Nie żartowałam mówiąc, że po Koniczynce zrobię sobie przerwę na wypoczęcie nóg. Inna sprawa, że ze względu na pogodę i przygotowania do wyjazdu na komunię siostrzenicy, ta przerwa przeciągnęła się aż do wczoraj. Plus taki, że nogi faktycznie wypoczęły, minus, że kto wie czy przypomną sobie jak szybko potrafią biegać, bo wczorajsze 12km było luźniukie.
Miałam wczoraj odebrać pakiet na maraton i nawet po niego wyjechałam po pracy, tak po 19tej, niestety korki były koszmarne i zamiast na Błonia to okrężną drogą pojechałam do domu, bo i tak nie zdążyłabym się przebić przez Aleje na czas. Dzisiaj będzie drugie podejście, mam nadzieję, że tym razem udane. Na podstawie numeru startowego będę miała komunikację miejską darmową do niedzieli i to mi bardzo odpowiada, sobota zapowiada się intensywnie jeśli chodzi o zakupy i spotkania towarzyskie.
Co do maratonu, to mam numer startowy 3842, jakby ktoś chciał śledzić relację online, a plan jest taki, że grzeczniutko staję za pacem na 4:00. Nie ma co przesadzać z tempem na początek
A tak przy okazji, to układam sobie playlistę na maraton i zamiast słuchać "Dread in my Heart" (to jest piosenka na godzinę przed wyjściem na cokolwiek stresującego) ładuję się testosteronem śpiewając "I'll Make a Man Out of You" z Mulan. Już planuję zapodać to sobie do słuchawek na maratonie i udawać, że współtowarzysze w bólu śpiewają poszczególne partie piosenki - może faktycznie nie trzeba było się urywać z tego WFu w szkole
Tu http://www.online.datasport.pl/results1131/ będzie można chyba sprawdzać wyniki na żywo.
Fretka - odzyskać paznokcie i wagę startową przed B7D
Moderator: infernal
-
- Stary Wyga
- Posty: 211
- Rejestracja: 29 wrz 2012, 07:11
- Życiówka na 10k: 48:33
- Życiówka w maratonie: 3:49:58
- Lokalizacja: Kraków
-
- Stary Wyga
- Posty: 211
- Rejestracja: 29 wrz 2012, 07:11
- Życiówka na 10k: 48:33
- Życiówka w maratonie: 3:49:58
- Lokalizacja: Kraków
Byłam odebrać pakiet i pochodzić po expo, i powiem wam, że super. Expo malutkie w porównaniu do innych miast, za to jak dla mnie wszystko co trzeba jest. Pooglądałam opaski i skarpety kompresyjne, jakieś tam nowe żele i izotoniki też były. Poza tym jest wyprzedaż moich Pum 300 za 189zł. Szczerze mówiąc to nie mam tyle, w ogóle w tym miesiącu nie mam pieniędzy na dodatkowe wydatki, ale biorąc pod uwagę, że tego modelu już nie produkują, to nie wiem czy nie warto pożyczyć i nie kupić ich na zapas, chociaż miałam kupować trailówki... i opaski kompresyjne
Poza tym na stoisku ASICS zrobiłam sobie Foot ID, pierwsze w mojej karierze i może dobrze, bo jedna stopa mi wyszła pronująca. Jeszcze z dwa lata temu bym się może tym przejęła, a tak to ciekawostka raczej. Inna ciekawostka to to, że nie mam już płaskostopia. Czułam to już od dawna, no a teraz mam naukowe potwierdzenie na modelu stopy w 3D. Niestety nie oznacza to, że nagle wyrosło mi jakieś super podbicie, ale łuk jest zaznaczony. Proszę ile daje bieganie!
Dostałam po tym badaniu obraz stópek i dane metryczne, można sobie zobaczyć jak to wygląda tutaj:
https://picasaweb.google.com/1096917519 ... 1559216690
Ogólnie taka ciekawostka, do której można wrócić przy okazji wybierania butów, choć mierzyć i tak trzeba
No i płacić to bym za takie badanie raczej nie płaciła, ale jak za darmo robią to luzik
No i ostatnia rzecz, zważyłam się na stoisku Platinium (chyba) na takiej specjalnej wadze co to mierzy mięśnie tłuszcz i takie tam, nazywa się ta waga Tanita BC-418, właśnie sprawdziłam. Staje się bosymi stopami i dostaje się do ręki uchwyty i zdaje się, że przechodzi przez człowieka prąd? Coś w tym stylu...
Jak ktoś chciałby wiedzieć jak wygląda wydruk z takiej wagi, to może sobie luknąć tutaj https://picasaweb.google.com/1096917519 ... 5263850642 i na kolejne zdjęcia.
