W krainie Bojków

Dla biegowych górali wyżynnych i nizinnych!
krabul
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 447
Rejestracja: 25 sty 2018, 12:49
Życiówka na 10k: 40:10
Lokalizacja: miasto100mostów

Nieprzeczytany post

Mam w pracy takiego kolegę Emila. Poznaliśmy się jakiś rok temu gdy usiadł koło mojego biurka. Okazało się, że jest biegaczem pasjonatem i to dużo większym freakiem niż ja, więc błykawicznie znaleźliśmy wspólny język. Emil jest zdecydowanie bardziej doświadczony, już wiele lat temu właściwie porzucił asfalt na rzecz ultramaratonów terenowych. Kilka razy zdarzyło mu się zajmować wysokie miejsca na zawodach. No jednym słowem o ile na asfalcie na dystansach do półmaratonu jeszcze można powiedzieć, że jestem zbliżony do niego poziomem, o tyle im dalej i w trudniejszym terenie – tym różnica jest wyraźniejsza.

Pewnego dnia opowiedział mi o zawodach rozgrywanych w Bieszczadach Wschodnich – Bojko Trail. Z pytaniem czy bym nie pojechał zmierzyć się z ultra i pobiegać wśród pięknej przyrody. Wszystko brzmiało bardzo kusząco, ale zważywszy na to, że wyjazd na Ukrainę musi zająć sporo czasu, którego mi ogólnie brakuje na takie banialuki jak bieganie po krzakach, grzecznie odpowiedziałem, że wątpię czy będę mógł.

Po kilku miesiącach okazało się jednak, że akurat w weekend kiedy rozgrywane są zawody cała moja rodzina jest u teściów. Nieśmiało zacząłem pertraktacje z żoną:
- Kochanie, bo jest taki bieg na który chciałbym pojechać z Emilem...
- No to jedź.
- Ale to jest ultramaraton 80 kilometrów i cały weekend.
- Jedź, przecież i tak nas wtedy nie ma.
- Ale to jest w Bieszczadach...
- No i ok, jedź jak chcesz.
- Ale ukraińskich...
- No i ok. Wiesz co robisz. Jedź.
Zdębiałem. „Eeeeeeemil, jadę na Bojko!!!”

Nie muszę chyba opisywać jakie wątpliwości targały mną przed wyjazdem. 82 kilometry, suma przewyższenia ok. 3800 metrów. Nigdy nie pokonałem takiego ani nawet zbliżonego dystansu, lecz postanowiłem spróbować. Ostatecznie, limit na ukończenie zawodów wynosił aż 20 godzin. Nawet zakładając marsz przez zdecydowaną większość trasy, spokojnie powinienem się w tym limicie zmieścić. I takie było moje początkowe założenie – potraktować to jako turystykę i szansę na zeksplorowanie terenu, gdzie nigdy jeszcze mnie nie było, a który bardzo mocno mnie interesował.

Emil ogarnął fajny nocleg ok. 3 kilometry od bazy zawodów. A ta mieściła się w miejscowości Żdeniewo, w Okręgu Zakarpackim na Ukrainie. Jeśli popatrzy się na mapę, Żdeniewo wydaje się położone bardzo blisko południowo-wschodniego krańca granic Polski. Jednak dostanie się tam nie jest takie proste. Nasz plan zakładał przejazd samochodem do Przemyśla, gdzie przesiadaliśmy się na autobus zapewniony przez organizatora imprezy. Trasa autobusu stanowiła jednak ogromne półkole sięgając aż obwodnicy Lwowa. Jazda przez góry po ukraińskiej stronie nie wchodziła w grę i z tego powodu odległość od Przemyśla do bazy wyniosła aż... 270km.

Nasza wyprawa zaczęła się już w czwartek. Do Przemyśla dotarliśmy bardzo sprawnie. Niestety, dalej było już tylko gorzej. Zanim zebrali się wszyscy ludzie to złapaliśmy już godzinę opóźnienia. Na granicy drugie tyle. A potem – jak na wycieczce szkolnej. Nachlali się wszyscy piwska i co 50km przerwa na lanie. Mogliby normalnie się wódki napić. Dokładając do tego, że jechaliśmy strasznymi złomami, okazało się że podróż do Żdeniewa zajęła nam z Przemyśla... 8 godzin.

