Zdycham z gracją czyli zapiski geriatryka w butach startowych

Moderator: infernal

DKrunner
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 605
Rejestracja: 19 wrz 2019, 06:56
Życiówka na 10k: 37:29
Życiówka w maratonie: 3:02:45

Nieprzeczytany post

„Zdycham z gracją” — pierwszy wpis z buta
ONE_TERMINAL_RUN_GDYNIA_HUTCHISON_PORTS__0688.jpg
Nie będę się przedstawiał.

Większość z Was zna mnie z poprzedniego bloga „Maraton w 2:45 przed 45”, który miał być kroniką mojego heroicznego boju z czasem, dystansem i fizjologią człowieka po czterdziestce. No cóż... walka była piękna. Efekt? Nie złamałem 2:45. Za to złamałem się sam.

Nie dramatyzujmy jednak — to nie koniec świata. Ani nawet koniec biegania. To po prostu koniec jednej fikcji. I początek nowej.
W tym roku maratonów nie będzie. Koniec z romantycznym przemierzaniem 42 kilometrów z bólem w trzewiach i pytaniem „dlaczego ja to sobie robię?”. Przerzucam się na coś bardziej dynamicznego, bardziej eksplozywnego, bardziej... kontuzjogennego.
Cel: złamać 37 minut na 10 km. A jak "Bóg Prędkości" pozwoli, może zbliżyć się do 36 z przodu :hahaha:

Tak, wiem — to brzmi jak plan młodego wilczka z klubu lekkoatletycznego.
Ale ja jestem stary lis. Co prawda z chronicznym przeciążeniem pasma biodrowo-piszczelowego ale... w głowie nadal 3:30/km.

Nie spodziewajcie się regularnych wpisów. Czas mam wtedy, gdy akurat nie trenuję, nie jem, nie próbuję się regenerować lub nie scrolluję YouTube’a szukając „10 ćwiczeń mobilizacyjnych dla ludzi, którzy nie chcą ich robić”. Będę pisał, gdy poczuję potrzebę uzewnętrznienia się — czyli wtedy, gdy coś pójdzie świetnie... albo zupełnie nie tak, jak planowałem. A to, jak wiecie, zdarza się znacznie częściej :hahaha:

To nie będzie dziennik cyferek. Będzie to blog z duszą człowieka, który walczy z czasem – nie tylko na zegarku, ale i tym, który tyka w biodrach, plecach i na dowodzie osobistym.
Zamiast:
„Wtorek: 5×1000 po 3:40, przerwa 2’ trucht”,
będzie raczej:
„Wtorek: próbowałem być młodszy niż jestem. Kolano powiedziało nie. Trener powiedział: 'No i dobrze'.”

Więc jeśli jesteś typem, który lubi popłakać się ze śmiechu albo z bólu czworogłowego — witaj w klubie. Bo autoironii nie będzie tu brakować. Będą tu moje przemyślenia, frustracje, triumfy i klęski. Będą teksty pisane z serca, czasem z wątroby, czasem z okładów z lodu.

To nie będzie blog o bieganiu. To będzie blog o niegodzeniu się z rzeczywistością.
To będzie blog o gościu, który w wieku 45 lat postanowił dogonić swoje młodsze ja – i przegonić je z gracją zadyszki. Bieganie, zawody, treningi, skurcze i egzystencjalne pytania przy 3:30/km.
To będzie blog o tym, jak w średnim wieku rzucić się w pogoń za czasem – dosłownie. Między jedną wizytą u fizjo a drugą próbą złamania 37 minut na dychę, próbując udowodnić, że kryzys wieku średniego można przebiec. Albo przynajmniej przejść żwawym marszem.
To będzie blog o geriatrycznym bieganiu na pełnym VO₂maxie. Relacje z zawodów, treningi i nieuniknione kontuzje – wszystko okraszone humorem i maścią przeciwzapalną. Dla tych, którzy wiedzą, że wiek to tylko liczba, a ból to tylko... codzienność.

