Tydzień 1 z 6 – czyli jak zacząć podróż w stronę vVO₂max i nie zginąć od razu
Wszystko zaczęło się w
poniedziałek, jak to zwykle bywa – od wielkiego nic. Dzień wolny.
Zero kroków, zero akcentów, zero prób heroizmu. Tylko ja, moje dylematy egzystencjalne i
jakieś trzy kawy. Cisza przed burzą, ale taką z piorunami, gradem i ostrzeżeniem drugiego
stopnia od Instytutu Treningowego.
Wtorek – uroczyste otwarcie nowego rozdziału: 6-tygodniowego mezocyklu
skoncentrowanego na maksymalnej prędkości tlenowej, czyli tego magicznego vVO₂max, o którym wszyscy mówią, a nikt go nie widział. Plan jest prosty: przez najbliższe tygodnie będę katował się mądrze – intensywnie, ale z głową – a na koniec zrobię test, żeby sprawdzić, czy to wszystko było warte porzucenia ciasta do kawy.
Start? Skromny, klasycznie, po bożemu – spokojny bieg regeneracyjny. 40 minut w tempie 5:26 min/km. Taki bieg, przy którym można spokojnie rozważać sens życia, zaplanować zakupy albo ułożyć w głowie odpowiedź na pytanie
„dlaczego ja to sobie robię?”. Idealny sposób, żeby dać ciału znać:
„Uwaga, coś się święci, ale jeszcze nie dzisiaj – dziś tylko delikatna rozgrzewka przed sztormem.”
Środa – Plan był prosty na papierze, a jak wiadomo – papier przyjmie wszystko.
Rozgrzewka: 20 minut w tempie między 5:31 a 5:05 min/km. Czyli klasyczne
„luźno, ale nie za luźno” – tak, żeby nogi się obudziły, ale nie spanikowały, że zaraz będą musiały zasuwać jak po autostradzie.
Następnie dwie serie po 8 x 200 m – każda w 38 sekund. Między nimi 100 m truchtu, pośrodku 4 minuty truchtu, na koniec 10 minut schłodzenia w tempie
„jeszcze żyję, ale nie pytaj jak”.
Brzmi pięknie? Aha.
Pierwsze 200 m? Oczywiście za szybko. Jak zwykle. Bo jak człowiek nie wbiegnie pierwszego odcinka jak pies spuszczony z łańcucha, to czuje, że nie trenuje naprawdę. No i potem klasycznie – zapłaciłem odsetki od kredytu entuzjazmu.
Już przy piątym powtórzeniu pierwszej serii mózg zaczął głośno negocjować warunki ewakuacji.
– „Może byśmy dziś skończyli na 6?”
– „Albo zrobili tylko jedną serię? W końcu i tak jesteśmy zmęczeni!”
– „Wiesz co, idź pograj sobie w szachy, a mnie zostaw w spokoju.”
Ale cóż – nie po to człowiek trenuje, żeby słuchać głowy, która woli Netflixa i poduszkę.
Zagryzłem zęby i dobiłem serię do końca, choć zgrzytów było więcej niż w starej przerzutce.
Potem cztery minuty truchtu – święto! Czas na refleksję egzystencjalną, oddychanie jak lokomotywa i rozważania typu
„Po co mi to wszystko?”
Druga seria… cóż, na tym etapie chodziło już tylko o to, żeby się nie rozpaść. Tempo? Niekoniecznie zgodne z planem. Nogi? Jakby ktoś przywiązał do nich dwa worki kartofli. Ale ukończyłem. A to liczy się podwójnie – bo nie trening, tylko konsekwencja w jego realizacji robi różnicę.
Schłodzenie było już czystą formalnością – „treningowy epilog”, w którym rozmawiasz z samym sobą jak z przyjacielem po bójce w barze:
„Daliśmy radę. Trochę nas poturbowało, ale przeżyliśmy.”
To nie nogi miały dziś najtrudniejsze zadanie – to głowa musiała się nauczyć, że nie ma prawa głosu, kiedy ciało pracuje. I to jest wartość, którą się buduje odcinkami, nie kilometrami.
Trening nieidealny, ale zwycięski.
Bo nie chodzi o to, żeby wszystko wychodziło. Chodzi o to, żeby nie wychodzić z treningu, kiedy nic nie wychodzi.
Czwartek – Pogoda postanowiła wystawić mnie na próbę – zimno, szaro i deszczowo, czyli klasyczne „idealne warunki do nicnierobienia”. Ale że jestem twardy (albo po prostu głupi), to uznałem, że skoro jest szansa na okienko pogodowe, to trzeba je wykorzystać. W końcu kto nie ryzykuje, ten nie moknie.