No i nie ma wyjścia, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy - przytyłam. To znaczy o tym wiedziałam już jakiś czas, bo się w spodnie nie mieszczę... i coś trzeba z tym będzie zrobić, po maratonie naturalnie. Pani obsługująca wagę, widząc moje przerażenie w trakcie, stwierdziła że jestem szczuplutka i żeby nie panikować, no ale jakby nie było z 54kg na prawie 57kg to jest skok.
Co ciekawe tłuszcz nie jest jakiś ponad normę, a nawet bardziej w dolnej granicy. Muszę się chyba skusić na jakieś darmowe konsultacje trenerskie albo poczytać o odżywianiu i dietach w sporcie. Może za dużo węgli jem?
Plus rozbawiły mnie dysproporcje lewa/prawa noga i ręka, widać jak bardzo lewe kończyny są słabsze. Jeszcze lewą rękę to może da się jakoś wyćwiczyć, ale jak nogę?
I czy ktoś wie ile powinno być procent tłuszczu w rękach i nogach? W ogóle jakby ktoś miał uwagi co do tego wyniku to chętnie wysłucham.
Ogólnie trzeba powiedzieć, że bardzo udane popołudnie miałam
Poza tym na stoisku ASICS zrobiłam sobie Foot ID, pierwsze w mojej karierze i może dobrze, bo jedna stopa mi wyszła pronująca. Jeszcze z dwa lata temu bym się może tym przejęła, a tak to ciekawostka raczej. Inna ciekawostka to to, że nie mam już płaskostopia. Czułam to już od dawna, no a teraz mam naukowe potwierdzenie na modelu stopy w 3D. Niestety nie oznacza to, że nagle wyrosło mi jakieś super podbicie, ale łuk jest zaznaczony. Proszę ile daje bieganie!
Dostałam po tym badaniu obraz stópek i dane metryczne, można sobie zobaczyć jak to wygląda tutaj:
https://picasaweb.google.com/1096917519 ... 1559216690
Ogólnie taka ciekawostka, do której można wrócić przy okazji wybierania butów, choć mierzyć i tak trzeba
No i płacić to bym za takie badanie raczej nie płaciła, ale jak za darmo robią to luzik
No i ostatnia rzecz, zważyłam się na stoisku Platinium (chyba) na takiej specjalnej wadze co to mierzy mięśnie tłuszcz i takie tam, nazywa się ta waga Tanita BC-418, właśnie sprawdziłam. Staje się bosymi stopami i dostaje się do ręki uchwyty i zdaje się, że przechodzi przez człowieka prąd? Coś w tym stylu...
Jak ktoś chciałby wiedzieć jak wygląda wydruk z takiej wagi, to może sobie luknąć tutaj https://picasaweb.google.com/1096917519 ... 5263850642 i na kolejne zdjęcia.
No i nie ma wyjścia, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy - przytyłam. To znaczy o tym wiedziałam już jakiś czas, bo się w spodnie nie mieszczę... i coś trzeba z tym będzie zrobić, po maratonie naturalnie. Pani obsługująca wagę, widząc moje przerażenie w trakcie, stwierdziła że jestem szczuplutka i żeby nie panikować, no ale jakby nie było z 54kg na prawie 57kg to jest skok.
Co ciekawe tłuszcz nie jest jakiś ponad normę, a nawet bardziej w dolnej granicy. Muszę się chyba skusić na jakieś darmowe konsultacje trenerskie albo poczytać o odżywianiu i dietach w sporcie. Może za dużo węgli jem?
Plus rozbawiły mnie dysproporcje lewa/prawa noga i ręka, widać jak bardzo lewe kończyny są słabsze. Jeszcze lewą rękę to może da się jakoś wyćwiczyć, ale jak nogę?
I czy ktoś wie ile powinno być procent tłuszczu w rękach i nogach? W ogóle jakby ktoś miał uwagi co do tego wyniku to chętnie wysłucham.
Ogólnie trzeba powiedzieć, że bardzo udane popołudnie miałam
-
- Stary Wyga
- Posty: 211
- Rejestracja: 29 wrz 2012, 07:11
- Życiówka na 10k: 48:33
- Życiówka w maratonie: 3:49:58
- Lokalizacja: Kraków
Cracovia Maraton 2014
Zacznijmy od tego, że zrobiłam mega życiówkę i tego się będę trzymać, choć ludzieńki przebąkują coś o braku atestu. Ja tam wiem swoje i mam te swoje 3:49:58. Zabrać sobie go nie pozwolę.