I o tym, że czasem najpiękniej zdycha się... z gracją :hahaha:

Zapraszam i do usłyszenia niedługo.
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
5km - 17:42 (18.03.2023 - bez atestu)
10km - 37:29 (17.09.2023)
HM - 1:22:40 (29.09.2024)
M - 2:59:58 (06.04.2025)

Blog - viewtopic.php?f=27&t=66028
Komentarze - viewtopic.php?f=28&t=66029
New Balance but biegowy
DKrunner
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 605
Rejestracja: 19 wrz 2019, 06:56
Życiówka na 10k: 37:29
Życiówka w maratonie: 3:02:45

Nieprzeczytany post

Tydzień 1 z 6 – czyli jak zacząć podróż w stronę vVO₂max i nie zginąć od razu

Wszystko zaczęło się w poniedziałek, jak to zwykle bywa – od wielkiego nic. Dzień wolny.
Zero kroków, zero akcentów, zero prób heroizmu. Tylko ja, moje dylematy egzystencjalne i
jakieś trzy kawy. Cisza przed burzą, ale taką z piorunami, gradem i ostrzeżeniem drugiego
stopnia od Instytutu Treningowego.

Wtorek – uroczyste otwarcie nowego rozdziału: 6-tygodniowego mezocyklu
skoncentrowanego na maksymalnej prędkości tlenowej, czyli tego magicznego vVO₂max, o którym wszyscy mówią, a nikt go nie widział. Plan jest prosty: przez najbliższe tygodnie będę katował się mądrze – intensywnie, ale z głową – a na koniec zrobię test, żeby sprawdzić, czy to wszystko było warte porzucenia ciasta do kawy.
Start? Skromny, klasycznie, po bożemu – spokojny bieg regeneracyjny. 40 minut w tempie 5:26 min/km. Taki bieg, przy którym można spokojnie rozważać sens życia, zaplanować zakupy albo ułożyć w głowie odpowiedź na pytanie „dlaczego ja to sobie robię?”. Idealny sposób, żeby dać ciału znać: „Uwaga, coś się święci, ale jeszcze nie dzisiaj – dziś tylko delikatna rozgrzewka przed sztormem.”

Środa – Plan był prosty na papierze, a jak wiadomo – papier przyjmie wszystko.
Rozgrzewka: 20 minut w tempie między 5:31 a 5:05 min/km. Czyli klasyczne „luźno, ale nie za luźno” – tak, żeby nogi się obudziły, ale nie spanikowały, że zaraz będą musiały zasuwać jak po autostradzie.
Następnie dwie serie po 8 x 200 m – każda w 38 sekund. Między nimi 100 m truchtu, pośrodku 4 minuty truchtu, na koniec 10 minut schłodzenia w tempie „jeszcze żyję, ale nie pytaj jak”.

Brzmi pięknie? Aha.

Pierwsze 200 m? Oczywiście za szybko. Jak zwykle. Bo jak człowiek nie wbiegnie pierwszego odcinka jak pies spuszczony z łańcucha, to czuje, że nie trenuje naprawdę. No i potem klasycznie – zapłaciłem odsetki od kredytu entuzjazmu.
Już przy piątym powtórzeniu pierwszej serii mózg zaczął głośno negocjować warunki ewakuacji.
– „Może byśmy dziś skończyli na 6?”
– „Albo zrobili tylko jedną serię? W końcu i tak jesteśmy zmęczeni!”
– „Wiesz co, idź pograj sobie w szachy, a mnie zostaw w spokoju.”

Ale cóż – nie po to człowiek trenuje, żeby słuchać głowy, która woli Netflixa i poduszkę.
Zagryzłem zęby i dobiłem serię do końca, choć zgrzytów było więcej niż w starej przerzutce.
Potem cztery minuty truchtu – święto! Czas na refleksję egzystencjalną, oddychanie jak lokomotywa i rozważania typu „Po co mi to wszystko?”
Druga seria… cóż, na tym etapie chodziło już tylko o to, żeby się nie rozpaść. Tempo? Niekoniecznie zgodne z planem. Nogi? Jakby ktoś przywiązał do nich dwa worki kartofli. Ale ukończyłem. A to liczy się podwójnie – bo nie trening, tylko konsekwencja w jego realizacji robi różnicę.
Schłodzenie było już czystą formalnością – „treningowy epilog”, w którym rozmawiasz z samym sobą jak z przyjacielem po bójce w barze: „Daliśmy radę. Trochę nas poturbowało, ale przeżyliśmy.”