Nasze miejsce noclegowe to piękny i nowy ośrodek zwany „Wooden House”. Standard naprawdę wysoki. Ta nazwa w języku angielskim to chyba na przekór, bo absolutnie nikt z obsługi nie mówił słowa po angielsku, a w restauracji nie było menu w innym języku niż ukraiński. Ale nic to. Nie przeszkadzało nam to absolutnie. Jakoś potrafiliśmy się dogadać, a i kilku ukraińskich słówek się nauczyliśmy. Całe szczęście, że jakiś czas temu sam z siebie nauczyłem się czytać bukwy, bo bez tego było by już kiepsko.

Po pysznym bograczu i jako takim rozpakowaniu się udajemy się na spoczynek. Ale wiecie, ja, jak to ja, na piątek miałem już swój plan. Wszak zawody odbywały się dopiero w sobotę, a czy można siedzieć bezczynnie w Bieszczadach na Ukrainie cały dzień. No nie można. Tylko co robić – na wszystkie interesujące masywy górskie będące w pobliżu Żdeniewa... wbiegniemy kolejnego dnia. Zacząłem wnikliwie studiować mapę biegu na dystansie 150km, który w swojej drugiej części wbiegał na naszą trasę, natomiast w pierwszej przemierzał cały masyw Połoniny Borżawy. Borżawa... gdzieś już to słyszałem. Od Żdeniewa kawał drogi. Trzeba był się dostać do położonego u jej podnóża miasta Wołowiec. Jeszcze w pracy, kilka dni wcześniej, zaczepiam mojego kolegę z pracy, Oleksandra:
- Sasza, macie tam jakąś stronę gdzie można sprawdzić rozkład jazdy autobusów na Ukrainie?
- No pewnie.
- Sprawdź mi, proszę, połączenia w dzień powszedni na trasie Żdeniewo – Wołowiec na Zakarpaciu. Rano do Wołowca, po południu z powrotem.
Po paru minutach: - 7.07 ze Żdeniewa, z powrotem 12.40, potem 17.00.
- Dzięki. Masz u mnie piwo.
- Ale ja nie piję.
- Ty Ukrainiec i nie pijesz??? Bezalkoholowe ci przyniosę.

Wychodzę z naszej kwatery przed 7 rano uważając żeby nie obudzić Emila. Emil, przygotowując się na walkę na maksa na zawodach, raczej nie miał ochoty wypruć się łażąc po górach dzień wcześniej. W pełni go rozumiem. Trochę bez przekonania poszedłem ku centrum miejscowości, po dziurawym asfalcie, mijając walące się chałupy. W pewnym momencie drogę zagrodziły mi dwa spore psy, ale minąłem je bez żadnego problemu. Przy sklepie jest przystanek. Czeka jakiś miejscowy. „Awtobus na Wołowiec teraz, siem?” – zapytałem, nie wiedząc, czy „teraz” zostanie zrozumiane, ale pokazując palcem przegub ręki. „Daaa! Ze Szczerbowca idu!” – jakoś tak brzmiała odpowiedź, co by się faktycznie zdarzało, bo „awtobus” miał jechać ze Szczerbowca. Mimo, że sceptycznie podchodziłem do otrzymanego przez Saszę rozkładu – autobus był jak miał być. Można by zegarek nastawić, gdybym jakiś miał, to bym tak zrobił.

Kilka minut po siódmej podjeżdża przedpotopowy, krótki autobus. W środku trochę starszych ludzi, trochę młodzieży. Widać, że w okolicy ludziom się nie przelewa. Szczerze mówiąc współczuję ludziom, że muszą egzystować w takich warunkach. Poza przyrodą, niemal wszystko jest naprawdę paskudne. Wydaje mi się, że dużo gorsze niż w Polsce na przykład w latach 90. Do Wołowca jadę ok. 50 minut. Zgodnie z rozkładem. Pierwsze 10 kilometrów wleczemy się czasem ze ślimaczą prędkością przez ogromne dziury. W sumie – wiadomo dlaczego autobus tak wygląda. Szkoda na takie drogi lepszego. Wołowiec okazał się przepięknie położonym, ale obskurnym i zaniedbanym miasteczkiem. Pod brudnymi blokami stały zdezelowane samochody – w większości stare łady. Ale za to ludzie uśmiechnięci i przyjaźni. Wchodzę do cukierni po jakieś bułki. Pokazuje którąś z półek. „Szokolada” „A te?” „Smorodinka” Smorodinka to chyba będzie jakaś jagoda, biorę. Wychodzę z miasteczka w góry idąc po znakach Bojko Trail. Bieg na 150km ma się zacząć jakieś 10 godzin później.