A jeśli chodzi o relację, to tak:
Rano obudziłam się z zapuchniętą twarzą i uciskiem w głowie, który mógł przerodzić się w pulsujący ból migrenowy, więc łyknęłam dwa APAPy od razu po śniadaniu. Ogólnie nie polecam biegać na środkach przeciwbólowych, ale czasami trzeba... w każdym razie nie nastroiło mnie to jakoś optymistycznie. Spakowałam plecak, wyszłam z domu, na Rynku byłam trochę po 8mej. Wrażenia od razu dobre, bo wreszcie są strefy startowe z prawdziwego zdarzenia!
Obczaiłam co gdzie, jaka ilość toi-toiów (wystarczajaca) i zaczęłam się przebierać, rozgrzewać, itp. Z kolegą, z którym miałam się spotkać, w końcu się nie spotkałam, bo musiał drałowac na nogach aż z hali gdzie spał i po zaliczeniu toi-toia dotarł na start przed samym wystrzałem startera. Podobno tramwaje z Cichego Kącika w ogóle nie jechały między ósmą a dziewiątą. Trochę wtopa, zwłaszcza, że w materiałach informacyjnych było chyba co innego napisane. U mnie na szczęście wszystko grało przez cały maraton i z mojego punktu widzenia organizatorzy odwalili super robotę.
Wracając do startu – ustawiłam się blisko baloników na 4:00, tak 2 metry za nimi i stoję, ale nagle cały start przesuwa się do przodu. No dobra, pomyślałam, pewnie połączyli VIPów z resztą, więc idę za tłumem. Akurat byłam blisko skrajnej ścieżki zostawionej na przejście do szybszych sektorów, problemu żadnego nie było. Przesuwam się tak do przodu, przesuwam, przesuwam, i nagle nie widzę balonów, żadnych. Ja jestem kurdupel, a tu chłopy dwumetrowe dookoła, nic nie widać, pełna konsternacja... na szczęście jak się odwróciłam, to okazało się, ze balony na 4:00 są jakieś 15 metrów za mną. Pomyślałam, że trudno, może i tak być, uniknę tłoku pobalonowego, tylko na lepsze mi to wyjdzie. Poza tym nie będę z siebie idiotki robić i się wracać. Spokojnie odpaliłam Garmina, żeby złapał satelitę i czekamy.
Był wystrzał, potem chodzonko i wreszcie biegniemy. Luźno, bez spinki, Garmin pokazuje cuda, bo uśrednia tempo od zera, które miał na wyświetlaczu przy czekaniu na wciśnięcie stopera. Balony mnie nie doganiają, więc jadę swoje. Pierwszy kilometr 5:31, drugi kilometr 5:31, trzeci 5:33, no i już wiedziałam, że a) to będzie mój dzień, b) choćby się waliło i paliło to mam się trzymać tempa 5:30.
Zaskoczyła mnie ilość punktów odżywiania (pierwszy po 2,5 km) i to jak dobrze i na jakiej długości były rozłożone stoły. Nie było absolutnie żadnego problemu z piciem czy przepychaniem się po kubki. Jeszcze przed biegiem wzięłam żel MuleBar (polecam wszystkim), drugi miałam w kieszeni zostawiony na 10km, więc tylko piłam wodę. Szybko zrobiła się grupa osób biegnących mniej więcej w tym samym tempie. Teraz widzę, że od piątego kilometra nieznacznie przyspieszyłam do 5:26-5:28, ale ogólnie biegłam równo, no i czułam się rewelacyjnie. Szczerzyłam mordę do wszystkich i cały czas myślałam jak to ja lubię biegać. Szybko biegać! Serio, czułam ten słynny głód biegania, w sumie to nie ma co się dziwić skoro w tydzień przed starem wyszłam tylko raz na trening. Na Błoniach przybiłam piątkę (z wyskokiem) z panem z Dystansu, który robił tam za punkt rozrywkowy (Dystans to klub, który zorganizował moje ultra). Później aż do nawrotki na Zabłociu biegłam tym samym tempie, trochę pogadując z ludźmi z Torunia i bardzo przystojnym panem z Warszawy, z którym zresztą biegliśmy potem razem, i który stał się moim prywatnym zającem w czasie kryzysu, bo goniłam go wtedy aż go dogoniłam (ach, te znajomości z trasy...).
Po Zabłociu za to dogonił mnie kolega z ultra i trochę pogadaliśmy. Niestety wtedy tempo spadło, więc na punkcie żywieniowym popędziłam do przodu razem z moim przystojniakiem i kolegi ultrasa już nie spotkałam potem na trasie... szkoda... ale po zdjęciach wiem, że dobiegł i to całkiem nieźle.