To nie nogi miały dziś najtrudniejsze zadanie – to głowa musiała się nauczyć, że nie ma prawa głosu, kiedy ciało pracuje. I to jest wartość, którą się buduje odcinkami, nie kilometrami.

Trening nieidealny, ale zwycięski.
Bo nie chodzi o to, żeby wszystko wychodziło. Chodzi o to, żeby nie wychodzić z treningu, kiedy nic nie wychodzi.

Czwartek – Pogoda postanowiła wystawić mnie na próbę – zimno, szaro i deszczowo, czyli klasyczne „idealne warunki do nicnierobienia”. Ale że jestem twardy (albo po prostu głupi), to uznałem, że skoro jest szansa na okienko pogodowe, to trzeba je wykorzystać. W końcu kto nie ryzykuje, ten nie moknie.

Wyszedłem na spokojne 45 minut truchtu – no dobra, wyszło 51, bo zegarek chyba też nie chciał wracać do domu. Tempo rekreacyjne, 5:20/km, czyli tak wolno, że koty z okolicznych ulic miały czas mnie obwąchać i ocenić.

Niestety okienko pogodowe okazało się mieć rozmiar XS, a nie jak naiwnie liczyłem – XL. Deszcz wrócił szybciej niż ja do domu i ostatnie dwa kilometry wyglądały już jak casting do “Titanica”. Tętno skoczyło, ja też – ze strachu, że jeszcze piorun mnie trzepnie, i wleciałem w drugą strefę. Trochę niechcący, ale serce nie zna litości, zwłaszcza w przemoczonych butach.

Do kompletu atrakcji – od dwóch dni pobolewa mnie dół pleców. Takie klasyczne „przeciążenie z dupy” – bo przecież od trzech tygodni jestem na zwolnieniu, a moje największe dźwiganie to filiżanka z kawą (czasem z mlekiem, ale bez przesady). Wczorajsze interwały zrobiłem już na dopalaczu z apteki – Mel Forte. Działał tak dobrze, że przez chwilę rozważałem, czy nie kupić sobie licencji farmaceuty.

Dziś trening bez chemii, choć plecy wciąż dają sygnały w stylu: „Ej, pamiętasz mnie? To ja, ból. Tęskniłeś?”. Nic dramatycznego, ale czuję, że to nie jest jeszcze czas na breakdance.

Plan na wieczór? Ciepły okład, delikatne rozciąganie, może pistolet do masażu (jeśli nie wystrzeli z bólu wcześniej niż ja). A potem herbata, kocyk i marzenia o bieganiu po słońcu, które – być może – wróci zanim znowu będzie zima.

Piątek – Wczoraj wieczorem żona wzięła się za moje plecy z pistoletem. Nie, nie takim prawdziwym – choć w pewnym momencie marzyłem, żeby jednak strzeliła i skróciła moje cierpienie. To był pistolet do masażu, ten z końcówką do zadań specjalnych, z której nawet zawodowcy robią użytek z nabożnym szacunkiem. Na plecach – luzik, mógłbym przy tym recytować Horacego po łacinie. Ale jak tylko zjechała na dwugłowe… Chryste Panie. Myślałem, że odlecę. Aż wyłem jak wilk do księżyca, a sąsiedzi pewnie sprawdzali, czy Netflix znowu nie wypuścił jakiegoś nowego horroru.

Co ciekawe – na co dzień nic nie czuję. Chodzę normalnie, nie utykam, nie syczę przy wstawaniu z krzesła. A jednak masaż ujawnił, że w środku moich nóg rozgrywa się dramat na miarę greckiej tragedii. Czworogłowe też oberwały – jakby ktoś tam zorganizował imprezę dla młotkowych z olimpiady. I nie wiem, po czym to wszystko… Bo chyba nie po tych kilku lekkich akcentach ostatnio? Przecież ja dopiero zaczynam mezocykl, a nie kończę Ironmana w Karkonoszach!