Wyszedłem na spokojne 45 minut truchtu – no dobra, wyszło 51, bo zegarek chyba też nie chciał wracać do domu. Tempo rekreacyjne, 5:20/km, czyli tak wolno, że koty z okolicznych ulic miały czas mnie obwąchać i ocenić.
Niestety okienko pogodowe okazało się mieć rozmiar XS, a nie jak naiwnie liczyłem – XL. Deszcz wrócił szybciej niż ja do domu i ostatnie dwa kilometry wyglądały już jak casting do “Titanica”. Tętno skoczyło, ja też – ze strachu, że jeszcze piorun mnie trzepnie, i wleciałem w drugą strefę. Trochę niechcący, ale serce nie zna litości, zwłaszcza w przemoczonych butach.
Do kompletu atrakcji – od dwóch dni pobolewa mnie dół pleców. Takie klasyczne „przeciążenie z dupy” – bo przecież od trzech tygodni jestem na zwolnieniu, a moje największe dźwiganie to filiżanka z kawą (czasem z mlekiem, ale bez przesady). Wczorajsze interwały zrobiłem już na dopalaczu z apteki – Mel Forte. Działał tak dobrze, że przez chwilę rozważałem, czy nie kupić sobie licencji farmaceuty.
Dziś trening bez chemii, choć plecy wciąż dają sygnały w stylu:
„Ej, pamiętasz mnie? To ja, ból. Tęskniłeś?”. Nic dramatycznego, ale czuję, że to nie jest jeszcze czas na breakdance.
Plan na wieczór? Ciepły okład, delikatne rozciąganie, może pistolet do masażu (jeśli nie wystrzeli z bólu wcześniej niż ja). A potem herbata, kocyk i marzenia o bieganiu po słońcu, które – być może – wróci zanim znowu będzie zima.
Piątek – Wczoraj wieczorem żona wzięła się za moje plecy z pistoletem. Nie, nie takim prawdziwym – choć w pewnym momencie marzyłem, żeby jednak strzeliła i skróciła moje cierpienie. To był pistolet do masażu, ten z końcówką do zadań specjalnych, z której nawet zawodowcy robią użytek z nabożnym szacunkiem. Na plecach – luzik, mógłbym przy tym recytować Horacego po łacinie. Ale jak tylko zjechała na dwugłowe… Chryste Panie. Myślałem, że odlecę. Aż wyłem jak wilk do księżyca, a sąsiedzi pewnie sprawdzali, czy Netflix znowu nie wypuścił jakiegoś nowego horroru.
Co ciekawe – na co dzień nic nie czuję. Chodzę normalnie, nie utykam, nie syczę przy wstawaniu z krzesła. A jednak masaż ujawnił, że w środku moich nóg rozgrywa się dramat na miarę greckiej tragedii. Czworogłowe też oberwały – jakby ktoś tam zorganizował imprezę dla młotkowych z olimpiady. I nie wiem, po czym to wszystko… Bo chyba nie po tych kilku lekkich akcentach ostatnio? Przecież ja dopiero zaczynam mezocykl, a nie kończę Ironmana w Karkonoszach!
Dzisiaj więc – rozsądek wziął górę. Regeneracja. 50 minut spokojnego biegu, w tempie od 5:51 do 5:11. Postanowiłem pilnować się i kręcić w okolicach 5:30–5:20, żeby tętno nie wyskoczyło jak frytka z frytkownicy. Parę razy oczywiście przekroczyłem tę magiczną strefę regeneracyjną – bo jak tu się nie rozpędzić, gdy nogi mimo wszystko ciągną do przodu jak koń po szklance espresso? Ale generalnie starałem się zachować umiar.
Było dobrze. Ciało trochę jeszcze marudzi, ale nie buntuje się otwarcie. I tak sobie myślę – może to wszystko nie od biegania, tylko od siedzenia? Bo jak człowiek siedzi, to mięśnie się kurczą jak budżet domowy pod koniec miesiąca. A potem taki pistolet wjeżdża i odkrywa, że w udach mam ukrytą Dolinę Bólu.
Sobota – Plan na dziś? Prościutki. Taki tam lekki spacerek z piekła do piekła i z powrotem, z przystankiem w piekle. Po klasycznej rozgrzewce (czyli 10 minut zastanawiania się, czy nie lepiej jednak zostać w łóżku), przyszedł czas na pierwsze danie: 8 razy 30 sekund po 3:09/km, z przerwą 30 sekund w truchcie. Lekko, zgrabnie, niby nic. Tyle że nogi po wczorajszym „masażu” autorstwa mojej żony przypominały dwie dobrze rozbite szynki parmeńskie. Boli? Owszem. Nawet podczas marszu po bułki rano czułem się jak ofiara nieudanego eksperymentu fizjoterapeutycznego.