Na punkcie odżywczym na 22km tym razem to ja się zgubiłam panu przystojniakowi. Zostałam w tyle i już nie za bardzo miałam siły na jakieś mocniejsze zrywy, więc spokojnie wyjęłam i odpaliłam mp3. Pierwsza piosenka, nic innego tylko „Run Run Run” https://www.youtube.com/watch?v=-vz2tD_z43Y , dopalacze takie mi się włączyły, że ho ho. Walnęłam sobie wtedy 3 kilometry po 5:16, 5:18, 5:19. Oczywiście, że nie powinna byłam, ale muzyka było dobra, nogi niosły i tak jakoś wyszło. Tylko taki mały problem, że zaraz potem zaczęło padać, a potem lać. I jakoś w tym momencie poczułam zmęczenie, znużenie i te piep...one kałuże zaczęły mnie dobijać. Kolejnej piątki z panem z Dystansu już nie przybiłam. Leciałam w sumie tylko na muzykę i starając się dogonić mojego przystojniaka, który był tak gdzieś 20 metrów z przodu. Goniłam go tak 5km, całe Błonia praktycznie, 28 km nawet wbiłam po 5:14 mimo że już tedy miałam kryzys. Zgoniłam wreszcie mojego towarzysza (któremu się pewnie teraz nieźle odbija jak tak go opisuję) i dzięki bogom, bo wtedy zaczął się u mnie kryzys na dobre. Dzięki jakimś tam rozmowom i odliczaniu do trzydziestego kilometra udało mi się go całkiem nieźle pobiec, ale był. Stawiam, ze to efekt tych szybkich 3 km na haju muzycznym. Oczywiście przejście do marszu nie było opcją, ale zwolnienie już tak i tylko dzięki towarzystwu tego nie zrobiłam. W trakcie drugiej pętli cała końcówka Błoń aż do Mostu Dębnickiego to był kryzys numer 1.
Potem mi się polepszyło, nawet próbowałam wrzeszczeć „hup hup hup” w tunelu, ale nikt nie podjął ze mną wyzwania darcia mordy. Szkoda... Potem w okolicach Podgórza chyba miał kryzys mój towarzysz. Co prawda nie przyznał się, ale był dosyć cicho, więc to ja próbowałam zadawać jakieś pytania i odciągać jego uwagę od bolących mięśni i takich tam. Moje tyły ud już wtedy były sztywne, ale biec się dało. Razem jeszcze zrobiliśmy ostatnią nawrotkę na Zabłociu, to chyba był jakiś 35-36 kilometr, no i potem rozdzieliliśmy się na punkcie żywieniowym. Ja wystrzeliłam do przodu, piłam już mało, bo z tego nawadniania chciało mi się sikać i wywaliło mi brzuch do przodu (koszmar), bardziej liczyłam na czekoladę, którą niestety dorwałam dopiero ze 3 km później. Anyway, podbieg pod ślimakiem? Koszmar. Zaczął się kryzys numer 2. Wtedy włączyłam mój truchto-bieg w stylu „Therese Johaug pod Alpe Cermis”, maleńkie kroczki, ale bardzo szybkie, robione praktycznie bez ruszania pozycji kolan i stopa unoszona może 5cm nad ziemią. Wygląda to śmieszne, ale właśnie na tym etapie i w ten sposób wyprzedziłam najwięcej osób. Oj, czułam na plecach ich nienawiść... bolało mnie wtedy wszystko, choć głównie tył ud, miednica i cały dolny odcinek pleców. Powtarzałam sobie wtedy słynne zdanie z książki Jurka Scotta „rozluźnij się, wypuść ból uszami, to tylko ból, rozluźnij się, wypuść ból uszami...”. Pomogło.
Przed tunelem dorwałam wreszcie czekoladę, wpakowałam sobie 3 kostki do ust licząc, że cukier zrobi swoje i daję dalej. To już chyba był 38-39 kilometr, wiec wiedziałam, że choćbym się miała skichać to dobiegnę.
Wreszcie most Dębnicki, końcówka Alei, rzut oka na stoper i... wiem, że nie zdążę. Wiem, że mam w kieszeni 3:53, ale nagle marzy mi się 3:50. Jakby tak złamać 3:50 i wszystkich zadziwić... Niech zbierają te szczęki z podłogi! Pstrykam mp3, żeby weszło to co ma wejść, moja playlista to tylko 50 piosenek, ale za to specjalnie wyselekcjonowanych. No i wreszcie się zaczyna:
„Gdybyś miał jeden strzał, jedną szanse
By zdobyć wszystko co kiedykolwiek chciałeś
Jeden moment
Złapał byś go czy po prostu pozwolił mu się wyślizgnąć?”