Za wiaduktem kolejowym kieruję się najpierw przez malownicze łąki, a optem lasem, bardzo stromo w kierunku widocznej doskonale z Wołowca góry z krzyżem. Mam do niej jakieś 700m przewyższenia i większośc podejścia to stromy, miejscami zawalony leżącymi bukami, las. Tuż przed wierzchołkiem wychodzę ponad jego poziom, na połoninę. Ojej. Borżawa jest naprawdę ogromna. Zupełnie nie do porównania z naszymi Bieszczadami. Wielki Wierch, głowny zwornik masywu przesłania znaczną część horyzontu i wydaje się bardzo daleko. A Stij, najwyższy wierzchołek, jest jeszcze sporo od niego, w grani odbiegającej w prawo.

Obrazek
1. Zaczynam podejście ładnymi łąkami nad Wołowcem


Obrazek
2. Daleko na horyzoncie miejsce jutrzejszej akcji - po lewej dwuwierzchołkowa Ostra Hora, po prawej Pikuj


Obrazek
3. Ze szczytu Temnatyk na wierzchołek z krzyżem górujący nad Wołowcem

Pod krzyżem bardzo mocno wieje. Zastanawiałem się czy w ogóle kontynuować wycieczkę, bo autentycznie od tego wiatru bolały mnie uszy a nie miałem żadnej czapki lub buffa. Postanowiłem jednak, przynajmniej na razie iść dalej. Po kilkunastu minutach docieram na szczyt o nazwie Temnatyk. Ma on trochę ponad 1300 m n.p.m. Doskonale widzę dalszą drogę na Płaj pokryty wszelkiej maści antenami i różnymi dziwnymi instalacjami, oraz dużo dalej i wyżej - Wielki Wierch. Najwyższe partie Borżawy, pocięte głębokimi żlebami i całe zielone, robiły kapitalne wrażenie.

Obrazek
4. Najwyższa część Borżawy w całej okazałości - Stij


Obrazek
5. Po lewej Płaj, w głębo Wielki Wierch


Obrazek
6. Dolina Osy - kapitalne wrażenie to robiło

Wiatr nie słabł, ale jakoś parłem dalej. Coraz częściej biegiem. Na Płaj dotarłem w takim czasie, że pomyślałem, że jest szansa pójść na Wielki Wierch i zbiec na dół do Wołowca jeszcze przed odjazdem autobusu planowanym o 12.40. Ale wtedy musiałbym podkręcić tempo. No i tak zrobiłem. Nie chciałem wracać aż o 17 bo to by oznaczało, że po odebraniu pakietu na jutrzejszy bieg, na regenerację miałbym bardzo mało czasu.

Obrazek
7. Grań z Wielkiego Wierchu na Stij


Obrazek
8. Grań z Wielkiego Wierchu na Humbę i Żyd-Magurę


Obrazek
9. Stamtąd przyszedłem.


Obrazek
10. Zbliżenie na Płaj


Obrazek
11. Widok na północny wschód

Robię jedynie krótką przerwę na jedzenie i picie, poza tym napieram cały czas. Po zejściu z Płaju na płytko wciętą przełęcz zostało mi jakieś 300m podejścia do celu wycieczki. Na Wielkim Wierchu zjawiam się jakieś 2:40 po starcie z Wołowca. O dziwo na tym wybitnym szczycie wiało słabiej niż poniżej. Widok z wierzchołka jest rozległy i urozmaicony. Wielki Wierch jest zwornikiem grani Stija oraz ogromnej grani schodzącej ku Humbie oraz Żyd-Magurze (swoją drogą ciekawa nazwa). Oj, kusił mnie ten Stij, kusił. Grań wyglądała wspaniale i jestem pewien że była by bardzo widokowa i przyjemna do przejścia. Spojrzałem na zegarek. Ponad 12km już nabite. I 1300m podejść. Idąc na Stij w 2 strony miałbym wycieczkę niemal 40-kilometrową i prawie 1500m podejść… Za dużo. Za dużo jak na wielki wysiłek, który miał czekać mnie następnego dnia. Zdecydowałem się schodzić.