Dzisiaj więc – rozsądek wziął górę. Regeneracja. 50 minut spokojnego biegu, w tempie od 5:51 do 5:11. Postanowiłem pilnować się i kręcić w okolicach 5:30–5:20, żeby tętno nie wyskoczyło jak frytka z frytkownicy. Parę razy oczywiście przekroczyłem tę magiczną strefę regeneracyjną – bo jak tu się nie rozpędzić, gdy nogi mimo wszystko ciągną do przodu jak koń po szklance espresso? Ale generalnie starałem się zachować umiar.

Było dobrze. Ciało trochę jeszcze marudzi, ale nie buntuje się otwarcie. I tak sobie myślę – może to wszystko nie od biegania, tylko od siedzenia? Bo jak człowiek siedzi, to mięśnie się kurczą jak budżet domowy pod koniec miesiąca. A potem taki pistolet wjeżdża i odkrywa, że w udach mam ukrytą Dolinę Bólu.

Sobota – Plan na dziś? Prościutki. Taki tam lekki spacerek z piekła do piekła i z powrotem, z przystankiem w piekle. Po klasycznej rozgrzewce (czyli 10 minut zastanawiania się, czy nie lepiej jednak zostać w łóżku), przyszedł czas na pierwsze danie: 8 razy 30 sekund po 3:09/km, z przerwą 30 sekund w truchcie. Lekko, zgrabnie, niby nic. Tyle że nogi po wczorajszym „masażu” autorstwa mojej żony przypominały dwie dobrze rozbite szynki parmeńskie. Boli? Owszem. Nawet podczas marszu po bułki rano czułem się jak ofiara nieudanego eksperymentu fizjoterapeutycznego.

Po tym pierwszym odcinku rzeźni przyszedł czas na krótkie 2 minuty truchtu, czyli formalność, która miała mnie niby zregenerować. W rzeczywistości była to pauza na przemyślenie życiowych decyzji. Następnie — tadam! — 6 razy 1 minuta po 3:18/km, na minutowej przerwie w truchcie. I tu nastąpiło pierwsze tąpnięcie mentalne. Głowa zaczęła podpowiadać: „Ej, może wystarczy już tej głupoty? Może dziś tylko 5 powtórzeń i kawa z rogalikiem?”. Na szczęście wygrał upór, czyli ta cecha, która każe ci z uśmiechem biec w deszczu, wietrze i 8 stopniach, udając, że jesteś maratończykiem z Kenii, tylko trochę zgubiłeś drogę.

Po kolejnych dwóch minutach truchtu przyszło finałowe danie — znów 8 razy 30 sekund po 3:09/km, czyli deja vu z elementami horroru. I tu już było jak w tanim dramacie sportowym: ostatnie dwa powtórzenia na granicy omdlenia, ze smakiem żółci w ustach i myślą, że jak teraz padnę, to przynajmniej będzie odpoczynek.

Na koniec — schłodzenie, czyli kulawy trucht z grymasem godnym gladiatora wychodzącego z Koloseum po rundzie z lwami. Przemoczony, przewiany, z obolałymi nogami i dumą większą niż ego narcyza w lustrzanej sali.

Ale wiesz co? WYGRAŁEM. Z pogodą, z głową, z bólem, z pokusą odpuszczenia. Bo właśnie z takich treningów rodzą się życiówki — nie z leżenia pod kocykiem i oglądania „Jeden z dziesięciu”.

Niedziela – Plan był prosty jak konstrukcja cepa: dynamiczne rozbieganie w okolicach 4:40/km, żeby tlen wlewał się do mięśni jak włoskie espresso do porannej filiżanki. Tyle że… cóż, organizm miał dziś własny scenariusz – bardziej w stylu „kawa bezkofeinowa i z zimnego termosu”.

