26.03.2021 - 28.03.2021
piątek - wolne
Zacząłem wsuwać trochę więcej węgli niż zwykle. Waga wciąż ani drgnie. Może się zepsuła.
sobota - 5,5 km BS
Rozruch. Ciepło się zrobiło, cholera 15 stopni, a ja się ugrzałem jak świnia. Do tego spory wiatr. Dziś nie byłby dobry dzień do startu. Kolego Infernal, polecam starty w niedzielę, zawsze jest lepsza pogoda, sprawdzony patent.

Nogi nie były wcale jeszcze lekkie, więc przebieżki odpuściłem. Trochę zacząłem mieć wątpliwości po tym biegu, ale z drugiej strony wiedziałem, że jutro będzie lepsza pogoda i czułem się zmotywowany. Wieczorem dalej ładowałem węgle.
5,5 km @ 5:15 min/km ~ 147/158 bpm
niedziela - start 42,195 km!
Zaparzcie sobie kawę/otwórzcie browarka, rozsiądźcie się wygodnie w fotelu. Zapraszam na relację.
Rano cała logistyka przedbiegowa poszła sprawnie. Wstałem o 8:00, czyli tak jakby o 7:00 starego czasu. Barbarzyńska pora jak na niedzielę, ale byłem nawet wyspany. Szklanka wody. Śniadanie. Bułka z dżemem i herbata. Toaleta, prysznic. Jeszcze banan i kawa. Druga toaleta dla pewności. Automatyzm.

Poranna waga po śniadaniu 73,5kg, więc idealnie tak samo jak 2 tygodnie temu na starcie dyszki. Jest dobrze. Spakowałem wodę, żele, kostki cukru i mianowałem rodziców bufetowymi na trasie. Z roli wywiązali się bardzo sumiennie i muszę im bardzo podziękować.

Na trasę biegu dojazd 15 minut autem. Planowałem ruszyć najpóźniej o 11:00, czyli wg starego czasu o 10:00 rano. Rozgrzewka to tylko krótki marsz na start. Udało nam się wystartować z bratem o 10:45. Pogoda była sprzyjająca, jakieś 6-8 stopni, słońce, tylko trochę wiatru, w każdym razie nie trzeba było się chować przed upałem.
Najpierw parę słów o samej trasie. Biegliśmy 6km prostym asfaltowym fragmentem trasy rowerowej. Start i meta były w środku odcinka i tam też znajdował się nasz wodopój/punkt żywieniowy. Generalnie jest dość płasko, w jedną stronę trasę jest lekko nachylona pod górę, ale wtedy biegnie się z wiatrem. Z górki jest pod wiatr, więc siły się wyrównują.
W tej pogodzie oczywiście krótkie spodenki i krótki rękaw. Sprawdziło się idealnie, inaczej bym się zgrzał, bo lekkie słońce robi swoje. Przy wietrze można się poczuć, jakby stało się naprzeciwko otwartej lodówki. Ja jakoś lubię taki lekki chłodek, trochę jak w sklepie przy stoisku z nabiałem.

Siedlak, tego fragmentu nie czytaj

- biegłem całe 42 km z muzyką. Playlistę ustawiłem sobie dzień przed. Telefon był schowany i ani razu go nie wyciągałem z kieszeni. Słuchawki schowałem tylko na finisz. Paska na klatę nie brałem, żeby się nie otrzeć. Pomiar z nadgarstka był niby, ale wynik wyszedł kompletnie do kitu.
Dobra, czas napisać o samym biegu. Pierwsze 5 km poszło bardzo luźno. Paweł od początku biegł o kilka sekund/km szybciej ode mnie i stopniowo powiększał przewagę. Dodam, że był to jego debiut, więc odważnie poleciał. Nogi lekkie, tempo ok. 4:40 nie sprawiało problemu, nawet trzeba było się hamować. Na 3 km zawrotka o 180 stopni, trochę wyhamowałem, ale szybko nadrobiłem. Na 4 km już zjadłem pierwszy żel, bo trochę ssało mnie w żołądku. Pierwsze 5 km odklikałem na znaczniku w
23:28, tempo
4:42.
Postanowiłem, że będę trzymał się dalej tego tempa, jeśli się uda, to dociągnę poniżej 3:20 nawet z lekkim zapasem. Na 6 km pierwszy wodopój i przekazanie kolejnego żelu. Czuję trochę spięty prawy mięsień dwugłowy. Trzymam tempo bez problemu, ale trochę mnie martwi, że już na tym etapie coś się odzywa. Nie będzie lekko, ale to maraton. Dobiegam do 9 km trochę pod górę i tam kolejna zawrotka. Od razu dostałem uderzenie wmorderwindu w twarz. GPS pokazuje mi o 50m mniej niż powinien, ale trasa była odmierzona kółkiem. W tamtej okolicy biegnie się kawałek pod wiaduktem, może to jego wina. Plus jest taki, że tempo rzeczywiste mam lepsze, niż zegarek pokazuje. Druga piątka wpada wg oficjalnego znacznika Bezucha w
23:36, tempo
4:43.
Na 12 km mały kryzys mentalny. Niby fajnie się trzyma tempo, ale jak pomyślałem sobie, że jeszcze 30?! @#$%^. W co ja się wpakowałem?!