Szybkim tempem zbiegam na Płaj, na którym tymczasem rozpoczęło się już rozstawianie pierwszego punktu kontrolnego i żywieniowego dla biegu 150km. Rozmawiam chwilę z wolontariuszami i następnie ruszam dalej. Prosto z Płaju zbiegam do Wołowca, nie robiąc już koła przez Temnatyk.

Na przystanek autobusowy wpadam na 10 minut przed odjazdem. W awtobusie - niemal te same twarze co rano. Godzinę później jestem już obok Emila i jego dobrego znajomego, Fabiana, na obiedzie. “O, a to jest właśnie ten wariat, który przed 80km ultra wstaje o świcie i leci w góry” - przedstawia mnie Emil. Jemy obiad i pijemy piwo. Następnie odbieram pakiet startowy i jesteśmy gotowi aby wracać do pensjonatu na odpoczynek. Nie powiem żebym był jakoś wyjątkowo świeży. Nie jestem przyzwyczajony do biegania po górach i czuję mocno czwórki i łydki. Zastanawiam się czy tak forsowna wycieczka nie była błędem, bo jakbym faktycznie przez to spuchł na zawodach to lekko bym się ośmieszył.

Z niewyraźnymi myślami kładę się na dwugodzinną drzemkę. Tymczasem rozszalała się wściekła burza “Oho, na dystansie 150km właśnie startują, ale będa mieli na Borżawie zadymę…” Wstaję wieczorem i zaczynamy się pakować. Emil to profesjonalista. Wszystko poukładane, wie co zabrać z dokładnością do jednego żelu i nie bierze ani jednej zbędnej rzeczy. Pakuje cały sprzęt obowiązkowy i żarcie do kamizelki biegowej o pojemności… 5l. Masakra. Patrzę na swoje rzeczy i swój plecak biegowy. Nie, nie wcisnę, nie ma bata. Nie wiem jak zareaguje moje ciało na taki dystans. Muszę wziąć dwie pary zapasowych skarpet, zapasową koszulkę, bluzę, bardzo boję się otarć. Zdecydowałem się lecieć w moich butach biegowych na asfalt, a nie w trekingowych, ciężkich Salewach. Poza tym, gratisowo muszę zabrać… kabel oraz powerbank bo mam tak świetny zegarek, który trzyma na GPSie może w porywach do 4 godzin. No i najważniejsze - wiem, że muszę wziąć kije trekingowe a do małego plecaka biegowego nie ma gdzie ich przytroczyć. “Emil, ja biegnę z plecakiem turystycznym 36l. Będę wyglądał jak debil ale to jest sprawdzony sprzęt a mi nie zależy na pojedynczych minutach. Mogę mieć trochę ciężej” “Moim zdaniem dobrze robisz”. No i ok. Kończę pakowanie i jesteśmy gotowi do spania. Pobudka ustawiona na 2.30. Po chwili przewracam się z boku na bok. Jak to będzie. Cholera, nogi mnie napier.dalają jak złe, po co ja lazłem w te góry dziś.

Budzimy się, jemy drobne śniadanie i jesteśmy gotowi do wyjścia. Po kilkunastu metrach za pensjonatem zatrzymuje się auto na ukraińskich blachach i koledzy Ukraińcy wołają do środka. Grzecznie dziękujemy i po chwili wysiadamy przy bazie - ośrodku Extreme. Ruch, pełno biegaczy, wszyscy wyglądają jak profesjonaliści. Witamy się z Fabianem, na marginesie - super gościem. Emil leci na rozgrzewkę, ja uważam, że nie ma sensu. Przed czwartą pamiątkowe zdjęcie, piątki, życzenia powodzenia. Kilka słów od Sławka, głównego organizatora. Odliczanie od dziesięciu, głośno: dziesięćdjesjac, dziewięćdziewjać,..., trzytrrrriiiiii, dwaaaaaaa, jedenaaaadddinn!!!! START!!!! Jak to pięknie brzmiało w dwóch językach jednocześnie. Poszli.