Już po pierwszym kilometrze tętno poleciało w górę jak ceny oliwy z oliwek. Serce waliło jak młotem pneumatycznym, a ja czułem się, jakby ktoś zamienił moje nogi na dwie belki stropowe po remoncie. Uznałem, że nie ma co walczyć z naturą i zamiast udawać gazelę, zrobiłem klasyczne rozbieganie. Spokojnie, godnie, z szacunkiem do zmęczenia.

Wczorajszy masaż?
O tak, był. Nazwijmy to eufemistycznie „terapią dyskomfortu”. Gdyby moje mięśnie miały coś do powiedzenia, złożyłyby dziś oficjalną skargę do Międzynarodowego Trybunału Praw Człowieka. Nadal bolą. Bardziej niż ego po nieudanym finiszu.

Ogólne samopoczucie?
Ten tydzień zafundował mi konkretne zmęczenie. Regeneracja? Powiedzmy, że średnia krajowa – niby działa, ale szału nie ma.
IMG_6789.jpg
Oczywiście moje zegarki, opaski, pierścienie i inne elektroniczne guru twierdzą, że jestem w świetnej formie, gotowy do boju i że organizm radzi sobie doskonale. A ja się pytam: z czym, do licha, on sobie radzi? Bo na pewno nie z moją ambicją.
IMG_6790.jpg
Plan na jutro?
Zero kilometrów. Oficjalny dzień szacunku dla ciała. Zasłużony urlop od biegania. Może nawet założę jeansy i udam, że jestem normalnym człowiekiem.

A co przyniesie przyszły tydzień?
Zapowiada się jak maraton po schodach – wracam do pracy (czytaj: koniec biegania kiedy chcę), a treningowo też będzie jatka. W środę prawdopodobnie pierwszy akcent z serii „jak zajechać się z klasą”. Tak że tego… dobrze, że lubię ten sport. Przynajmniej tak sobie wmawiam.

Podsumowanie?
Pierwszy tydzień mezocyklu to była mieszanka heroizmu, głupoty, uporu i bólu w różnych
odcieniach. Zaliczyłem deszcz, interwały, bolesny masaż, zmęczenie, przebudzenie mentalne
i kilka momentów, kiedy miałem ochotę uciec do klasztoru (byle bez schodów). Ale nie
odpuściłem. Bo w tym całym mordobiciu chodzi nie tylko o tempo i tętno, ale o serce. To,
które każe ci wstać, wyjść i znowu spróbować. I to mnie właśnie buduje.
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
5km - 17:42 (18.03.2023 - bez atestu)
10km - 37:29 (17.09.2023)
HM - 1:22:40 (29.09.2024)
M - 2:59:58 (06.04.2025)

Blog - viewtopic.php?f=27&t=66028
Komentarze - viewtopic.php?f=28&t=66029
DKrunner
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 605
Rejestracja: 19 wrz 2019, 06:56
Życiówka na 10k: 37:29
Życiówka w maratonie: 3:02:45

Nieprzeczytany post

Tydzień 2 z 6 - Szybko, szybciej, zadyszka czyli tydzień w rytmie beztlenowym.

Poniedziałek:
Tradycyjnie święto nóg i mięśni pośladkowych, czyli dzień bez treningu. Choć nie powiem – miałem dzisiaj moralniaka biegacza i poważną rozkminę egzystencjalną: czy by tu czegoś nie poprzestawiać… Może zamiast dziś, zrobić wolne w środę? Bo przecież w środę wracam do pracy – i to nie tak, że na spokojnie, o dziewiątej z croissantem w dłoni, tylko na świt, jak robotnik w PRL-u, zanim kogut zdąży zapiać. A znając życie, po południu będę wyglądał jak zombie z „The Walking Dead”, tylko bardziej zmęczony i mniej groźny.

Ale los miał inne plany.

Sen tej nocy przypominał raczej wojnę pozycyjną niż relaksującą drzemkę. Przekręcałem się jak kurczak na rożnie, każda pozycja gorsza od poprzedniej, a moje tętno spoczynkowe zachowywało się, jakby właśnie biegło maraton. I to w kostiumie dinozaura.