Zjadam kolejny żel i nabrałem trochę energii. Jadłem żele co 6 km i łącznie zeszło mi ich 5, potem już nie mogłem i przerzuciłem się na kostki cukru, jakos łatwiej się trawią. Ten odcinek jest minimalnie z górki i trochę lepiej się biegło mimo wiatru, trzecia piątka wpada w w
23:28, czyli znowu tempo
4:42.
Po 15 km czułem już mięśnie dwugłowe bardzo wyraźnie, i to obie nogi. Pomyślałem sobie, co napisał Logadin na forum - ból jest twoim przyjacielem. Na początku zdecydowanie się z tym nie zgadzałem, ale po paru kilometrach po prostu się do bólu przyzwyczaiłem. Może ból to za duże słowo, po prostu nogi zrobiły się ciężkie z tyłu. Bałem się, że będzie powtórka z poprzednich maratonów i w pewnym momencie ból będzie nie do zniesienia i będę musiał przejść w marsz. Póki co tempo utrzymane. Czwarta piątka w
23:22, tempo
4:40. Czyli nawet trochę szybciej. Na kolejnych zawrotkach Paweł oddalał mi się coraz bardziej, chyba leciał na wynik poniżej 3:15.
Gdy minąłem półmaraton, na zegarku widniał czas 1:39. To super, mam zapas ok. minuty. Jest naprawdę dobrze. Piąta piątka wpada jeszcze szybciej w
23:08, tempo
4:38. Może i było głównie z góry (nie jest to duże nachylenie, może 1-2%), ale za to pod wiatr. A jednak da się jeszcze rozkręcić nogi. W tym miejscu miałem też pierwszy kryzys "sraczkowy" i bałem się, że będę musiał się za jakiś czas zatrzymać w krzaki, ale po strawieniu żelu problem chwilowo minął.
Po 25 km zrobiło się naprawdę trudno. Nie tylko dwugłowe, ale też łydki zrobiły się betonowe. Do tego do mety jeszcze ładne kilkanaście kilometrów. Te fragmenty to chyba zawsze dla mnie najtrudniejszy moment maratonu, bo jest jeszcze tak daleko, a już ciężko. Odliczałem jeszcze mozolnie, ile czasu przede mną, 1:20, 1:15, 1:10. I symulowałem w głowie, co by było, gdybym np. zwolnił do 5:00. I tak byłaby życiówka, więc nieźle. Na szczęście nie dałem się podkusić diabełkowi w głowie. Napieprzam dalej przed siebie. Zignorowałem te ciężkie nogi i biegłem dalej. Przed 30 km wsunąłem ostatni żel, bo dalej bałem się kłopotów trawiennych i przerzuciłem się na cukier. Szósta piątka wpada w
23:26, tempo
4:41.
Pokonuję już ostatni większy podbieg. Pod górę zacząłem już trochę sapać, ale wciąż czułem, że wydolnościowo jest zupełnie pod kontrolą. W maratonie chodzi tylko o nogi i o głowę. Na długiej prostej zobaczyłem Pawła, o dziwo przestał mi się oddalać. Na mijance zauważyłem, że przestał trzymać posturę i krzyknął, że dopiero teraz zaczął czuć nogi. No co za koń. I tak zapowiada się świetny debiut! Na 33 km przedostatnia zawrotka i musiałem zawrócić o parę metrów dalej, żeby przepuścić rozpędzonego rowerzystę. Trudno. GPS pokazuje już o 100m mniej niż powinien. Nie będę się tym przejmował. Wiem, że jak docisnę tym tempem, będzie wynik ok. 3:18, ale byłem już zbyt zmęczony na dokładne liczenie. Siódma piątka weszła w
23:14, tempo
4:39.