Emila straciłem z oczy od razu, poszedł jak dzik w żołędzie, myślałem że część dystansu przebiegnę chociaż z Fabianem, ale gdzie tam. Też mi zniknął od razu. Pierwsze dwa kilometry, jeszcze we wsi to asfalt, zakręt i w górę, w stronę Pikuja. Na najwyższy szczyt Bieszczadów czekało nas prawie 1000m przewyższenia i 10 km w poziomie. Szczerze mówiąc pierwsze kilometry leciało mi się fatalnie. Z niecierpliwieniem wypatrywałem jakiegoś odcinka pod górę, na którym z czystym sumieniem można by przejść do marszu. Na szczęście trafił się takowy już po kilkunastu minutach. Im bliżej Pikuja tym stromizna była większa, a ja czułem że delikatnie odżywam. Co jakiś czas odwracam się do tyłu i sprawdzam czy widać jakieś światła czołówek czy też jestem ostatnim maruderem. Ale ludzi za mną było sporo. Pod górę trzymałem dobre tempo i widziałem, że wyprzedzam sporo mocno dyszących ludzi idąc po prostu swoim standardowym tempem. Po półtorej godziny zaczyna się mocno przejaśniać i wstaje piękny dzień. Trasa biegu wyprowadzała na grań na północny zachód od wierzchołka, należało kawałek odbić aby go zdobyć, następnie odwrócić się na pięcie i pognać długą połoniną.

Obrazek
12. Wschód słońca na Pikuju


Obrazek
13. Druga część trasy prowadziła przez Ostrą Horę i Połoninę Równą. Jak to daleko!


Obrazek
14. Z Pikuja na południe

Myślałem, że na mijance spotkam Emila lub Fabiana ale gdzie tam. Bez szans. Na Pikuju jestem po 1:55 od startu. Jem żel, robię kilka zdjęć i lecę w dół. Następny odcinek drogi to 12km biegu długaśną połoniną aż do pierwszego punktu żywieniowego - Żurawki. Trasa przez większą część tego odcinka prowadziła niemal samą granią, wąziutką ścieżką, zarośniętą trawą, gdzie od czasu do czasu czaiły się niewidoczne kamienie. Należało bardzo uważać. Od czasu do czasu tylko jej bieg schodził do poprowadzonej trawersem wyjeżdżonej przez auta drogi. Połonina była długa i piękna, widoki dopisywały. Szedłem dość żwawym krokiem przez większość czasu, wygodniejsze odcinku prowadzące lekko w dół zbiegałem.
Na Połoninie Żurawce pojawiam się w czasie 3:50. Za mną 23km, oraz 1250m podejść. Można powiedzieć, że jakieś 30% trasy.

Obrazek
15. W stronę Żurawki. Pikuj został daleko na horyzoncie

Szczerze mówiąc tak kapitalnej obsługi na punktach żywieniowych się nie spodziewałem. Biegacze zjeżdżają właściwie jak do pitstopu a wolontariusze sami wyciągają bidony, pytają czym napełnić, co podać do jedzenia. Jestem pełen podziwu i wdzięczności dla tych ludzi ponieważ odwalają kawał KAPITALNEJ roboty. Obsługa na tym biegu była taka, że z każdego punktu wybiegałem z bananem na ustach (w ustach często też), głośno dziękując całej obsłudze, która jeszcze życzyła powodzenia i dopingowała do dalszego wysiłku. A poza tym, jeśli chodzi o samo żarcie - ciastka, kabanosy, pomidory z solą (super pomysł na długie dystanse), cola, ciepła herbata, woda, izotonik, na dalszych punktach też zupy i risotto. Solidnie posilony i uzbrojony w napoje na dalszą część drogi wybiegam na trasę. Do kolejnego punktu - Roztoka - zostało około 15km, w większości zbiegu. No i będzie to połowa drogi, więc głowa będzie już inaczej pracowała.

Obrazek
16. Grań Starostyny

Z Żurawki jeszcze ok 6km szliśmy i biegliśmy granią, mijając ostatni wybitny szczyt - Starostynę, zbiegaliśmy w lewo gęstym bukowym lasem ku przysiółkowi Husnyj. Co ciekawe, ten najdalej położony na północ punkt trasy znajduje się tylko kilka kilometrów w linii prostej od granicznej Opołonka.