Rano spojrzałem na zegarek – regeneracja: 37%. Ledwo żółty. To nawet nie był żółty, to był taki wyblakły „żółtawy”, jakby zegarek też się wstydził za moją nocną formę. I wtedy zapaliła mi się lampka: “Nie kombinuj, panie Dawidzie, nie dziś.” I słusznie, bo jedyne, co mógłbym dziś wytrenować, to czołganie się do ekspresu po kawę.

Więc plany rewizji mikrocyklu treningowego odłożyłem na półkę z napisem „Ambitne, ale bez sensu” i przyjąłem, że wolne to święto i należy je celebrować z godnością – czyli w kapciach, z herbatą, marząc o poduszce i Netflixie.

Wtorek:

Dziś z samego rana, gdy porządni ludzie jeszcze przewracali się na drugi bok albo dopijali espresso, ja postanowiłem znów zafundować sobie klasyczne mordobicie. Ale tym razem w wersji „light” – 7x400 metrów z minutą przerwy. Taki ukłon w stronę humanitaryzmu. Amnesty International pewnie by nie protestowało, ale moje płuca i łydki już owszem.

Założenie było proste: tempo 3:30–3:20/km. Czyli takie “szybko, ale jeszcze nie zgon”. W praktyce – balansowanie na cienkiej granicy między ambicją a rozpadem psychofizycznym.

Temperatura? 14 stopni – czyli całkiem znośnie. Ale słońce, to podstępne bydlę, postanowiło udawać tropiki i już od rana prażyło tak, jakby moją łepetynę wytypowano do konkursu na najlepiej wypieczony rogalik. Pot lał się strumieniami, okulary zsuwały się z nosa, a w głowie co chwila pojawiało się pytanie: „Czy ja na pewno muszę to robić?” Spoiler: tak, muszę. Bo przecież 5 km nie przebiegnie się samo.

Wykonanie?

No cóż… nazwijmy je eufemistycznie: “rozwojowe”. Bo żeby to nazwać udanym treningiem, trzeba by było przeprowadzić poważne dochodzenie z udziałem świadków, GPS-u i może nawet biegłego sądowego.

Wszystko powyżej progu mleczanowego nadal wchodzi mi jak teściowa w sobotę rano – bez pukania i z listą pretensji. Po trzecim powtórzeniu miałem ochotę zacząć kampanię społeczną: „Zostawmy 400-tki w spokoju – one nic złego nie zrobiły!”

Nogi? One chyba nadal myślą, że sezon maratoński się nie skończył. Kręcenie się w tempie 3:20–3:30 dla nich to jak próbować tańczyć kankana po sześciu kieliszkach grappy – niby się da, ale kończy się potknięciem o własną ambicję.

Wnioski?

Jeszcze dużo wody w kranie upłynie, zanim noga zacznie się kręcić jak trzeba. Ale spokojnie – ja mam czas. Moje mięśnie też. Tylko VO2max chyba już powoli zgłasza urlop.

Ale niech będzie: trening wykonany, ból zaakceptowany, duma połowiczna. A jak mawia klasyk: nie było łatwo, ale przynajmniej nie było przyjemnie.

Środa:

Dziś 65 minut dynamicznie – czyli wersja amatorska „lekkiego biegu” w słońcu przypiekającym jak piec do pizzy opalany drewnem z Wezuwiusza. Średnie tempo 4:37/km – wystarczające, by poczuć się jak dziki chart, ale i na tyle rozsądne, by nie zakończyć wybiegania w pozycji horyzontalnej z twarzą w krzakach.

Serce dziś biło jak werbel w orkiestrze wojskowej: głośno, szybko i z lekkim dramatyzmem. Tętno wyższe niż zazwyczaj – zapewne organizm próbował przekonać mnie, że udział w maratonie to był jednorazowy wybryk, a nie początek nowej ery biegowej dominacji. Od kilku dni regeneracja leży i kwiczy – HRV spada, RHR rośnie. Zamiast odpoczywać jak grecki bóg na Olimpie, czuję się jak statysta w reklamie leków na przeziębienie: ziewający, zmęczony i podejrzanie ospały.

