08.03.2020 - CPC Loop Den Haag - 21,1 km - 1:31:38
(msc. open 1194/9566)
Nie startowałem w dużych zawodach od 11 listopada, czyli przez cztery miesiące. Po drodze trafiły się tylko dwa parkruny. Czułem zatem z jednej strony głód walki, ale jako że to mój piąty półmaraton, specjalnie się nie stresowałem i nie emocjonowałem. Trochę szok, bo ostatnio ten dystans biegłem aż rok temu, byłem w dobrej formie i uzyskałem wtedy życiówkę, 1:31:20. Pokonanie tego wyniku to mój główny cel na dziś. Właściwie gdy wstałem w niedzielę rano, pomyślałem sobie - kurcze, nie chce mi się.
Start dopiero o 14:30, bo rano odbywały się biegi dzieci i potem start dorosłych na 5 km, a dopiero w południe dyszka. Czasu był zatem aż nadmiar i trochę mnie to zgubiło. Dzisiejsze menu składało się z bułki z dżemem na śniadanie, oraz takiej samej bułki wzbogaconej o banana na śniadanie drugie. Do tego standard, herbata, kawa, sok pomarańczowy, woda.
Do Hagi dotarłem z bratem Pawłem niecałe 1,5h przed startem. Udało się ogarnąć jeszcze toaletę na dworcu. Swój pakiet dostałem pocztą do domu kilka dni wcześniej - bez żadnych dopłat - uważam, że to świetna opcja ze strony organizatora! Paweł jako rezydent zagraniczny musiał pofatygować się samemu. Biuro zawodów znajdowało się na wielkiej łące w parku nieopodal dworca centralnego, wszystko zorganizowane dobrze, ale bez wielkich fajerwerków. Praktycznie. Pakiety skromne, koszulkę trzeba było dokupić, ale ja dla pakietów już dawno przestałem biegać.

Medal za to dawali bardzo ładny. Moja pierwsza wtopa - zauważyłem, że przez pomyłkę nie wykupiłem sobie depozytu (2€) w trakcie rejestracji. Po fakcie już się nie da. Na szczęście Paweł miał wykupiony, więc mogliśmy wrzucić rzeczy razem do jednego wora, ale... tutaj wtopa nr 2. Nie wiem czemu, ale z góry założyłem, że organizator będzie rozdawał worki depozytowe tak jak w Polsce, dlatego przez własną głupotę nie zabrałem ze sobą plecaka, żeby... nie zajmował za dużo miejsca w depozycie.
No dobra, polecieliśmy szybko do najbliższego Spara, trzasnęliśmy jeszcze po herbacie, bo nas trochę wyziębiło od tych rozkmin na powietrzu, i wreszcie kupiliśmy jednorazową plastikową reklamówkę na rzeczy. Przebieralnia, depozyt, i jesteśmy gotowi, uf. Do startu jakieś 15 minut, przynajmniej nie trzeba będzie czekać. Niestety przez to wszystko nie udało mi się złapać z kolegą Susanoo, bo zdał już telefon do depozytu przed nami. Chociaż czytając o jego stanie zdrowia, może to i lepiej, jeszcze by nas czymś pozarażał.