W Husnym pojawił się jedyny problem nawigacyjny. Miejscowi musieli pozdejmować taśmy, nie było ich przez dłuższy czas i wśród kilku biegaczy, trochę zgłupiałem w tamtym momencie. Wiedzieliśmy, że musimy się dostać na drugą stronę potoku i kawałek w górę zbocza jest droga prowadząca do Roztoki. Tylko znaków niet. W końcu jakiś miejscowy stojący koło szopy wskazuje nam ręką kierunek. Drzemy na przełaj przez jakieś chaszcze, na szczęście szybko wybiegamy na drogę. To już 33km w nogach. Jakaś para obok mnie zaczyna biec. A ch… Lecę z nimi. W sumie to jeden grzyb - biegnąc męczę się tak samo jak idąc a przynajmniej jest szybciej. Po kilku kilometrach biegu (nie myślałem, że na tym etapie trasy jeszcze będę biegł) i kolejnym dłuższym odcinku bez znaków mijamy kolejnego miejscowego. “Magazin?” - pokazuje ręka. Punkt żywieniowy jest koło sklepu “Da!” “Skolko kilometriw?” “Dwa!” “Diakuju!” Do Roztoki wpadam i zaczynam pochłaniać jedzenie jak najęty i wlewać w siebie colę. 39km za mną i prawie 1700m podejść. Niedługo będzie połowa dystansu. Od startu minęło prawie 7 godzin. Myślę sobie, że jest opcja złamania 15h, mojej zakładanej granicy przyzwoitości.

Po chwili lecę dalej, w kierunku kolejnego wysokiego szczytu - Ostrej Hory. Najpierw błotniście przez bukowy las. Oby do połoniny, zaczną się jakieś widoki to będzie łatwiej. Ale do Połoniny było jeszcze dobre 600m przewyższenia, a ja zaczynałem odczuwać efekty wysiłku, przede wszystkim energetyczne. Mimo to, kiedy wydawało mi się ,że idę wolno, okazało się, że doganiam moją znajomą parę (z Niepołomic byli, małżeństwo). Tak czy inaczej trzeba było napierdzielać dalej. Wychodzimy po dłuższej chwili na otwartą przestrzeń ku północnemu wierzchołkowi Ostrej Hory. W pewnym momencie wchodzimy w teren opanowany przez motyle, których było tam tysiące. Unosiły się nad ukwieconymi łąkami, siadały na biegaczach. Fenomenalne wrażenie. Ostra jest przepięknym punktem widokowym. Rozglądam się na przeogromną połoninę Pikuja po jednej stronie doliny, oraz wielki, przysadzisty masyw Połoniny Równej, ostatniego dużej wyzwania dzisiejszego biegu. A na horyzoncie cały czas była widoczna Borżawa. Z południowego wierzchołka Ostrej Hory doskonale było już widać kolejny pitstop na Przełęczy Perełuki. Punkt ten był przecięciem układającej się w ósemkę trasy biegu, z mniejszą pętlą przez Połoninę Równą będącą jeszcze przede mną.

Obrazek
17. już na Ostrej Horze. Widok na połoninę Pikuja


Obrazek
18. Połonina Równa z Ostrej Hory


Obrazek
19. Zejście w stronę Perełuk

Perełuka. Znów genialna, chyba najlepsza obsługa. Znów wlewam w siebie litr coli, jem barszcz, risotto, banany, kabanosy, pomidory z solą. 9 godzin. 9 godzin od startu. Myślę sobie - 4 godziny pętla przez Równą i do mety - może się uda w 15h.
Wybiegam z Perełuki z dopingiem wolontariuszy. Tutaj biegacze już naprawdę wyglądają na dobrze zmielonych. 48km za nami i ok 2600m podejść. Teraz trasa prowadzi w dół, po chwili doszedł mnie biegacz z dystansu 150km. Mój 50 kilometr, jego - 125. Zabieram się razem z nim i lecimy. Mówi, że jest na razie na trzecim miejscu. Pierwszy z nich wyprzedził mnie jak bolid F1 jeszcze przed Żurawką, kilka godzin wcześniej. Mega mocny zawodnik z Ukrainy.

