Dobra, podsumowanie czas zacząć
Jupii, złamałem 4:45

choć niewiele brakowało, żebym tego nie zrobił, ale po kolei.
Po czwartkowym treningu, gdzie potłukłem sobie wyświetlacz, uznałem to za znak na szczęście, do niedzieli nie biegałem – relaks, makarą, ryż, cukiery wszelakie, mało białka, mało wysiłku, jedno piwo w piątek wieczorem, wyspany, no życie sportowca normalnie. I jakiś taki spokój w głowie. Do dnia wyjazdu. Ze względu na 40.5 stopnia gorączki u młodego, wyjazd jego i zony wypadł z grafika, więc skróciłem rezerwację hotelu i podczepiłem się pod dwóch biegaczy którzy tez z Łodzi jechali, żeby nie bujać się swoim autem. Od piątku wieczora torba i zawartość naszykowana, sprawdzona, czeka.
Budzę się w sobotę rano z lekko piekącym gardłem. Ki diabeł, infekcja? Ale po porannej herbacie z miodem i cytryną przeszło, więc uznałem, że po prostu wysuszyło mnie suche powietrze, jak się tylko paszczą oddycha to tak jest.
Ogólnie za wiele nie robiliśmy, trochę posiedziałęm z żoną, trochę z młodym, relaks, a mimo to zaczęło mnie nosić z emocji, wiadomo. Ale o 14.30 mój dyliżans podjechał i ruszyliśmy. Generalnie jeden z niewielu razy w życiu trafiłem na kogos kto gada więcej ode mnie

Kuba, jeśli to czytasz, szacun
Niemniej podróż minęła miło, ja się wyluzowałem totalnie, i oglądałem ptactwo za oknem, lekko zdziwiony tym, że bardzo marzną mi stopy w butach. Na miejscu o 17, po pakiety, znów makarą (kucharz musiał się postarać, tak spieprzonego bolognese w życiu nie jadłem, chociaż plus za to, że w porównaniu z pasta party sprzed dwóch lat, teraz już było wliczone w cenę :D ), spotkałem Matxsa i do hotelu. Jeszcze wyprawa po składniki śniadaniowo-kolacyjne i o 21 z nogami w górze zaległem na wyrze. Zmarznięty jak cholera, bardziej niż wskazywałaby pogoda. Nieciekawie. To kolacja, naszykowanie mandżuru na rano, i jak skończyłem, walnąłem 2 musujące aspiryny, wlazłem pod gorący prysznic, 20 minut postałem, i do wyra. Poczytałem książkę (ostatnia która mi została Dana Browna, Zaginiony Symbol), i 23:15 padłem.
Dłuższy czas nie mogłem usnąć, słysząc jak ciężko serducho pompuje rozgrzaną krew (komentarz mojej żony na „długo nie mogłem usnąć: „buahahahahaha”), w końcu się uspokoiło i padłem. Obudziłem się w nocy żeby stwierdzić, że przepociłem się jak cholera, więc aspiryna działała, i padłem dalej. Nad ranem się obudziłem, trochę przed budzikiem (nastawionym na 6;15), ale zero zmęczenia, wypoczęty pokręciłem się i jak zadzwonił budzik – wstałem.
Pogoda butelkowa, mżawka. Ale nic to, założyłem na siebie krótkie leginsy, luźną termikę Brubecka i koszulkę z krótkim rękawem, na szyję cieniutki buff (chronić gardło), czapka z daszkiem - jakby miało padać, to nie leci na twarz, sprawdzone w boju , i skarpetki Kalenji – tu były dylematy, ale wziąłem te które planowałem i to był dobry wybór.
Podjechaliśmy z Matxsem na teren targów, zrzuciliśmy rzeczy do depozytu, spotkaliśmy Alberta, ja jeszcze jednego znajomego, siku, złapanie fixa w zegarku, trochę rozgrzewki i na start. Totalny spokój, nie padało, niewielki wiaterek, czułem że będzie dobrze, telefon do żony i truchtem na start.
Ustawiłem się z trochę przed balonami na 4:00, mając w zasięgu wzroku tych na 3:45, autolap wyłączony, żeby nie wprowadzał w błąd, na pasku miałem opaskę z międzyczasami – 3x 5:37, 11x 5:31, 14x 5:25, 14x 5:20 (zalaminowaną dokleiłem do jednej z tych odblaskowych, fajny patent, choć do dopracowania), jeszcze przewiązanie butów, i start.