Mam nadzieję, że w Rotterdamie uda się przybić piątkę.
Krótka rozgrzewka, czyli trucht do toalet (te przenośne pisuary to kolejna świetna sprawa!) i staram się dopchać do stref startowych. I kolejna wtopa. Trzeba było przyjść wcześniej, tłum jak na promocji crocsów w Lidlu. Podchodzę do jakiejś strefy z przodu, szukam strefy nr 1. Ochroniarz zerka na mój numer startowy: nie nie kolego, tutaj jest strefa B, musisz iść dalej. Czyli chyba były strefy A, B (może dla elity?) a dopiero potem 1, 2 i 3? Ostatecznie na szybko wszedłem przez pomyłkę do strefy nr 2, ale nie było już czasu, więc dopchałem się przez tłum ludzi i przemknąłem cichcem pod taśmą do strefy 1. Udało mi się dotrzeć gdzieś pomiędzy 1:45 a 1:40, głębiej wbić już się nie dało... Tak to jest, płacę frycowe za pierwszy start zagraniczny, wszystko działa trochę inaczej. Byłem cholernie zły na siebie przez te wszystkie perypetie, no ale cóż, teraz po prostu trzeba wyluzować się, chłonąć atmosferę i pobiec swoje.
Zaczynamy, jest głośna muzyka, radość, masa kibiców. W tłumie jest już znacznie cieplej. Pierwszy kilometr to przeciskanie się. Ostatecznie piknął w 4:26, początek był bardzo ślamazarny, potem nadrobiłem. Nie ma tragedii, celowałem w 4:20 od początku, więc postaram się trochę przyspieszyć. Paweł mówi mi, że wyleciał mi żel z kieszeni. K***a, faktycznie, kieszeń pusta. Doskonały dzień.

Ale i tak czułem, że dziś może się nie przydać. Przed biegiem czułem lekki głód, ale 90 minut biegu raczej wytrzymam bez żarcia, tym bardziej, że strasznie nie lubię tych wszystkich żeli, mam po nich rewolucje żołądkowe.

Drugi i trzeci km wpadły po 4:17, biegło się bardzo lekko i przyjemnie, tylko trzeba było trochę lawirować między ludźmi. Chciałem przyspieszyć, ale nie bardzo się jeszcze da, bo co chwilę trafiam na jakieś zbite grupki. Mijamy Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości i wiele ładnych miejsc po drodze, wszędzie dużo kibiców. Jakaś starsza pani krzyczy do mnie: C'mon Michael! No cholernie miło.

Niby biegniemy pod wiatr, ale nie było tego specjalnie czuć w mieście i wśród zawodników. Paweł już mi odskoczył do przodu i tyle go widziałem. Stopniowo biało-czerwona koszulka z orzełkiem oddalała się i gdzieś tam zniknęła. Znacznik 5 km mijam w 21:58, czyli tempo 4:24, trochę wolniej niż na zegarku (4:21), bo doliczył mi 60m przez te moje wiraże. Trzeba przyspieszyć!
Kolejne 5 km mija wciąż całkiem szybko. Najpierw punkt z wodą, wolontariusze w gumowych rękawiczkach rozdają wodę i izo. Wiadomo, korona... Ja na każdym z czterech punktów łyknąłem wodę. Kubki oczywiście papierowe. Wszystko dobrze zorganizowane. Organizator zapewne czuł dodatkową presję, aby nie odwoływać imprezy, bo w ubiegłym roku plany zniweczył silny wiatr. Odwołany bieg dwa razy z rzędu to byłaby wizerunkowa katastrofa dla Hagi. Holendrzy mają też chyba bardziej liberalne podejście do kwestii medycznych niż Polacy, więc na szczęście bieg się odbył przy kilku dodatkowych środkach ostrożności.
Wracając do tematu, lecimy już bardziej w stronę przedmieść, ale wszędzie dalej sporo ludzi na trasie, kibiców, szeroka droga, dookoła ładne ceglane kamienice. Co kilka kilometrów zespoły muzyczne grają na żywo i zagrzewają do boju. Kolejne 5 kilometrów wpada dość równo, między 4:17 a 4:19. Biegło się wymagająco, ale całkiem komfortowo, tyle że jakoś nie mogłem wejść na wyższe obroty. Czułem, że to jest moje dzisiejsze optymalne tempo, a może po prostu poszedłem zbyt mało ambitnie do tematu? Zaczyna się kręty fragment trasy, biegniemy między jakimiś małymi blokami pod miastem. Mała blond dziewczynka na poboczu krzyczy: Miszal! Miszal! Takie momenty dają kopa.

