Niedziela 12/09/10
Pierwsze koty za płoty czyli pierwsze zawody za mną.
10km,
57:46 netto złapane moim garminem jakieś 2 metry za metą jak już złapałam pierwszy oddech, brutto mąż dojrzał bodajże 58:08, oficjalne czasy na stronce i zdjęcia będą pewnie jakoś w tygodniu. Celem było zobaczenie jak w praktyce wyglądają zawody i przy okazji przebiegnięcie po raz pierwszy 10km poniżej godziny. Cele uważam za zrealizowane

.
EDIT: jest oficjalny
czas brutto 58:00 (to co czytał z zegara mój mąż to było 58:00:08 się okazuje)
Śniadanie przed zawodami, strój na zawody, rozgrzewka przetestowane i nie mam w sumie żadnych zastrzeżeń. Co do samego biegu - pomimo szumnej nazwy Czempionatu regionu Dolny Ren imprezka bardzo lokalna i bardzo sympatyczna przy tym. Na 10km niecałe dwie setki biegnących, mniej niż w zeszłym roku. Nie był to chyba najlepszy wybór dla mnie na debiut z tego względu, że w moich okolicach czasowych biegło się...dość samotnie. Wystartowałam spokojnie na końcu, atmosfera poza pierwszą linią przed startem byłam tak luźna, że wystrzał startera mnie zaskoczył - "oo to już?". W sumie dobrze, bo nie byłam specjalnie zdenerwowana. Ludzie wokół powoli zbierali się do przetruchtania linii startu. Na pierwszej prostej skupiłam się na sukcesywnym zwalnianiu i wpadnięciu w swój rytm. Niewiele osób zostało wokół mnie, ale tym się akurat nie przejmowałam tylko z uśmiechem do przodu. Niepokoił mnie tylko mój dość głęboki oddech w perspektywie niemałego dystansu przede mną.
Chwilę wiozę się na czyichś plecach, ale po niedługim czasie w naturalny sposób wyprzedam, po prostu trzymając swoje tempo. I tak już sukcesywnie w ciągu całego biegu, nawet kilku panów udało się zostawić za plecami i nikt z wyprzedzonych nie odwzajemnił mi się aż do mety.

Do około 3km mam wrażenie, że zmęczenie wzrasta a potem już utrzymuje się na stałym poziomie, trzeba tylko nie myśleć o możliwości zatrzymania się. Mijając znaczek '3km' orientuję się również, że będziemy biec 2 pętle po tej samej trasie bo zaraz obok stoi '8km'. Około 2.5km był też pierwszy punkt z wodą, ale nie czułam potrzeby skorzystania. Na wszystkich rozdrożach wolontariusze dzielnie odpędzają samochody i zagrzewają nas do boju podpowiadając przy okazji najkrótszy tor biegu.

Uśmiechanie sie do nich nie jest jeszcze tak wielkim wysiłkiem. Po 4 km robi się cieżkawo, pojawiają sie myśli o zejściu z trasy po 5km przy okazji mijania linii startu i padnięcia w ramiona męża. I jeszcze, że nikt mnie nie zmusi do wystartowania w tym #%?# półmaratonie.

Ale zbieram się w sobie, dzielnie wbiegam na drugą pętlę wysilając się nawet na jakiś grymas do fotografa. Rezultat mógł być nieciekawy, bo jeśli dobrze zrozumiałam zza bariery mojego lokomotywowego sapania, to monsieur twierdził, że go przestraszyłam.

Nie przejmuję się za bardzo bo w polu mojego widzenia pojawia się punkt z wodą. Łapię kubek, 2 łyki do gardła, pół kubka po twarzy, reszta na trawę. W sumie bardziej mi po tym niedobrze się zrobiło niż ulgę mi przyniosło, trzeba było cały kubek w gębę chlusnąć i tyle. Na 7.5 km już pić nie próbuję.
Koncentruję się na wypatrywaniu kolejnych tabliczek kilometrowych i wyobrażaniu jak fajnie będzie na mecie. Nieliczni acz bardzo sympatyczni kibice zagrzewają do boju - 'brawo, jest dobrze, już niedaleko do końca'. Nogi już jakby nie moje, nie wyobrażam sobie zmuszenia ich do szybszego finiszu. Od czasu minięcia ostatniego pana gdzieś tuż po 8km biegnę sama. Ostatni kilometr, już tylko metry dzielą mnie od uuuuulgi. Przypominam sobie układ trasy z pierwszej pętli i wypatruję wszelkim znaków zbliżania sie do mety. Są tory tramwajowe, scieżka rowera wzdłuż, na horyzoncie blok i przy nim zakręt. Za tym zakrętem będzie już prosta do mety, to świetnie, bo ze mną już coraz gorzej. Mijam zakręt, w głowie się kręci, a tu jeszcze mety nie ma, długi łuk ścieżki rowerowej, na końcu którego majaczy bliźniaczy blok do tego, który właśnie minęłam. Załamka totalna

, czuję, że zaraz zemdleję, przechodzę do marszu zakosami. Za chwilę sympatyczny starszy pan zagrzewa mnie do boju: 'To już tylko 300m, dasz radę'. Biorę 3 oddech i faktycznie daję radę, dzięki marszowi przestało się kręcić w głowie. Jest ostatnia prosta, długa się wydaje kurcze, ale podrywam się do finiszu co wzbudza entuzjazm nielicznym wytrwałych kibiców. Zegar przy bramce wciąż na 57 minutach. Uffff, udało się.

Każą mi podejść jeszcze kilka kroków do zeskanowania kodu z numeru startowego, potem obiecują już nic ode mnie nie chcieć.

Odnajduję się z moją ekipą logistyczno-transportowo-żywieniowo-motywacyjną w jednej osobie mojego męża, któremu niniejszym pięknie dziękuję.
