2.06 Sobota
Wyśniony, wymarzony wyjazd WolfTeamu na mini-obóz biegowy do Karpacza.
A właściwie to już był przyjazd, podróż odbyliśmy w nocy z piątku na sobotę. O 4 nad ranem przywitaliśmy Wrocek i z uznaniem stwierdziliśmy, że jest to bardzo ładne miasto, wysprzątane i przygotowane na przyjęcie kibiców. Z Wrocka przesiadka do Jeleniej, z Jeleniej do Karpacza i tak gdzieś około 11 chyba zawitaliśmy na miejscu. Miejscówka była po prostu-jak to mówi dzisiejsza młodzież-wyje...na

z dala od centrum (do sklepu daleko, więc zakupy browarów trzeba bardzo dokładnie przemyśleć

) vis a vis Śnieżki-naszej ukochanej góry. Do tego jakby szczęścia było mało dom miał zainstalowaną przeszkloną windę, dzięki czemu mieliśmy przy każdym zjeździe i wjeździe naszą Śnieżkę przed oczami!
Otaczały nas przepiękne niekoszone łąki, na których pasła się rodzina saren, którą praktycznie codziennie mogliśmy sobie obserwować przez okno pokoju...czego chcieć więcej...no tak żal dupę ściskał przy wyjeździe, że brak słów-ale o tym później.
W pierwszym dniu mi wypadało półgodzinne szuranie, na które kompletnie nie miałam ochoty i siły-jednak niewyspanie po podróży dawało się we znaki-ale trener orzekł, że nie ma opierdalania się no i poszliśmy potruchtać. Zrobić tzw aklimatyzację po Karpaczu, bo jak wiadomo-miasto do płaskich nie należy. Ożesz k..wa jego mać jak tu się ciężko biega! Górka za górką górkę pogania-właściwie już po 10 minutach zipałam jak stary parówóz i chciałam wrócić na kwaterę. Oj...łydki nieprzyzwyczajone do takich długich podbiegów, serce ledwo zipie, w płucach miejsca na powietrze-brak. I ja jestem niby biegaczką? Oj nie jestem chyba.. jestem cienka jak dupa węża i pewnie dostosowywanie się do tutejszego klimatu, powietrza, zróżnicowania terenu zajęłoby mi znacznie więcej niż tydzień. Może z 3 tygodnie?
Do tego wszystkiego pogoda jest tu tak nieprzewidywalna, tak szybko się zmienia, że jakieś tam teorie biegowe na temat ubioru biorą w łeb.
W trakcie naszego truchtania wiał taki wiatr, że wróciłam w sumie z suchymi ubraniami na sobie... No dobra.. dzięki Wolfikowi pierwszy trening mogłam uznać za "zaliczony"...
Popaczyłam tylko na Wolfa i spytałam, czy on jest pewien, że my chcemy wbiec na Śnieżkę-no i jakoś już tak pewien nie był jak na początku
Moje średnie tempo tutaj to (przy dobrych wiatrach) 7min/km, na ostrych podbiegach od 8 do 10 min/km
3.06 Niedziela
Pierwsza wędrówka na Śnieżkę.
Nie wiem, co jest w tej górze.. ale ona ta cholera jedna, jak już się raz na nią wejdzie, to chce się na nią wejść jeszcze raz... i jeszcze... za każdym razem wygląda inaczej. Czasem mrocznie, przykryta szarymi chmurami, jakby była siedzibą jakiegoś Belzebuba czy innego diobła, czasem odsłonięta w pełnej krasie, jakby zapraszała do siebie turystów.
Malowniczym szlakiem wzdłuż górskiego potoku doszliśmy do Schroniska nad Łomniczką, skąd mieliśmy plan wejść czerwonym szlakiem-a tu zonk-szlak zamknięty. Ni żywego ducha. Przywitały nas dwa sierściuszki-takie na wpół dzikie, jeden od razu przyszedł się łasić, podbiegł drugi-a jak tylko zaczęłam szeleścić papierkiem z czekolady od razu usiadł bezczelnie wprost przede mną gapiąc się maślanymi oczyma w oczekiwaniu na poczęstunek.
Dobra, nie wiemy, iść czy nie iść-wszak zakaz to zakaz a góry szanować trzeba. Nagle ze schroniska wyłoniła się głowa gospodyni, która orzekła, że iść można-no to poszliśmy. Przy okazji-szacunek dla gospodyni, która nie boi się mieszkać w tak odludnym miejscu, do tego bez prądu- w bardzo surowych warunkach. Turystów praktycznie zero-co nas bardzo radowało-my nie lubimy tłumów i w trakcie odpoczynku staramy się unikać skupisk ludzkich, jak to tylko możliwe. Po drodze stało się jasne, dlaczego czerwony szlak był zamknięty-ekipa remontowała jeden odcinek szlaku i trzeba nam było kawałek iść po błotku. Po drodze zatrzymaliśmy się przy Cmentarzu Ofiar Gór-z symbolicznymi tabliczkami upamiętniającymi nieżyjących już ludzi gór. I tabliczka z napisem: martwym ku pamięci, żywym ku przestrodze....
No to dalej w drogę. Im wyżej, tym bardziej wiatr hula. Kaptury na głowy, rękawiczki i spod Kopy ostatnie podejście na górę. Wolf zapierniczał jak dziki-mi było ciężej, ale nie chodzi tu bynajmniej o kondycję-z tym kłopotów nie miałam, bardziej jakoś musiałam przyzwyczaić się do górskiego powietrza-dla mnie astmatyka to trwa dłużej. Tak czy siak Śnieżka zdobyta!
Parę fotek na pamiątkę i spadamy, bo wieje tu niemiłosiernie. I głód daje się we znaki. Ale jak! Cały czas coś tu jemy i cały czas jesteśmy głodni! Na szczęście mój Ukochany zobligował się na wyjeździe być nadwornym kucharzem i gotował przepyszne obiadki, dzięki czemu mogłam odpocząć od garów. I jak tu nie kochać Wolfika?
W nagrodę degustujemy okoliczne piwne specjały, głównie czeskie. Mi przypadł do gustu ROHOZEC SKALAK z 11% ekstraktem-przepychota. Były jeszcze dwie wersje-12 i 13 procentowa. Nawet dla Wolfika ta 13% była za mocna-ja to nazywam "męskim piwem". W smaku przypomina mi jakby butelkowaną smołę z kotła jakiejś potwornej wiedźmy-dla mnie nie do wypicia-dosłownie skręca. Ale zależy co kto lubi oczywiście.
Podsumowując: udana wyprawa, kilometraż-21.762km. Plus wieczorny spacer po okolicy-tego już nie mierzyłam.
C.D.N...
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.