10 km mija w 43:35, czyli druga piątka średnim tempem 4:19, a całość po ok. 4:21. Wiedziałem już, że z sub90 mogę się pożegnać, więc postaram się pobiec na minimalną życiówkę, jeśli pod koniec uda się przyspieszyć.
Po 10 km robi się już stopniowo coraz trudniej. Nogi powoli czuję w dwugłowych, nie jest to ból, ale już drobne zmęczenie się wkradło. Trochę wzięło mnie zniechęcenie, że jeszcze druga połowa przede mną. Zacząłem więc wyobrażać sobie, że biegnę po mojej pętli i odliczałem, ile takich pętli jeszcze przede mną, żeby zająć czymś mózg. Ewentualnie przeliczać dystans na minuty do mety. No i niestety najgorsza kwestia, to czego się obawiałem, czyli kłopoty żoładkowe. Coraz bardziej miałem ochotę zatrzymać się w toi toiu. Kurka no, jadłem tylko bezpieczne żarcie, trochę mnie to dobija. Może trzeba biegać na stoperanie.

Dyskomfort stopniowo się nasilał. Wydolnościowo czułem się na szczęście dość przyzwoicie jak na ten etap.
Wciąż trzymam się widełek tempa 4:16-4:19 jak tonący brzytwy.

Nie można zwolnić i dać się złamać. Biegniemy już z wiatrem, powoli robi się ciepło. Kilka fragmentów delikatnie pod górę, ale nie jakoś mocno. Staram się wciąż wyprzedzać ludzi, minąłem dopiero teraz zająca na 1:35, bo tyle ludzi biegło po drodze, że startował znacznie przede mną. Starałem się złapać zawodników na moim poziomie, widziałem z przodu ładną dziewczyną biegnącą żwawo do przodu i starałem się pilnować, żeby nie uciekła, biegł też jeden zawodnik podobnym tempem, bo często mijaliśmy się gdzieś na trasie.
15 km mijam w 1:05:09, czyli średnio 4:21. Po 15 km wbiegamy na plażę w Scheveningen, najbardziej chyba słynną plażę w Holandii (oczywiście dalej po twardej nawierzchni). Wyszło słońce, zrobiło się 12 stopni i żałowałem, że mam długi rękaw (krótkie spodenki i jedna górna warstwa - długa koszulka). Tęskniłem za wiatrem w twarz, bo dawał chociaż przyjemną wentylację.

Niemniej jednak okoliczności przyrody przepiękne. Wzdłuż plaży delikatny podbieg i był to chyba mój najtrudniejszy fragment w trakcie biegu, miałem ochotę się zatrzymać z powodu ciśnienia w jelitach, ale na szczęście nie widziałem nigdzie toi toiów, bo chyba nie oparłbym się pokusie.

16. i 17. km pokonałem po 4:22 i chyba wiedziałem w głębi duszy, że z życiówki nic nie będzie.
Już niedużo do końca, 4 km. Oddechowo sytuacja jest pod kontrolą. Sapałem głośno, jasne, wydech był równo co 3 kroki, jak zacząłem sobie tak liczyć. W żołądku trochę się poukładało po napiciu się wody. Wybiegamy z plaży, fragment z górki, wbiegamy w miasto złapałem trochę motywacji. Została przede mną właściwie długa prosta. Spodziewałem się, że tu będzie z wiatrem, ale jednak kręciło dość mocno i dostawałem przednie, a nawet boczne podmuchy. Mimo to nie przeszkadzało mi to bardzo, jestem przyzwyczajony. Biegniemy przez ładny park Scheveningse Bosjes i niedaleko parku miniatur Madurodam. 18 km wpadł szybko, w 4:14. Szybko jednak zapał został ostudzony, bo 19. w 4:23 na lekkich górkach obok parku. Niby nieduże wzniesienia, ale na tym etapie trochę dają mi się we znaki. Odliczam mozolnie ostatnie metry, przeliczam na minuty. Nie myślę już o czasie, tylko żeby znaleźć się w końcu na mecie, brzuch i jelita już nie chcą współpracować. Żelu nawet bym nie tknął dziś na biegu, nie ma opcji, fuj. Zresztą energii chyba mi nie brakuje.
20. km w 4:17 i melduję się na międzyczasie z czasem 1:27:01, czyli średnie tempo trochę spadło. Byle do mety. Mijam wielkiego boom-boxa grającego głośno techno-hit Darude-Sandstorm.

