No to na początek statystki: 34. Berliner Halbmarathon, czas netto
1:29:20, miejsce 839/22 tyś.~ w generalce, 794/ 14 tyś.~ w M i w kategorii wiekowej 192/2000~. Międzyczasy:
5 km 21:10 (tempo 4:14/km)
10km 42:16 (piątka w 21:06, tempo 4:13/km)
15km 1:03:36 (piątka w 21:20, tempo 4:16/km)
20km 1:24:58 (piątka w 21:22, tempo 4:16/km)
21.1km 1:29:20 (1.1 km w 4:22, tempo 3:58/km)
Dokładniejsze między czasy
tutaj w "laps" (pierwsze dwa km zlapowane razem, i później przy 17-18 km były źle ustawione tabliczki).
Średnie tętno 173, maks na finiszu 185.
Od rana generalnie wszystko szło dobrze, wstałem o 6 (przed zmianą czasu to byłaby 5) ale nawet nieźle się wyspałem, potem śniadanie, toaleta, wszystko według sprawdzonych wielokrotnie patentów. Koło 9:00 dotarliśmy z zachodniego Berlina na Karl Marx Alee, towarzyszyła mi dziewczyna i jej koleżanka, u której nocowaliśmy. Temperatura przed startem idealna, nie za gorąco, a jednocześnie na tyle ciepło, że po zdjęciu bluzy i dresów nie czułem zimna. Standardowa rozgrzewka trucht, rozciąganie dynamiczne, przebieżki. Odwiedziłem jeszcze "tojtoja" bo czułem się lekko niepewnie w kwestiach żołądkowych, ale wszystko było ok, chyba po prostu ze stresu bolał brzuch. Do strefy wszedłem koło 20 minut przed startem i ustawiłem się dość z przodu, po lewej stronie, żeby pierwszy zakręt brać po wewnętrznej

. W małą kieszonkę w startowych spodenkach wcisnąłem 4 kostki czekolady i 2 cukierki Fisherman's Friend.
Bezskutecznie wypatrywałem wujka, który też miał biec, a przed biegiem nie mogłem się do niego dodzwonić (ostatecznie okazało się, że też mnie bezskutecznie wypatrywał, zrobił 1:36 biegnąc na "zaliczenie" bo od dawna zmaga się z kontuzją). Wyczekiwałem na start i jeszcze się w miarę możliwości rozgrzewałem. Spiker z dużą pomocą
muzyki budował napięcie, przedstawił elitę i o 10:05 wystartowaliśmy. Emocje trochę opadły gdy trzeba było dreptać 2 minuty, nikt się nie wyrywał i wszyscy grzecznie biegli dopiero od linii startu. Pierwszy kilometr minął niesamowicie szybko, ale był dość wolny - 4:23, stwierdziłem że to minimalnie za wolno, a że akurat zrobiło się trochę miejsca po lewej stronie to zacząłem przyspieszać. Drugi kilometr w 4:16, stwierdziłem że jeszcze minimalnie przyspieszę i postaram się utrzymać tempo. Złapałem jako taki rytm, ale biegłem trochę za szybko, kolejne kilometry wchodziły w okolicach 4:10, szósty w 4:15 ale 2-3 sekundy straciłem na wodopoju (nie było jakichś większych problemów z dostaniem wody, no ale zawsze trochę to wybija z rytmu). Generalnie do dyszki biegło się nieźle, wszystko szło zgodnie z planem, ale ciągle nie mogłem złapać takiego idealnego rytmu jaki miałem na Maniackiej, gdzie nie musiałem zerkać na zegarek i po prostu sobie "leciałem" czując, że to jest dobre tempo. W międzyczasie zjadłem cukierki, niezbyt smaczne, ale bardzo dobrze pomagają na "kapcia w gębie" no i zawsze to jakieś kalorie. Po dyszce próbowałem przyspieszyć, ale złapał mnie pierwszy kryzys, dodatkowo momentami wiało w twarz (może nie mocno, ale na zmęczeniu bardziej to przeszkadza) i słońce grzało co raz mocniej, stwierdziłem że trzeba zapomnieć o 1:28 i walczyć o utrzymanie się poniżej 1:30. Ciężko stwierdzić czy bardziej siadły nogi, czy nie wyrabiałem oddechowo, raczej jedno i drugie po trochu. Zjadłem 2.5 kostki czekolady, reszta już się rozpłynęła i zlała w jedną masę z folią aluminiową