Po kilku kilometrów zbiegu skręcamy w prawo i zaczynamy podejście na Równą. Odpuszczam mojego zawodnika i idę za grubszą potrzebą. Wychodzę z lasu lżejszy i wracam na trasę. Po chwili dochodzi mnie czwarty zawodnik z dystansu 150km. Mówi, że jest już zajechany i nie powalczy. Odpowiada mi jego tempo. Idziemy razem następne niemal 10 kilometrów. Droga dłuży się jak cholera, jest wrażenie, że tą połoninę obchodzi się ze wszystkich stron. W końcu docieramy do charakterystycznych betonowych płyt. Za chwilę mija nas ukraińska ciężarówka z turystami. Na szczycie jakieś stare instalacje wojskowe, zatrzymuję się porobić zdjęcia ale szybko pakuję aparat bo meta zaczyna już przyciągać. Zresztą, Równa widokowo chyba słabiej się prezentuje niż Ostra, wierzchołek jest wielki i płaski, nie ma tego fenomenalnego uczucia przestrzeni.

Obrazek
20. Widok z Połoniny Równej

Zostało zaledwie 17km i to właściwie już bez żadnych podejść. W dół, w dół do Perełuk. Zbiegam, właściwie cały czas już zbiegam, schodzę tylko ostrożnie zdradliwe, błotniste odcinki. Pętla zajmuje mi 4 godziny i kilka minut. Wiem, że to zrobię! Micha mi się cieszy bo wiem, że ukończę ten bieg. W Perełukach już z daleka obsługa punktu bije brawo i z daleka dopinguje. Mega uczucie! 70km za mną, pochłaniam na tempo kolejne risotto i lecę dalej. Wolontariuszka na rozejściu proponuję, że może bym poleciał jeszcze raz na Równą. Ech, może innym razem.

Po chwili doganiam jedną dziewczynę, mówi że jest zajechana i puszcza mnie przodem. Podchodzę, w dół delikatnie zbiegam. Organizatorzy przyczepili do drzew kartki odliczające kilometry do mety z filozoficznymi komentarzami typu “7km Blisko a jednocześnie daleko”. Mija 14h od startu, zbliża się asfalt w dolinie, w końcu jest. Ostatni przystanek, dopijam resztki płynów, przyczepiam kijki do plecaka i lecę. Już się nie zatrzymuję. Mam w nogach 80km po górach i biegnę do mety. Ostatnie 3 kilometry. Przed samą metą ludzie przybijają piątki, jeszcze dopingują. Jeeeeest. Zrobiłem to.

14 godzin i 25 minut. 82,3km i 3730 metrów podejść po ukraińskich Karpatach. Pięknych Karpatach. Przebiegłem Bojko Trail 80+!!!!!!!

Zakładają mi medal, robię sobie jeszcze pamiątkowe zdjęcie, piję piwo. Na mecie chwilę wcześniej ściskam się ze Sławkiem, organizatorem. Dziękuję za piękną imprezę, proszę aby przekazać ogromne dzięki wszystkim zaangażowanym , szczególnie za kapitalną robotę na punktach. Mówię, że to mój pierwszy górski bieg w życiu. Sławek patrzy na mój plecak i się śmieje, żebym na nastepną 80tkę kupił sobie może biegowy…

Obrazek
21. Meta!

Jem kolejny obiad, wracam na kwaterę, znów Ukraińcy zabierają na stopa. Po powrocie ściskam Emila. On skończył 3 godziny przede mną, zajął 20 miejsce na 100 facetów, ja byłem 59. No i ok. Jak na debiut - spoko. Wrażenia były kapitalne, dziękuję Emilowi, gdyby nie on, nawet bym o tej imprezie nie wiedział. Zwycięzca miał czas lekko ponad 9 godzin.

Idziemy na kolejny borszcz i wereniki iz hribami. Prosimy o ukraińskie piwo. Właścicielka przynosi nam Stellę Artois… Trochę beka ale co tam. Ostatecznie bierzemy Gambrinusa. Nie mają nawet Lwiwskiego. Stawiam za to po setce ukraińskiej horyłki. Zaserwowana elegancko w karafce, rozlewam, wychylamy…. K…! Jaka ciepła. Chyba ze 25 stopni. Wykrzywia nam mordy, ale co tam. Wypiliśmy, zjedliśmy i spać.