Czasy młodości się przypomniały, znowu poczułem trochę animuszu. Końcówka trochę się dłuży, 500m, 300, ostatnia prosta i dobiegłem na metę bez spektakularnego finiszu, bo po prostu bardzo mnie już cisnęło.

Ostatnie 1100m tempem ok. 4:12. Na mecie 1:31:38.
Za metą medal, idę szybko do depozytu i spotykam Pawła, który pobiegł o 4 minuty szybciej ode mnie, poniżej 1:28. Świetny czas, jestem z niego dumny. Ja z mojej vice-życiówki też właściwie jestem zadowolony, ważne, że forma wróciła. Rok temu na Półmaratonie Warszawskim zdychałem, ale wywalczyłem czas o 18 sekund lepszy. Pamiętam, że pod koniec biegu rok temu wrażenia były ekstremalne i przysięgałem sobie, że to mój ostatni bieg w życiu. Dziś było zaupełnie inaczej, nie aż tak ekstremalnie. Może pobiegłem zbyt zachowawczo i było mnie stać na więcej? Trudno stwierdzić, po fakcie łatwo się mówi, na pewno nie odpuściłem, ale nie była to kompletne zajezdnia. Może bez tych problemów żołądkowych i gdybym lepiej ustawił się w strefie ugrałbym coś więcej. No nic, pozostaje lekcja na przyszłość, ładny medal i masa pozytywnych wspomnień zawodów.
Trochę mnie wytelepało pod koniec, nogi też lekko waciane, więc szybko wróciliśmy z Pawłem do mojej miejscowości, żeby obejrzeć jeszcze derby Manchesteru, zjeść coś i odpocząć. Co ciekawe, dziś czuję się jak nowo narodzony. Nogi lekkie jak piórko, zupełnie jakbym nie biegał od tygodnia. Achilles też w trakcie połówki się nie odzywał, dopiero po 15-18 km coś tam lekko ciągnęło, ale to po prostu typowe zmęczenie. Dziś też nie boli, więc chyba udało się uniknąć poważniejszego zapalenia, ale dmucham na zimne i odpukuję w niemalowane.
Polar doliczył mi tylko 160m na trasie, głównie w pierwszej części, gdy sporo lawirowałem między zawodnikami. Trasa bardzo szybka, bo pierwsza trójka wykręciła sub60. Podobno z dobrym wynikiem pobiegł też Krystian Zalewski w debiucie półmaratońskim.
Międzyczasy łapane z Polara na chorągiewkach i tętno z pasa:
5 km - 21:58 @ 4:24 min/km ~ 163 bpm
5 km - 21:37 @ 4:19 min/km ~ 172 bpm
5 km - 21:34 @ 4:19 min/km ~ 175 bpm
5 km - 21:49 @ 4:22 min/km ~ 175 bpm
1,097 km - 4:41 @ 4:12 min/km ~ 179 bpm (max 182)
Całość: 21,097 km - 1:31:38 @ 4:21 min/km ~ 172 bpm (max 182)
Półmaratony biegałem już na niższym, ale i na wyższym pulsie. Niski za to maks, bo pod koniec biegu często potrafię wejść ponad 190, więc widać, że nie miałem sił na mocny finisz. Pobiegłem dość równo, gdybym tylko ostatnią piątkę wytrzymał nieco mocniejszym tempem, byłoby lepiej. Byłem zbyt optymistyczny przed zawodami, wyciągam kolejną lekcję.
PS. Zainstalowałem polskie znaki! Posty od razu wyglądają lepiej.