Pierwsze kilometry z minimalnymi odchyleniami od planu, ale wszystko pod kontrolą, jak leciało kilka osób ławą, to nie spinałem się, żeby wyprzedzać, tylko czekałem na moment, żeby samo poszło, kontrola tempa, luźno, nie tracić energii i nie dać się zakręcić, że ludzie którzy mnie wyprzedzają to moje tempo i że ja biegnę za wolno. No po prostu chill. Ja mam biec swoje. Po 3 km lekko szybciej, na miękko, choć 2 rzeczy trochę mnie nurtowały. Pierwsza, to trochę miękkie nogi, o których już pisałem kiedyś – biec biegnę, tempo trzymam, a nogi jakieś takie … rozluźnione. No dobra, stwierdziłem, że może przez adrenalinę. Tak samo jak puls 167 przed pierwszym kilometrem… Ale biegnę swoje, tym bardziej, że puls się utrzymuje a ja biegnę relatywnie bez wysiłku. Pierwsza piątka w 27:45 (-9 s) i pierwszy wodopój, po profesorsku zostawiam wszystkich rzucających się na pierwsze stoliki, lecę środkiem nie dając się zatrzymać ani zadeptać (swoją drogą przykre to, że biegacze już na pierwszym wodopoju zachowują się jak wygłodniałe stado zombiaków…), biorę dwa kubeczki wody i na spokojnie wypijam. 9 km, pierwszy żel, popity własną wodą (w sumie po to wziąłem, bo planowałem żele co 9 km), lecę swoje, czasem kontrolując tempo, pod górkę lekko odpuszczając, z górki lekko popuszczając cugli, ale wszystko w granicach totalnego rozsądku – ja przyjechałem przebiec, totalnie mnie nie ciśnie presja czasu. Wyszło trochę słońca i zrobiło się ciepło (i ciut duszno, bo asfalt parował), ale po jakichś kilku/nastu minutach się schowało nie czyniąc szkody. Dycha w 55:15 (-15 s.)
Do 14 km można powiedzieć jak po sznurku, na jakichś kilku zbiegach i dzięki podłączeniu się pod trójkę innych biegaczy nadrobiłem jakieś 20-30 s, ale tak… naturalnie, więc potem tym bardziej, zero spiny, nawet starałem się te sekundy spieniężać po kilka, żeby zachować więcej sił, ale jakoś teren ułatwiał bieg, że przez kilka kilometrów biegłem równo więc nadróbka była stała. Tym bardziej bez ciśnień z mojej strony. Ja sobie biegnę, podziwiając widoki i innych uczestników. No niemalże sielanka.
15 km w 1:23:09 (+ 8 s), więc prawie po sznurku, niestety wlazłem lewą nogą w kałużę, nieprzyjemne, ale dało się przeżyć, a po 10 minutach zapomniałem o sprawie. Wodopoje zgodnie z planem, bez strat własnych ani energii. Taktyka i wykonanie jak dotychczas na złoto olimpijskie. Od 15 km powinienem przyspieszać – no ok, ale się zaczęło w górę, więc znów luz, jestem w czasie, to sobie tu mogę delikatnie coś zgubić, nie ma co przyspieszać na siłę pod górkę, mam jeszcze gdzie się rozpędzić. Tym bardziej, że w udach czuję większe obciążenie niż się spodziewałem. Dziwne to, tym bardziej, że podbiegi robiłem i wchodziły jak złoto.
16, 17 i 18 km (drugi żel) jeszcze w czasie, ale ciężej, całość spoko, tylko te uda. Zaczynają trochę palić. Ki diabeł? 19, 20 i 21 już zauważalnie wolniej, nogi przestają podawać, a czwórki palą coraz mocniej.
Połówka w 1:57:37 (+ 1,5 minuty). Nogi zaczynają zwalniać, ale założenie główne – przebiec ciągle obowiązuje, więc totalnie na miękko, tym bardziej, że żadnych strat w ludziach i sprzęcie nie mam, myślę sobie 3:53, 3:55 czy 4:00, jeden czort, mam to przebiec. Więc biegnę. Ale z niepokojem obserwują dalszy stopniowy bunt czworogłowych. Palenie się nasila, mam takie uczucie, jakbym ten maraton poszedł bez treningu biec, przynajmniej pod kątem ud, bo łydki trzymają jak złoto. Tym bardziej jestem zaskoczony, bo 3 tygodnie wcześniej na 27 km wybiegania nie miałem żadnych takich problemów, a tu się zaczyna o 1/3 wcześniej…
A dalej to już zaczyna się powoli walka o biegnięcie – 23 km – 6:00, 24 km – 6:08, 25 km – 6:13 (2:21:16, +4:50…), tu jeszcze doszły podbiegi na Malcie, które jak czwórki ostro palą, też zbytnio nie pomogły, wbiłem się ambicją na szczyt tego ostatniego przed zakrętem i dobrnąłem do znacznika 26 km (6:21), wyjąłem telefon i zadzwoniłem do żony, że ja bardzo chętnie dalej bym pobiegł, ale sprzęt nawalił i zamierzam przejść się do mety, po czym zrobiłem lekkie rozciąganie ud. Dałbym może radę przebiec z kilometr, może dwa, na pewno nie więcej, ale cholera wie co by się tam porobiło. Ogólnie mięśnie ud miałem w takim stanie, takie piekące i sztywne, że nawet szybki marsz był dziwnie trudny. Puściło po paru kilometrach dopiero. W międzyczasie popadało, powiało, więc mokry i zziębnięty szedłem do mety. Jakby były autobusy, to bym się zabrał. Ale nie było, więc szedłem. Trochę dziko musiałem wyglądać, z bananem na paszczy (no co, w końcu ogólnie nie licząc ud i łupania w czaszce, które się pojawiło jakoś miedzy piątym a dziesiątym i sukcesywnie narastało - czułem się nieźle.