Kolejnego dnia pakujemy się, właścicielka pensjonatu odwozi nas pod Extreme. Po ceremonii zakończenia imprezy i wręczenia nagród pakujemy się do autobusu. Znów jedziemy do Przemyśla 8 godzin. Biorę na stopa do Krakowa 2 wolontariuszki. O dziwo nie chce się nawet spać po drodze, dojeżdżamy bez przerwy na kawę i o 1 w nocy jesteśmy w domu.

To była prawdziwa przygoda!

I tak sobie myślę, że może w piątek należało iść na ten Stij...


PS. Ten film pewnie lepiej oddaje klimat imprezy niż moje marne zdjęcia:
https://www.youtube.com/watch?v=A1XIl3c ... e=youtu.be
37:52 1:25:24 3:12:11
New Balance but biegowy
Awatar użytkownika
cichy70
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 4205
Rejestracja: 20 cze 2001, 10:59
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: zewszont.

Nieprzeczytany post

Świetna relacja, kawał bardzo potrzebnej roboty.
Dziękuję.
Awatar użytkownika
Adam Klein
Honorowy Red.Nacz.
Posty: 32176
Rejestracja: 10 lip 2002, 15:20
Życiówka na 10k: 36:30
Życiówka w maratonie: 2:57:48
Lokalizacja: Polska cała :)

Nieprzeczytany post

Dzięki, fajna wyprawa, fajnie opisane.
Awatar użytkownika
keiw
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 9044
Rejestracja: 12 paź 2014, 14:32
Lokalizacja: Szczecin

Nieprzeczytany post

Dziękuję, super się to czytało.

Wysłane z mojego SM-G950F .
Mój Blog "Luźne wpisy"
Mój Blog "Luźne wpisy" - Komentarze

Zrzucone w biegu kilogramy, cierpliwie czekają w lodówce.
Siedlak1975
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 4871
Rejestracja: 22 lis 2017, 14:58
Życiówka na 10k: 37:59
Życiówka w maratonie: 2:59:13
Lokalizacja: Tychy

Nieprzeczytany post

Rewelacja! Taka relację będzie bardzo ciężko przebić.
W końcu wiem jak wyglądasz :usmiech:
Dzięki.
władca wszechświata
Dyskutant
Dyskutant
Posty: 37
Rejestracja: 29 lip 2015, 20:40
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Piękna opowieść. Dzięki.
Awatar użytkownika
adam99
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1032
Rejestracja: 11 lip 2016, 16:12
Życiówka na 10k: 40'20"
Życiówka w maratonie: 3:13:21
Lokalizacja: Słupsk

Nieprzeczytany post

Sławek wrzuć ten bieg razem ze zdjęciami do Relive, fajny filmik będzie ;-)

Jeszcze raz szacun!


Wysłane z iPhone .
5km - 20:02; 10km - 40:20; HM - 1:26:37; M - 3:13:21

"Wyniki nie przychodzą wtedy kiedy ich oczekujemy ale wtedy kiedy jesteśmy na nie gotowi"

Mój Blog
Komentarze
Garmin

"Coco jambo i do przodu..."
krabul
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 447
Rejestracja: 25 sty 2018, 12:49
Życiówka na 10k: 40:10
Lokalizacja: miasto100mostów

Nieprzeczytany post

Dzięki za dobre słowo, pozdrawiam.
37:52 1:25:24 3:12:11
symeonik
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 379
Rejestracja: 01 gru 2017, 21:31
Życiówka na 10k: 44.09
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Piękne widoki zaserwowałeś :taktak: .
A relacja też świetna. :usmiech:
Awatar użytkownika
infernal
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 3330
Rejestracja: 04 wrz 2017, 08:33
Życiówka na 10k: 38:36
Życiówka w maratonie: 3:42
Lokalizacja: Kalisz

Nieprzeczytany post

Świetna relacja, świetne zdjęcie i świetnie pokonany dystans! Ogromne gratulacje i szacun! :taktak:
Never say never, because limits, like fears, are often just an illusion.

Blog
Komentarze
5 km - 18:20 (09.04.21)
10 km - 38:36 (13.03.21)
HM - 01:30:48 (6.10.19)
M - 3:42:13 (22.04.18)
ODPOWIEDZ