Dobrze, że nie biegam „na tętno” – bo gdybym to robił, dzisiejszy trening musiałby się skończyć na zakładaniu butów. Tętno traktuję jak wskaźnik kontrolny: taki zegar Geigera regeneracji – piszczy, jak coś się psuje. Może to infekcja czai się w cieniu, a może to tylko stres przed powrotem do pracy po miesiącu błogiego (czy raczej: kontuzjo-szpitalnego) „urlopu”.

Wczoraj kontrola w szpitalu – lekarz przedłużył zwolnienie o tydzień. Ręka nadal nie nadaje się do walki wręcz ani do otwierania słoików z ogórkami, ale za to świetnie nadaje się do wymówki typu „nie mogę dzisiaj myć okien – rehabilitacja!”. W sumie: biegać mogę, zmywać nie muszę. Bilans dnia wychodzi na plus.

Czwartek:

Trening z kategorii: „kto to wymyślił i dlaczego ja to robię dobrowolnie?”. Po solidnej rozgrzewce – czyli chwili złudzenia, że to może być lekki dzień – zabrałem się za 10-kilometrowy progresywny bieg. Każdy kilometr szybszy od poprzedniego, jakby ktoś włączył tryb „samobójczej ambicji”.

Startowałem niewinnie, niemal leniwie – 4:45/km, tempo godne porannego spaceru. Ale potem zaczęło się przyspieszanie. Niby z głową, ale bardziej z szaleństwem w oczach. Każdy kilometr coraz ostrzejszy, jakby goniła mnie nie forma, a rachunek sumienia po niedzielnym tiramisù.

Ostatni kilometr w 3:47/km. Czyli tempo, przy którym serce mówi: „Ej, czy my się znamy?”, a nogi: „Kolego, Ty chyba żartujesz!”. Już nie biegłem – ja walczyłem o życie z gracją potykającego się centuriona.

Trening udany. Ciało płacze, ego się uśmiecha, a ja znów udaję, że to wszystko to tylko „zabawa w zdrowy styl życia”.

Piątek:

O świcie, jeszcze zanim kogut zdążył się przeciągnąć, ja już siedziałem w poczekalni jak grzeczny obywatel, gotów oddać swój wkład w rozwój diagnostyki laboratoryjnej. Sześć fiolek krwi – jakby chcieli mnie sklonować, a nie tylko sprawdzić ferrytynę. Na czczo, oczywiście. Bo przecież po co zaczynać dzień spokojnie, skoro można zacząć od drobnego osłabienia i lekkiego zawrotu głowy.

Potem powrót do domu na miękkich nogach, śniadanie jak dla biegacza z ambicjami (czyli zjeść wystarczająco, by przeżyć, ale nie tyle, żeby się z tym biegać nie dało) i obowiązkowa kawa. Bo bez kofeiny nie ma bohatera, a tym bardziej nie ma treningu. A potem, jakby nic się nie stało – czas na klasykę gatunku: BNP, czyli Bieg Nieco Przemyślany (albo: Ból Na Pewniaka).

Plan był prosty i bezlitosny:
– 20 minut rozgrzewki (czytaj: próba przypomnienia nogom, że istnieją),
– potem 15 minut w tempie 4:24/km – sympatyczne tempo, takie „jeszcze żyję”,
– następnie 15 minut w tempie 4:02/km – czyli „kto w ogóle wymyślił bieganie jako hobby?”,
– na koniec schłodzenie, czyli powolne dogorywanie z godnością.

I co? Ku mojemu zdziwieniu, poszło gładko. Jakby organizm zrozumiał, że nie ma sensu się buntować, bo i tak nie ma wyjścia. Głowa też przestała jęczeć – chyba pogodziła się z losem. Może to już nie trening, tylko forma syndromu sztokholmskiego? Codzienna porcja zmęczenia przestała być karą, a stała się rytuałem. Ot, taka poranna msza dla masochistów z Apple i Whoop na nadgarstku.