Po tym pierwszym odcinku rzeźni przyszedł czas na krótkie 2 minuty truchtu, czyli formalność, która miała mnie niby zregenerować. W rzeczywistości była to pauza na przemyślenie życiowych decyzji. Następnie — tadam! — 6 razy 1 minuta po 3:18/km, na minutowej przerwie w truchcie. I tu nastąpiło pierwsze tąpnięcie mentalne. Głowa zaczęła podpowiadać:
„Ej, może wystarczy już tej głupoty? Może dziś tylko 5 powtórzeń i kawa z rogalikiem?”. Na szczęście wygrał upór, czyli ta cecha, która każe ci z uśmiechem biec w deszczu, wietrze i 8 stopniach, udając, że jesteś maratończykiem z Kenii, tylko trochę zgubiłeś drogę.
Po kolejnych dwóch minutach truchtu przyszło finałowe danie — znów 8 razy 30 sekund po 3:09/km, czyli deja vu z elementami horroru. I tu już było jak w tanim dramacie sportowym: ostatnie dwa powtórzenia na granicy omdlenia, ze smakiem żółci w ustach i myślą, że jak teraz padnę, to przynajmniej będzie odpoczynek.
Na koniec — schłodzenie, czyli kulawy trucht z grymasem godnym gladiatora wychodzącego z Koloseum po rundzie z lwami. Przemoczony, przewiany, z obolałymi nogami i dumą większą niż ego narcyza w lustrzanej sali.
Ale wiesz co? WYGRAŁEM. Z pogodą, z głową, z bólem, z pokusą odpuszczenia. Bo właśnie z takich treningów rodzą się życiówki — nie z leżenia pod kocykiem i oglądania „Jeden z dziesięciu”.
Niedziela – Plan był prosty jak konstrukcja cepa: dynamiczne rozbieganie w okolicach 4:40/km, żeby tlen wlewał się do mięśni jak włoskie espresso do porannej filiżanki. Tyle że… cóż, organizm miał dziś własny scenariusz – bardziej w stylu „kawa bezkofeinowa i z zimnego termosu”.
Już po pierwszym kilometrze tętno poleciało w górę jak ceny oliwy z oliwek. Serce waliło jak młotem pneumatycznym, a ja czułem się, jakby ktoś zamienił moje nogi na dwie belki stropowe po remoncie. Uznałem, że nie ma co walczyć z naturą i zamiast udawać gazelę, zrobiłem klasyczne rozbieganie. Spokojnie, godnie, z szacunkiem do zmęczenia.
Wczorajszy masaż?
O tak, był. Nazwijmy to eufemistycznie „terapią dyskomfortu”. Gdyby moje mięśnie miały coś do powiedzenia, złożyłyby dziś oficjalną skargę do Międzynarodowego Trybunału Praw Człowieka. Nadal bolą. Bardziej niż ego po nieudanym finiszu.
Ogólne samopoczucie?
Ten tydzień zafundował mi konkretne zmęczenie. Regeneracja? Powiedzmy, że średnia krajowa – niby działa, ale szału nie ma.
IMG_6789.jpg
Oczywiście moje zegarki, opaski, pierścienie i inne elektroniczne guru twierdzą, że jestem w świetnej formie, gotowy do boju i że organizm radzi sobie doskonale. A ja się pytam: z czym, do licha, on sobie radzi? Bo na pewno nie z moją ambicją.
IMG_6790.jpg
Plan na jutro?
Zero kilometrów. Oficjalny dzień szacunku dla ciała. Zasłużony urlop od biegania. Może nawet założę jeansy i udam, że jestem normalnym człowiekiem.
A co przyniesie przyszły tydzień?
Zapowiada się jak maraton po schodach – wracam do pracy (czytaj: koniec biegania kiedy chcę), a treningowo też będzie jatka. W środę prawdopodobnie pierwszy akcent z serii „jak zajechać się z klasą”. Tak że tego… dobrze, że lubię ten sport. Przynajmniej tak sobie wmawiam.
Podsumowanie?
Pierwszy tydzień mezocyklu to była mieszanka heroizmu, głupoty, uporu i bólu w różnych
odcieniach. Zaliczyłem deszcz, interwały, bolesny masaż, zmęczenie, przebudzenie mentalne
i kilka momentów, kiedy miałem ochotę uciec do klasztoru (byle bez schodów). Ale nie
odpuściłem. Bo w tym całym mordobiciu chodzi nie tylko o tempo i tętno, ale o serce. To,
które każe ci wstać, wyjść i znowu spróbować. I to mnie właśnie buduje.
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.