Ciągle jakoś podejrzanie szybko! Czekam na kryzys, ale wciąż nie nadchodzi. A może po prostu nie dałem się złamać. Pod koniec chęć na sraczkę wzięła mnie już kompletnie, konkretnie. Do tego czułem doły łydek, achillesy, może nie paliły żywym ogniem, ale mocno dawały się we znaki. W sumie już dokładnie nie pamiętam, ale gorsza była ta sraczka. Zesraj się, a nie daj się! Na 36 km ostatni wodopój, potem jest nieco z góry i pod wiatr, ostatnia zawrotka. Nawet trochę zbliżyłem się do Pawła. Miałem nadzieję, że wyprzedzę go przed metą, ale miał dobre 400m przewagi, musiałby złapać duży kryzys, a tego mu nie życzyłem. Wpada 40 km, ósma piątka weszła wolniej w
23:38, tempo
4:44 Najwolniejszy fragment, ale różnice były naprawdę niewielkie. Dziś leciałem jak w tempomacie.
Ostatnie 2 km też nie były formalnością. Liczyłem na złamanie 3:18 i czułem, że będzie na styk. A nawet gdybym padł, to i tak byłaby życiówka, choćbym maszerował do mety, więc zawsze coś. Nie zliczę, ile razy wyklinałem w głowie moje jelita i ile razy miałem ochotę zatrzymać się w krzakach. Na szczęście trochę nie było gdzie, bo wszędzie mimo lasu sporo ludzi i barierki okalające trasę. Odliczam co 100m ile jeszcze. Wiem, że dociągnę, ale dopiero gdy zobaczyłem metę 200m dalej to wiedziałem, że na pewno się uda. Ostatecznie
3:17:40. Wow, mega. Życiówka pobita o 10 minut. Ten ostatni fragment 2,195 km też pokonałem tempem 4:43. Udało mi się nie zwolnić przez całą trasę i to był mój główny cel, a nie konkretny wynik. Chciałem sobie udowodnić, że mogę w dobrym stylu dotrzeć do mety bez kryzysów. Że ten maraton to wcale nie jest nie dla mnie. Aha, Paweł dotarł w 3:15:50 bodajże.
42,195 km @ 3:17:40 ~ 4:41 min/km
Po biegu oczywiście spore zakwasy w tylnej taśmie, ale mogłem chodzić bez problemów. Bardziej dokuczał mi ból głowy. Ogólnie czułem ogromne zmęczenie organizmu, ale po paru godzinach, zjedzeniu czegoś solidnego było już lepiej. Generalnie jest zaskakująco dobrze. Udało mi się nawet porządnie wyspać. Dziś z kolei czuję zakwasy w czworogłowych, to moje mocniejsze mięśnie i to one pewnie pomogły odciążyć słabsze partie i pociągnęły mnie do mety. Do teraz się zastanawiam, jakim cudem to ukończyłem.
Poszczególne 5 km odcinki:
1. 23:28 @ 4:42 min/km
2. 23:36 @ 4:43 min/km
3. 23:28 @ 4:42 min/km
4. 23:22 @ 4:40 min/km
5. 23:08 @ 4:38 min/km
6. 23:26 @ 4:39 min/km
7. 23:14 @ 4:37 min/km
8. 23:38 @ 4:44 min/km
Finisz. 10:21 @ 4:43 min/km
Podsumowując, na plus:
- mocna głowa
- wydolność tlenowa
- przednie mięśnie nóg
- tempomat w nodze
- organizacja biegu
Na minus:
- tylna taśma, szczególnie mięśnie dwugłowe, za szybko czułem w nich zmęczenie
- kłopoty jelitowe tradycyjnie przy maratonie
Jakie cele dalej? W trakcie biegu myślałem sobie, że ten maraton to nie dla mnie. Wciąż zresztą wg Danielsa wynik jest mniej wartościowy. Jestem jednak zapisany na przełożony Rotterdam w październiku 2021 i chciałbym tam poprawić ten czas. Jeszcze tej wiosny, jak już odpocznę, może spróbuję poprawić się na dychę (sub40) albo półmaraton (sub90) - połówka to jedyny dystans, w którym mam dość starą życiówkę i warto coś z tym zrobić.

Poniżej jeszcze zdjęcia.
https://ibb.co/PgXjPQV
https://ibb.co/1d4FKsV