Ale hej – bez opierdzielania. Marzenia się same nie przebiegną.

Sobota:

Dziś na tapecie 12 kilometrów dynamicznego biegu, czyli takiego, w którym człowiek zadaje sobie pytanie: po co mi to było, skoro mogłem zostać w łóżku z kawą i croissantem? Ale nie, ambicja silniejsza niż rozsądek, więc wybiegłem.

Średnie tempo 4:36/km – całkiem zacnie, jak na gościa, który jeszcze niedawno twierdził, że „bieganie to forma medytacji”, a teraz wygląda, jakby medytował w interwałach. Co zaskakujące, biegło się dość lekko – czyli organizm chyba jeszcze nie zauważył, że ten tydzień to był niezły festiwal bodźców.

A tydzień rzeczywiście nie należał do najlżejszych: nogi trochę zbetonowane, motywacja skacze jak notowania pesos, a mimo to jutro czeka mnie jeszcze akcent. Bo przecież nic tak nie buduje charakteru jak perspektywa kolejnego treningu, który ma sprawdzić, czy naprawdę kocham ten sport, czy tylko lubię ładne statystyki w aplikacji.

Niedziela:

Dzień zaczął się sielankowo. Spacerek z rodziną nad morzem, lekki wietrzyk, szum fal, dziecko zachwycone placem zabaw, a ja… no cóż, też zachwycony, że jeszcze nie muszę biegać. Krótkie chwile błogiego lenistwa, w których człowiek łudzi się, że może jakoś ten trening sam się zrobi. Spoiler: nie zrobił się.

W południe 16 stopni i zero wymówek. Czas na ostatni mocny akcent tygodnia. Zacząłem klasycznie: 20 minut rozgrzewki, podczas której lało się ze mnie jak z czajnika na pełnym gwizdku. A to dopiero była przygrywka, bo prawdziwa zabawa miała dopiero nadejść — 7 razy 600 metrów w tempie 3:40–3:30/km, z truchtanymi 200-metrowymi przerwami, żeby nogi zdążyły zapomnieć, co je czeka za chwilę.

I teraz uwaga: głowa tym razem nie protestowała. Zdziwiła się jak ja, ale milczała. Może była zbyt zajęta wentylowaniem systemu chłodzenia.

Pierwszy odcinek wyszedł za wolno, co w moim przypadku jest równie podejrzane, jak gdyby kot postanowił sam z siebie posprzątać kuwety. Zwykle lecę pierwszy jak dzik z górki, a potem resztę ratuję honorem. Tym razem jednak — o dziwo — było odwrotnie. Kolejne odcinki weszły w założonych widełkach, a ja się nie rozsypałem. Znaczy, może trochę się rozsypałem, ale przynajmniej z godnością.

Trening ciężki, ale przeżywalny. Nie było chóru aniołów na mecie, ale przynajmniej nie widziałem ciemności. Endorfiny oczywiście przyszły z opóźnieniem, jak PKP, ale jak już się pojawiły, to było miło. A jak!

Zakończyłem drugi tydzień przygotowań. Dzielę sobie to wszystko jak należy — nie tylko na makrocykle, ale i 3-tygodniowe mezocykle:
– tydzień mocny
– tydzień bardzo mocny (czytaj: czy ja naprawdę muszę?)
– tydzień regeneracyjny (czytaj: chwała niech będzie świętemu tapingowi i wałkowi z pianki)

A po niedzieli wjeżdża ten trzeci. I choć brzmi jak wakacje, to z doświadczenia wiem, że odpoczynek biegacza to nie leżenie do góry brzuchem, tylko… mniej bolesne cierpienie w wolniejszym tempie.

Ale i tak się cieszę. Bo skoro nie odpadła noga, to znaczy, że idzie dobrze.
5km - 17:42 (18.03.2023 - bez atestu)
10km - 37:29 (17.09.2023)
HM - 1:22:40 (29.09.2024)
M - 2:59:58 (06.04.2025)

Blog - viewtopic.php?f=27&t=66028
Komentarze - viewtopic.php?f=28&t=66029
ODPOWIEDZ