Więc reszta trasy zeszła mi na żarciu czekolady (a co!), przybijaniu piątek z dzieciakami i korzystaniu z uroków animacji

a, i jeszcze porównywałem izo pomarańczowe, z żółtym i zielonym – zielone rządzi (modżajto). Po jakimś czasie jak poczułem że uda puściły, to stwierdziłem, że można byłoby jeszcze trochę podbiec. No ale nieprzyjemne uczucie narastające wraz z prędkością wybiło mi ten pomysł z głowy. To może truchcik? O, tak się da, 100m, 200m, oż fak, jednak nie. Bo oto powitaliśmy niespodziewanie atak ITBSa w lewej nodze :D jeszcze tylko tej łajzy brakowało. Bo ale cóż, moje ostatnich kilka kilometrów i nie było perfekcyjnych technicznie, co mi doskonale stary znajomy uświadomił.
Więc dalej było już tak, spaaaaaaaacer, truchcik->ITBS->ała, spaaaaacer, truchcik, itd. Przerywany czekoladą i zielonym izo. Gdzieś koło trzydziestego któregoś odkryłem, że jak biegnę kuśtykaniem (tak, wiem jak to brzmi), to okresy „biegu” mogę mieć nawet 150-200 metrowe. Noo, ale po każdym takim to ten ITBS atakował ze zdwojoną siłą. A co mi tam, lecę. I tak dobujałem się do 40 kilometra, gdzie realne stało się „złamanie 4:45” :D aha, ogólnie gość przebrany za biedronkę śpiewający piosenkę o biedronce na czterdziestym pozamiatał
41 km to już nawet chyba ze 300 metrów przebiegłem, aż na 41 wziałem się w garść, i niczym VonSmolchausen „pobiegłem” kuśtykając w stronę mety, i to był mój najdłuższy nieprzerwany odcinek biegowy na przestrzeni 2,5 h… Na mecie nieznacznie wyprzedziłem balony na 4:45, dostałem medal, ładny, ale wielki jak właz do kanalizacji i tyle. Picie, prysznic w zimnej wodzie, pożegnanie z chłopakami i do domu.
Tyle.
Dziś jest środa – o dziwo przód czworogłowych puścił już w poniedziałek, ale za to odezwały się mocno boki, aż do samych bioder, cały tył prawego kolana i rzepka w lewym. A wsiadanie do samochodu było jedną z mniej miłych rzeczy. Kuleję już mniej zauważalnie, choć wszystko wciąż sztywne i nie mam ochoty na razie tego ruszać, ani rozbiegać, ani rozciągnąć, ani rolować, jeszcze trochę.
Ogólnie – to wszystko dopisało, bo i pogoda (bałem się upału), sprzęt i taktyka także (garmin naładowany, lapowanie ręczne, pas trzymał, opaska z międzyczasami super pomoc, spodenki, koszulki, plastry na sutki, skarpetki, buty, wszystko dobrane idealnie – żadnych otarć, nic, żele wchodziły jak powinny, picie zgodnie z założeniami, dosłownie wszystko. Tylko nóg zabrakło, a właściwie samych ud, bo łydki na 5+
Tak bywa.
A następne podejście za rok, a do wiosny spróbuje pomęczyć dychę jak Skoor.
Dlaczego wiosna odpada? Ano dlatego, że w okolicy 3 kwietnia 2017 ma się pojawić Numer Drugi

więc średnio widzę trening maratoński i wybiegania pod ten dystans.
Dzięki wszystkim za trzymanie kciuków. Jak macie jakieś komentarze, to chętnie poznam
Sochers