I nagle nogi zapominają o stylu „Therese Johaug pod Alpe Cermis” i zaczynają sadzić susy kenijskich biegaczy, zaczynają się ruszać w biodrach, w stawach, zginają się bez żadnego problemu. Nie żartuję... poczuć coś takiego, poczuć jak wielkie są zapasy energii w ciele, jak głowa może nakazać ciału się ruszyć i ono to robi. Rewelacja. Oczywiście pod Wawem był podbieg, ale jakoś poszło. A potem wreszcie Grodzka i widzę pierwsza bramę. Wiem, że to reklama, wiem, że tam nie ma mety, ale mimo to puszczam się sprintem. Obok mnie to samo zrobił inny gościu i tak właściwie to razem zaczęliśmy finishować 400 metrów przed metą. Pierwsza brama (ASICSa chyba), druga (PKO?) i wreszcie szpaler widzów, gęsto upchane przy barierkach i doping jak nigdy wcześniej. Pamiętam, ze pomyślałam „tak musiała się czuć Chrissie Wellington w Kona”. Wreszcie meta, ręka wyćwiczonym ruchem do stopera. Rzut oka i łzy w oczach. 3:49:58. To się nie miało prawa wydarzyć. Serio. Takie przypadki, takie rzeczy się nie zdążają.
Po przekroczeniu mety ledwo idę, utykam na jedna nogę, ale przemieszczam się, bo nie mam innego wyjścia, żeby nie korkować mety, zorganizowano wszystko tak, że biegacze muszą się przemieszczać do przodu odbierając koce termiczne, medale, banany, wodę... Wreszcie miejsce gdzie wszyscy klapią na bruk. Wszędzie rozściełane koce termiczne, ludzie leżą, siedzą, jedzą, piją, wszyscy skonani. Ja dowlokłam się do depozytu, bo musiałam, musiałam zobaczyć wynik przysłany na komórkę. Na szczęście był taki jak na moim stoperze.
Potem jeszcze zaliczyłam masaż. Bezwstydnie zażyczyłam sobie masażu dolnego odcinka pleców i go dostałam. Powiem tylko tyle, że było cudownie. A potem wsiadłam w taksówkę i pojechałam do cioci na imieninową wyżerkę. I dopiero tam sobie uświadomiłam, że nie było pozdrowień dla biegaczy na półmetku, bo wszyscy się pytali jak mi się podobały ich teksty i byli bardzo rozczarowani, że nie mam pojęcia o czym mówią
No i to by było tyle z relacji.
Następny maraton za rok.
Teraz mam nadzieję doprowadzić paznokcie do jakiego takiego stanu, bo te półmaratony górskie i ultra dały im w kość, a teraz jeszcze dobiłam maratonem. No i czas zbić wagę tak o 5kg, i przygotować się do B7D. Zmiana tytułu bloga już jest, plany są, więc teraz tylko do przodu A za rok pomyślmy o 3:40 :D
Rozpiska z Garmina:
1 5:31.2 1,00 5:31
2 5:31.3 1,00 5:31
3 5:33.2 1,00 5:33
4 5:35.0 1,00 5:35
5 5:28.1 1,00 5:28
6 5:23.9 1,00 5:24
7 5:26.1 1,00 5:26
8 5:28.0 1,00 5:28
9 5:28.3 1,00 5:28
10 5:26.8 1,00 5:27
11 5:21.4 1,00 5:21
12 5:20.9 1,00 5:21
13 5:31.6 1,00 5:32
14 5:20.8 1,00 5:21
15 5:34.5 1,00 5:35
16 5:30.5 1,00 5:31
17 5:31.6 1,00 5:32
18 5:25.5 1,00 5:26
19 5:46.7 1,00 5:47
20 5:35.8 1,00 5:36
21 5:25.8 1,00 5:26
22 5:31.1 1,00 5:31
23 5:16.9 1,00 5:17
24 5:18.7 1,00 5:19
25 5:19.8 1,00 5:20
26 5:22.7 1,00 5:23
27 5:25.9 1,00 5:26
28 5:14.3 1,00 5:14
29 5:27.0 1,00 5:27
30 5:26.0 1,00 5:26
31 5:21.7 1,00 5:22
32 5:30.4 1,00 5:30
33 5:25.3 1,00 5:25
34 5:32.4 1,00 5:32
35 5:38.4 1,00 5:39
36 5:33.9 1,00 5:34
37 5:32.3 1,00 5:32
38 5:34.3 1,00 5:34
39 5:40.4 1,00 5:40
40 5:30.4 1,00 5:30
41 5:21.2 1,00 5:21
42 5:13.2 1,00 5:13
43 :25.5 0,11 3:48
Zacznijmy od tego, że zrobiłam mega życiówkę i tego się będę trzymać, choć ludzieńki przebąkują coś o braku atestu. Ja tam wiem swoje i mam te swoje 3:49:58. Zabrać sobie go nie pozwolę.