. Między 11stym a 14stym kilometrem miałem najwolniejszy odcinek z całego biegu, średnio po 4:17/km, ale ostatni z nich w 4:19, wiedziałem że jest źle, ale po chwili chyba "zadziałała" czekolada i woda z ostatniego punktu bo poczułem się lepiej. Kolejne dwa kilometry po 4:13/km, potem znowu lekka zamuła i 4:17. I tutaj nastąpiło szczęście w nieszczęściu spowodowane przez organizatorów. Tabliczka z 17stym kilometrem była przestawiona o dobre 400-500 metrów do przodu, trzeźwo myślący człowiek by od razu wiedział, że coś jest nie tak, ale ja wtedy nie myślałem trzeźwo, tzn. podejrzewałem że jest przestawiony, ale z drugiej strony myślałem że to może ja albo zegarek coś pokręcił i że o złamanie 1:30 będzie ciężko. Tak czy siak, zmotywowało mnie to na tyle, że między 16 a 19 kilometrem biegłem po ok. 4:09/km czując się przy tym bardzo dobrze. Kolejne tabliczki były ustawione już poprawnie i wiedziałem że 1:30 mam praktycznie na 100% połamane, ale ten nieco wymuszony "finisz" okazał się trochę zbyt wczesny i znowu mnie zamuliło na 19stym kilometrze (była tam "patelnia" i w zasadzie jedyny większy podbieg na trasie) - 4:18. Także z jednej strony przestawienie tabliczek zadziałało niekorzystnie bo znowu "szarpnąłem", a z drugiej gdyby nie to, to bym może w ogóle nie spróbował przyspieszyć. Ale później wydarzyła się fajna rzecz, wszyscy biegnący byli już mocno zmęczeni, ale czuć było presję na łamanie 1:30 i dużo osób krzyczało motywując resztę w stylu "KOMM, KOMM!"

, było tam też bardzo dużo kibiców i dało się dzięki temu wykrzesać resztki sił na końcówce. Ostatnie 500 metrów pobiegłem po ok. 3:45/km. Na mecie lekkie zamroczenie, odruch wymiotny (przez chwilę myślałem że na samym odruchu się nie skończy), siadam na glebie, od razu podbiegają do mnie panie ratowniczki medyczne, wstaję i opieram się o barierkę, mówię, że wszystko ok - i tak zabierają mnie na chwilę do namiotu medycznego, biorę tylko wodę, potwierdzam że wszystko ze mną ok i wychodzę :P. Odebrałem medal wziąłem jeszcze wodę, banana, owinąłem się plastikiem i w momencie jak sięgałem po bezalkoholowego "browara" to już czułem się względnie dobrze (jak na kogoś kto chwilę temu przebiegł dość żwawo 21 km).
Podsumowując, niepotrzebnie szarpnąłem na pierwszych kilometrach i przez to już do końca nie udało się wejść na dłużej w dobry rytm, a po 10 km zaczęła się sinusoida w kwestii samopoczucia i tempa. Cieszę się jednak, że z tej drugiej połowy biegu wycisnąłem tyle ile się dało, psychicznie to było moje najtrudniejsze 10 kilometrów jakie kiedykolwiek przebiegłem.
Tak czy siak to 1:29:20 bardzo cieszy, gdybym pobiegł równo to może byłoby trochę lepiej, ale nie marudzę. Zabrakło doświadczenia, albo doświadczonego biegacza który by pomógł trzymać tempo, jak to miało miejsce w Zbąszyniu, gdzie zastanawiałem się czy połamię 1:40, a Cichy idealnie poprowadził mnie na 1:38. Na Maniackiej też mi pomogło to, że pierwsze kilometry biegłem z Jackiem. No ale cóż, tego się nie da jakoś specjalnie wytrenować, trzeba po prostu wybiegać swoje.
W kwestii progresu też jest bardzo dobrze, rok temu, po 3 miesiącach biegania, debiutowałem w półmaratonie w Poznaniu i nabiegałem 1:50, we wrześniu była dycha w niecałe 43 i połówka w 1:38, teraz dycha 39 i połówka 1:29, czyli nadal są braki w wytrzymałości, ale dysonans już jakby mniejszy.
Całościowo wrażenia z imprezy bardzo pozytywne, jak ktoś się zastanawia czy warto jechać za rok to szczerze polecam. Trasa idealna na życiówki.
Do tej pory największy bieg w jakim brałem udział miał 6.5 tysiąca uczestników, tutaj łącznie z rolkarzami, wózkarzami i nordic walkerami było ich ponad 30 tysięcy, ale nie było "czuć" tego tłumu (a np. na 10 razy mniejszej Maniackiej Dziesiątce na starcie było tłoczno), nie było ścisku i kolejek. Organizacyjnie, poza źle oznaczonym 17 kilometrem, zero zarzutów.
Zrobię jeszcze niebawem jakieś statystyczne podsumowanie całego 24 tygodniowego planu, nie wiem dokładnie po co, ale lubię cyferki i specjalnie wszystko ładnie tagowałem w movescouncie żeby teraz z tego skorzystać :D.
Plany na przyszłość powoli układam, pewnie niedługo sobie wyznaczę jakiś nowy cel.