiegu…
19 km 05:20/ 159/ 164/ 170/ 262/ 1,1m 9,2 (aleja Piłsudskiego)
Jestem już na Bulwarze Nadmorskim, czyli ostatnia prosta. Nie widzę, ani nie słyszę biegaczy z grupy 1:45. sprawdzam średnie tempo: 4:50. Oddycham z ulgą: nie dogonią mnie. Chwilę po tym dostrzegam ich jak właśnie zbiegają z alei Piłsudskiego i rozpoczynają mała agrafkę, którą ja właśnie kończę.
Mentalnie jestem mocny, nie zamierzam odpuścić tego wyzwania. Z resztą z doświadczenia wiem, że nawet jakbym był słaby to bym się i tak nie poddał. Jeżeli się już poddaję, to jest to poddanie połowiczne, czyli się nie poddaję.
Mijający mnie znajomy rzuca mi: dasz radę… Czyli w jakim stanie mnie widział? Czyli jak wówczas wyglądałem w biegu, jak wyglądał mój bieg? Miałem to sobie zaraz uświadomić.
Niechcący zaczęło mi się zdarzać zabiegać drogę wyprzedającym mnie biegaczom… I to w krótkich dość odcinkach czasu. Szybko dotarło do mnie, rzuca mną podczas biegu, że biegnę małym zygzakiem prawie jak Joshua Cheptegei (
https://youtu.be/96SwvApO4pY?feature=shared&t=12829 ) podczas World Cross Country Championships 2017 Kompala. Przypomnienie to dodało mi jeszcze dodatkowej motywacji do walki… Do mety mniej niż dwa kilometry…
Ciągle czułem w sobie tyle energii, a ból, a właściwie dyskomfort był na tyle znośny, że mógłbym (teoretycznie) przyspieszyć, ale nie mogę za bardzo, boję się, że się przewrócę, potknę o coś. Parę ostrzeżeń już zaliczyłem.
Musiałem coraz bardziej uważać… Miałem pełną (czy aby) świadomość, ale nie potrafiłem, nie miałem sił, by zapanować nad ruchem, nad organizmem… Tego nie dało się zrobić siłą woli.
Pełne skupienie na kroku biegowym - by już nie zwalniać, by nie zabiegać ludziom drogi, by się o coś nie potknąć i nie wybaranić - wraz ze zbliżaniem się do mety stopniowo też zaczęło słabnąć.
Ostatnich kilkuset metrów dobiegu do mety w Gdyni nie lubię, nie lubię tych zakrętów, wąskiej dróżki. Za to gdy już wbiegłem na ten niebieski dywan, poczułem się jak zwycięzca! Zwróciło jeszcze moją uwagę dwóch biegaczy, jeden doprowadza na swoim ramieniu drugiego do mety…
20 km 05:13/ 158/ 162 170 260/ 1,13m 9,3
21 km 05:31/ 160/ 162 168 271/ 1,07m 9,1
0,29 km 05:15/ 161/ 164/ 170/ 262/ 1,11m 9,1
Podnoszę ręce. Jestem zadowolony, nie padam na ziemię, przystaję tylko nieco. Nie kręci mi się w głowie, nie mdleję, nie słaniam się (tak mi się przynajmniej wydawało) na nogach, może jestem trochę oszołomiony.
Daleko było mi jeszcze do stanu Joshua Cheptegei…
21,29km/1:44:21/4:54/173spm/1,18m/9,5cm/247ms
Piękny bieg!
M60/1
SITEK TADEUSZ, ur.1956 - 1:26:42 / 4.06/km
M60/2
HEWELT KRZYSZTOF, ur.1960 - 1:26:58 / 4.07/km
M60/3
ROZENBAJGER ROBERT, ur.1962 - 1:28:00 / 4.1/km
Dużo pracy przede mną…