A jeśli chodzi o relację, to tak:
Rano obudziłam się z zapuchniętą twarzą i uciskiem w głowie, który mógł przerodzić się w pulsujący ból migrenowy, więc łyknęłam dwa APAPy od razu po śniadaniu. Ogólnie nie polecam biegać na środkach przeciwbólowych, ale czasami trzeba... w każdym razie nie nastroiło mnie to jakoś optymistycznie. Spakowałam plecak, wyszłam z domu, na Rynku byłam trochę po 8mej. Wrażenia od razu dobre, bo wreszcie są strefy startowe z prawdziwego zdarzenia!
Obczaiłam co gdzie, jaka ilość toi-toiów (wystarczajaca) i zaczęłam się przebierać, rozgrzewać, itp. Z kolegą, z którym miałam się spotkać, w końcu się nie spotkałam, bo musiał drałowac na nogach aż z hali gdzie spał i po zaliczeniu toi-toia dotarł na start przed samym wystrzałem startera. Podobno tramwaje z Cichego Kącika w ogóle nie jechały między ósmą a dziewiątą. Trochę wtopa, zwłaszcza, że w materiałach informacyjnych było chyba co innego napisane. U mnie na szczęście wszystko grało przez cały maraton i z mojego punktu widzenia organizatorzy odwalili super robotę.
Wracając do startu – ustawiłam się blisko baloników na 4:00, tak 2 metry za nimi i stoję, ale nagle cały start przesuwa się do przodu. No dobra, pomyślałam, pewnie połączyli VIPów z resztą, więc idę za tłumem. Akurat byłam blisko skrajnej ścieżki zostawionej na przejście do szybszych sektorów, problemu żadnego nie było. Przesuwam się tak do przodu, przesuwam, przesuwam, i nagle nie widzę balonów, żadnych. Ja jestem kurdupel, a tu chłopy dwumetrowe dookoła, nic nie widać, pełna konsternacja... na szczęście jak się odwróciłam, to okazało się, ze balony na 4:00 są jakieś 15 metrów za mną. Pomyślałam, że trudno, może i tak być, uniknę tłoku pobalonowego, tylko na lepsze mi to wyjdzie. Poza tym nie będę z siebie idiotki robić i się wracać. Spokojnie odpaliłam Garmina, żeby złapał satelitę i czekamy.
Był wystrzał, potem chodzonko i wreszcie biegniemy. Luźno, bez spinki, Garmin pokazuje cuda, bo uśrednia tempo od zera, które miał na wyświetlaczu przy czekaniu na wciśnięcie stopera. Balony mnie nie doganiają, więc jadę swoje. Pierwszy kilometr 5:31, drugi kilometr 5:31, trzeci 5:33, no i już wiedziałam, że a) to będzie mój dzień, b) choćby się waliło i paliło to mam się trzymać tempa 5:30.
Zaskoczyła mnie ilość punktów odżywiania (pierwszy po 2,5 km) i to jak dobrze i na jakiej długości były rozłożone stoły. Nie było absolutnie żadnego problemu z piciem czy przepychaniem się po kubki. Jeszcze przed biegiem wzięłam żel MuleBar (polecam wszystkim), drugi miałam w kieszeni zostawiony na 10km, więc tylko piłam wodę. Szybko zrobiła się grupa osób biegnących mniej więcej w tym samym tempie. Teraz widzę, że od piątego kilometra nieznacznie przyspieszyłam do 5:26-5:28, ale ogólnie biegłam równo, no i czułam się rewelacyjnie. Szczerzyłam mordę do wszystkich i cały czas myślałam jak to ja lubię biegać. Szybko biegać! Serio, czułam ten słynny głód biegania, w sumie to nie ma co się dziwić skoro w tydzień przed starem wyszłam tylko raz na trening. Na Błoniach przybiłam piątkę (z wyskokiem) z panem z Dystansu, który robił tam za punkt rozrywkowy (Dystans to klub, który zorganizował moje ultra). Później aż do nawrotki na Zabłociu biegłam tym samym tempie, trochę pogadując z ludźmi z Torunia i bardzo przystojnym panem z Warszawy, z którym zresztą biegliśmy potem razem, i który stał się moim prywatnym zającem w czasie kryzysu, bo goniłam go wtedy aż go dogoniłam (ach, te znajomości z trasy...).
Po Zabłociu za to dogonił mnie kolega z ultra i trochę pogadaliśmy. Niestety wtedy tempo spadło, więc na punkcie żywieniowym popędziłam do przodu razem z moim przystojniakiem i kolegi ultrasa już nie spotkałam potem na trasie... szkoda... ale po zdjęciach wiem, że dobiegł i to całkiem nieźle.
