Środa (6.11) - 12,3 km BS, 5:17, HR 129/141.
Piątek (8.11) - 12 km BS, 5:03, 134/147.
Trzeci z kolei dzień bez bólu stopy, oby tak dalej.
Poniedziałek (11.11) - zawody - XXVI Bieg Niepodległości w Górze. Dystans: 10 km z atestem. Czas 40:49, tempo 4:05. M50 - 2/12, Open - 16/143. Rytm 187.
Bieg Niepodległości w Górze ma już dość długą tradycję, ale zawody są kameralne. Trasa ma 4 pętle, sporo zakrętów, asfalt, ale też trochę kostki w Rynku. Organizacja i ogólnie atmosfera były bardzo dobre.
Jestem na roztrenowaniu, więc zakładałem, że będzie to start/bieg na luzie, bez napinki na wynik. Zakładałem początkowe tempo 4:15-4:20, by później lekko przyspieszać, aby na mecie zameldować się w okolicach 42 minut.
Przed wyjazdem do Góry przejrzałem na liście startowej kategorię wiekową i wychodziło na to, że czas 42 minuty powinien gwarantować pudło w kategorii, a może nawet zwycięstwo.
W biurze zawodów niespodzianka - spotkałem znajomego biegacza z kategorii wiekowej, który na miejscu dopisał się do listy startowej. Biega on na podobnym poziomie do mojego (a dwa dni wcześniej przebiegł półmaraton w Świdnicy w czasie 1:27). Gdy mu powiedziałem, że planuję zacząć tempem 4:15, a wynik ok. 42 minut mnie zadowoli, odparł, że przecież niedawno połówkę przebiegł po 4:07, więc po tyle spokojnie powinien tę dyszkę pobiec. Pomyślałem, że straciłem właśnie jedną pozycję na pudle... chyba że...

Szybko w głowie urodził się prosty plan na ten bieg: jak najdłużej trzymać się za plecami kolegi i jak najmniej tracić do niego dystansu, tak, aby mieć możliwość ataku w końcówce, gdyby pozostało trochę sił.
Na starcie ustawiliśmy się obok siebie. Chwilę po wystrzale kolega jest już przede mną. Zerkam na zegarek i widzę tempo ok. 4:00, więc nie przyspieszam, a kolega zaczyna się powoli oddalać. Czuję dziwny ucisk w lewej stopie, ale myślę, że to przecież ta zdrowa, więc pewnie zaraz się ułoży i przejdzie. Pierwszy kilometr zegarek wybija 4:03, ale do znacznika pozostało jeszcze ok. 50 m, więc myślę sobie, że faktyczne tempo jest jednak sporo słabsze. To dobrze, bo jednak nie biegnę za szybko, a znajomy oddalił się niecałe 10 metrów. Odkrywam też, że pomiar tętna jest nieprawidłowy (po 1km tylko 142). Następne kilometry zegarek odmierza dużo lepiej, więc mogę polegać na wyświetlanym tempie, jednak tętno wariuje i nie biorę już pod uwagę tego mojego ulubionego parametru. Oceniam, że to i tak nie ma znaczenia, bo ścigam się z kolegą i biegnę na pozycję, a nie na czas. Staram się biec równo i nie szarpać, czuję się całkiem dobrze.
Po 4 km nagłe ukłucie w prawej stopie, tej, z którą mam ostatnio problemy. Po chwili drugie ukłucie i myśl, że zaraz skończy się to moje ściganie, delikatnie zwalniam starając się rozluźnić, ból łagodnieje, przemieszcza się w inną część stopy i staje się znośny. Wracam do poprzedniego rytmu i tempa.
Jestem za plecami kolegi ok. 20 metrów, całkiem nieźle jak na połowę dystansu. Postanawiam, że do 8 km utrzymuję ten dystans, by potem zbliżyć się i zaatakować. Tak też się dzieje - przekraczając znacznik 8 km jestem już parę metrów za nim, zbliżam się dość łatwo i nie czekam już dłużej na atak - zdecydowanie wyprzedzam, tempo w tym momencie rośnie do 3:45, następnie przez 500 m tylko minimalnie zwalniam utrzymując wysokie tempo. Przy walce bezpośredniej zawsze manewr wyprzedzania robię zdecydowanie, mocno przyspieszając po to, aby odebrać rywalowi chęci do podczepienia się i odparcia ataku. Nie odwracam się i biegnę dalej, będąc przekonanym, że złamałem przeciwnika.
Do mety coraz bliżej i myślę, że utrzymując tempo 4:00-4:05 nic mi nie zagraża i obronię pozycję. 9 km zamykam w czasie 3:59, jednak od pewnego czasu słyszę za sobą jakieś kroki. Pomyślałem, że to jakiś młody zawodnik zbliża się i nawet jeśli mnie wyprzedzi, to będzie bez wpływu na kategorię. Czas płynie, a tupot stóp ciągle jakby w tej samej odległości za mną. Na 300-400 m przed metą nie wytrzymuję - odwracam głowę i widzę kolegę ok. 5 m za sobą. Mocno zaskoczony rzucam resztki sił do walki i przyspieszam ile potrafię. Czuję potworne zmęczenie, ale cisnę na maksa aż do samej mety, oczywiście już nie oglądam się za siebie. Na metę wpadam ciężko dysząc, a kolega jest 4 sekundy za mną. Za metą uściskałem go, pogratulowałem walki i finiszu, którego się nie spodziewałem. Powiedziałem mu, że twardziel z niego. Ostatni pełny kilometr wszedł w 3:57, a ostatnie 40 m tempem 3:13.
Podczas dekoracji okazało się, że zająłem dopiero drugie miejsce w kategorii - ktoś inny nas pogodził.

I tak, zupełnie przypadkiem, ze spokojnego w założeniach biegu zrobił się kawałek biegowej walki. Było fajnie, tak lubię.

W domu sprawdziłem baterię w pasku pomiaru tętna i była rozładowana (od razu ją wymieniłem).

Późnym wieczorem tego samego dnia pobiegłem jeszcze dwie pętelki (2 x 2,9 km) w miejscowym/domowym biegu „V Operacja 11:11”. Formuła tego biegu jest taka, że o godz. 11:11 następuje jego start, a kończy się 11 godzin i 11 minut później, czyli o godz. 22:22. Każdy uczestnik biegnie dowolną liczbę pętli, które potem przeliczane są na kilometry. Tym razem zwyciężyła Jolanta Witczak, która nabiegała 98,36 km.