Na punkcie odżywczym na 22km tym razem to ja się zgubiłam panu przystojniakowi. Zostałam w tyle i już nie za bardzo miałam siły na jakieś mocniejsze zrywy, więc spokojnie wyjęłam i odpaliłam mp3. Pierwsza piosenka, nic innego tylko „Run Run Run” https://www.youtube.com/watch?v=-vz2tD_z43Y , dopalacze takie mi się włączyły, że ho ho. Walnęłam sobie wtedy 3 kilometry po 5:16, 5:18, 5:19. Oczywiście, że nie powinna byłam, ale muzyka było dobra, nogi niosły i tak jakoś wyszło. Tylko taki mały problem, że zaraz potem zaczęło padać, a potem lać. I jakoś w tym momencie poczułam zmęczenie, znużenie i te piep...one kałuże zaczęły mnie dobijać. Kolejnej piątki z panem z Dystansu już nie przybiłam. Leciałam w sumie tylko na muzykę i starając się dogonić mojego przystojniaka, który był tak gdzieś 20 metrów z przodu. Goniłam go tak 5km, całe Błonia praktycznie, 28 km nawet wbiłam po 5:14 mimo że już tedy miałam kryzys. Zgoniłam wreszcie mojego towarzysza (któremu się pewnie teraz nieźle odbija jak tak go opisuję) i dzięki bogom, bo wtedy zaczął się u mnie kryzys na dobre. Dzięki jakimś tam rozmowom i odliczaniu do trzydziestego kilometra udało mi się go całkiem nieźle pobiec, ale był. Stawiam, ze to efekt tych szybkich 3 km na haju muzycznym. Oczywiście przejście do marszu nie było opcją, ale zwolnienie już tak i tylko dzięki towarzystwu tego nie zrobiłam. W trakcie drugiej pętli cała końcówka Błoń aż do Mostu Dębnickiego to był kryzys numer 1.
Potem mi się polepszyło, nawet próbowałam wrzeszczeć „hup hup hup” w tunelu, ale nikt nie podjął ze mną wyzwania darcia mordy. Szkoda... Potem w okolicach Podgórza chyba miał kryzys mój towarzysz. Co prawda nie przyznał się, ale był dosyć cicho, więc to ja próbowałam zadawać jakieś pytania i odciągać jego uwagę od bolących mięśni i takich tam. Moje tyły ud już wtedy były sztywne, ale biec się dało. Razem jeszcze zrobiliśmy ostatnią nawrotkę na Zabłociu, to chyba był jakiś 35-36 kilometr, no i potem rozdzieliliśmy się na punkcie żywieniowym. Ja wystrzeliłam do przodu, piłam już mało, bo z tego nawadniania chciało mi się sikać i wywaliło mi brzuch do przodu (koszmar), bardziej liczyłam na czekoladę, którą niestety dorwałam dopiero ze 3 km później. Anyway, podbieg pod ślimakiem? Koszmar. Zaczął się kryzys numer 2. Wtedy włączyłam mój truchto-bieg w stylu „Therese Johaug pod Alpe Cermis”, maleńkie kroczki, ale bardzo szybkie, robione praktycznie bez ruszania pozycji kolan i stopa unoszona może 5cm nad ziemią. Wygląda to śmieszne, ale właśnie na tym etapie i w ten sposób wyprzedziłam najwięcej osób. Oj, czułam na plecach ich nienawiść... bolało mnie wtedy wszystko, choć głównie tył ud, miednica i cały dolny odcinek pleców. Powtarzałam sobie wtedy słynne zdanie z książki Jurka Scotta „rozluźnij się, wypuść ból uszami, to tylko ból, rozluźnij się, wypuść ból uszami...”. Pomogło.
Przed tunelem dorwałam wreszcie czekoladę, wpakowałam sobie 3 kostki do ust licząc, że cukier zrobi swoje i daję dalej. To już chyba był 38-39 kilometr, wiec wiedziałam, że choćbym się miała skichać to dobiegnę.
Wreszcie most Dębnicki, końcówka Alei, rzut oka na stoper i... wiem, że nie zdążę. Wiem, że mam w kieszeni 3:53, ale nagle marzy mi się 3:50. Jakby tak złamać 3:50 i wszystkich zadziwić... Niech zbierają te szczęki z podłogi! Pstrykam mp3, żeby weszło to co ma wejść, moja playlista to tylko 50 piosenek, ale za to specjalnie wyselekcjonowanych. No i wreszcie się zaczyna:
„Gdybyś miał jeden strzał, jedną szanse
By zdobyć wszystko co kiedykolwiek chciałeś
Jeden moment
Złapał byś go czy po prostu pozwolił mu się wyślizgnąć?”
I nagle nogi zapominają o stylu „Therese Johaug pod Alpe Cermis” i zaczynają sadzić susy kenijskich biegaczy, zaczynają się ruszać w biodrach, w stawach, zginają się bez żadnego problemu. Nie żartuję... poczuć coś takiego, poczuć jak wielkie są zapasy energii w ciele, jak głowa może nakazać ciału się ruszyć i ono to robi. Rewelacja. Oczywiście pod Wawem był podbieg, ale jakoś poszło. A potem wreszcie Grodzka i widzę pierwsza bramę. Wiem, że to reklama, wiem, że tam nie ma mety, ale mimo to puszczam się sprintem. Obok mnie to samo zrobił inny gościu i tak właściwie to razem zaczęliśmy finishować 400 metrów przed metą. Pierwsza brama (ASICSa chyba), druga (PKO?) i wreszcie szpaler widzów, gęsto upchane przy barierkach i doping jak nigdy wcześniej. Pamiętam, ze pomyślałam „tak musiała się czuć Chrissie Wellington w Kona”. Wreszcie meta, ręka wyćwiczonym ruchem do stopera. Rzut oka i łzy w oczach. 3:49:58. To się nie miało prawa wydarzyć. Serio. Takie przypadki, takie rzeczy się nie zdążają.
Po przekroczeniu mety ledwo idę, utykam na jedna nogę, ale przemieszczam się, bo nie mam innego wyjścia, żeby nie korkować mety, zorganizowano wszystko tak, że biegacze muszą się przemieszczać do przodu odbierając koce termiczne, medale, banany, wodę... Wreszcie miejsce gdzie wszyscy klapią na bruk. Wszędzie rozściełane koce termiczne, ludzie leżą, siedzą, jedzą, piją, wszyscy skonani. Ja dowlokłam się do depozytu, bo musiałam, musiałam zobaczyć wynik przysłany na komórkę. Na szczęście był taki jak na moim stoperze.
Potem jeszcze zaliczyłam masaż. Bezwstydnie zażyczyłam sobie masażu dolnego odcinka pleców i go dostałam. Powiem tylko tyle, że było cudownie. A potem wsiadłam w taksówkę i pojechałam do cioci na imieninową wyżerkę. I dopiero tam sobie uświadomiłam, że nie było pozdrowień dla biegaczy na półmetku, bo wszyscy się pytali jak mi się podobały ich teksty i byli bardzo rozczarowani, że nie mam pojęcia o czym mówią
No i to by było tyle z relacji.
Następny maraton za rok.
Teraz mam nadzieję doprowadzić paznokcie do jakiego takiego stanu, bo te półmaratony górskie i ultra dały im w kość, a teraz jeszcze dobiłam maratonem. No i czas zbić wagę tak o 5kg, i przygotować się do B7D. Zmiana tytułu bloga już jest, plany są, więc teraz tylko do przodu A za rok pomyślmy o 3:40 :D
Rozpiska z Garmina:
1 5:31.2 1,00 5:31
2 5:31.3 1,00 5:31
3 5:33.2 1,00 5:33
4 5:35.0 1,00 5:35
5 5:28.1 1,00 5:28
6 5:23.9 1,00 5:24
7 5:26.1 1,00 5:26
8 5:28.0 1,00 5:28
9 5:28.3 1,00 5:28
10 5:26.8 1,00 5:27
11 5:21.4 1,00 5:21
12 5:20.9 1,00 5:21
13 5:31.6 1,00 5:32
14 5:20.8 1,00 5:21
15 5:34.5 1,00 5:35
16 5:30.5 1,00 5:31
17 5:31.6 1,00 5:32
18 5:25.5 1,00 5:26
19 5:46.7 1,00 5:47
20 5:35.8 1,00 5:36
21 5:25.8 1,00 5:26
22 5:31.1 1,00 5:31
23 5:16.9 1,00 5:17
24 5:18.7 1,00 5:19
25 5:19.8 1,00 5:20
26 5:22.7 1,00 5:23
27 5:25.9 1,00 5:26
28 5:14.3 1,00 5:14
29 5:27.0 1,00 5:27
30 5:26.0 1,00 5:26
31 5:21.7 1,00 5:22
32 5:30.4 1,00 5:30
33 5:25.3 1,00 5:25
34 5:32.4 1,00 5:32
35 5:38.4 1,00 5:39
36 5:33.9 1,00 5:34
37 5:32.3 1,00 5:32
38 5:34.3 1,00 5:34
39 5:40.4 1,00 5:40
40 5:30.4 1,00 5:30
41 5:21.2 1,00 5:21
42 5:13.2 1,00 5:13
43 :25.5 0,11 3:48